Metody Marnowania Czasu: listopada 2009

niedziela, 29 listopada 2009

Invincible: A Different World [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

2 komentarze:

Do zrecenzowania mam całkiem sporą liczbę komiksów, chciałem napisać na przykład o Face Milligana i Fegredo, Supreme Alana Moore'a... zresztą nieważne, jest tego dużo, za to ostatnio brakuje mi czasu. A więc - znowu Invincible. I tak muszę nadgonić teksty dotyczące tej serii, przeczytałem już dziesiąty TPB, widoczna wyżej okładka przedstawia szósty. Pisząc o poprzednim stwierdziłem, że na pewno nie jest najlepszy, za to A Different World (zeszyty #25-#30) to już zbiór-mistrzunio, powrót do emocji znanych z kilku początkowych tomów. Ciężko streścić ten komiks bez zepsucia komuś kilku niespodzianek, ale postaram się to zrobić. Całość kręci się wokół podróży głównego bohatera na planetę zamieszkałą przez bardzo dziwną rasę, charakteryzującą się tym, że jej przedstawiciele żyją niezwykle krótko - mniej więcej dziewięć miesięcy - więc nauczyli się zdobywać nowe umiejętności od razu w trakcie robienia czegoś po raz pierwszy. Invincible będzie musiał obronić całą ich cywilizację przed pewnymi brutalnymi i bezlitosnymi najeźdźcami (mogę nie pisać, o kogo chodzi, jednak okładka pozbawi wątpliwości chyba wszystkich stałych czytelników). Mark nie pozostanie bez pomocy, ale mimo to starcie będzie trudne i obfitujące w ofiary. Pobyt na planecie, przygotowania do walki oraz sama konfrontacja zajmują większość TPB, a wszystko - zwłaszcza nawalanka - zrobiona jest na najwyższym poziomie, pokazując, że seria nadal wciąga jak bagno. Dzieje się sporo, a z kosmicznej wyprawy Mark powróci z kimś, kto sprawi, że równowaga komiksu zostanie po raz kolejny zachwiana. Zresztą jaka równowaga, świetne jest właśnie to, że Invincible cały czas płynie, bohaterowie nie kręcą się przez wieczność w jednym miejscu i wszystko podlega nieustannym, często bardzo radykalnym zmianom. Towarzysz głównego bohatera pewnie jeszcze nie raz ustawi świat serii do góry nogami (co widać już w dalszych Trade'ach, a to przecież jeszcze nie koniec), należy też pamiętać, że na swoją kolej wciąż czekają agresorzy z planety Viltrum, którzy na pewno nie zrezygnują bez walki z panowania nad Ziemią. Konflikt ten zostanie prędzej czy później ostatecznie rozstrzygnięty (Kirkman nie będzie przecież ciągnął tego w nieskończoność), ale mam nadzieję, że tak jak rozwiązanie kwestii Adwersarza nie zepsuło Fables, tak scenarzysta Invincible wciąż będzie miał głowę pełną pomysłów nawet po tym, jak Mark obroni/nie obroni ludzkości przed atakiem.

środa, 25 listopada 2009

Lost Girls [Alan Moore & Melinda Gebbie] [recenzja]

8 komentarzy:

Pisanie o niektórych komiksach nie należy do przyjemności, a Lost Girls (z pewnych względów po prostu musiał to być #69 tekst na blogu) należy właśnie do tych bardzo trudnych tytułów. Po pierwsze dlatego, że Alan Moore to wariat (przez jakiś czas często podlinkowywano ten tekst, więc też tak zrobię - Alan Moore to wariat), a po drugie mamy do czynienia z czymś niezwykle specyficznym. Z jednej strony można określić tę opowieść jako przemyślane dzieło geniusza, ze wszystkimi typowymi dla tego scenarzysty smaczkami oraz doskonałym dopasowaniem elementów, które w odpowiednim miejscu zaczynają współgrać w sposób całkowicie zaskakujący czytelnika. Niby dla każdego, kto naprawdę skupi się na lekturze zamiast oglądać specyficzne sceny, będzie wiadomo, że jest to celowa zabawa konwencją, w pewnych momentach posuwająca się nie tylko do delikatnego prowokowania odbiorcy, ale wręcz wystawiające jego poczucie dobrego smaku na ciężką próbę. Nie można odmówić Lost Girls wartości literackiej lub przynajmniej miana niezwykłej i wciągającej opowieści (niekoniecznie i na pewno nie wyłącznie dzięki tym elementom), ale należy też pamiętać o tej drugiej stronie, przez którą pisanie o wspólnym dziele Moore'a i Melindy Gebbie sprawia tyle trudności... Druga strona wygląda tak, że czytelnik musi nastawić się na historię, w której sperma i śluz leją się strumieniami, waginy i penisy (zarówno prawdziwe jak i sztuczne) występują w ilościach hurtowych, a jeśli na kimś nie robi to wielkiego wrażenia (w końcu musiał być jakiś powód, dla którego komiks zasłużył na określenie pornograficzny), mamy też takie dodatki jak zwierzęta (bynajmniej nie stojące spokojnie w tle), mocz, kazirodztwo, ekstremalne poniżanie lub orgie, w których udział biorą zarówno dorośli jak i dzieci, ewentualnie same dzieci. Zamieszczone ilustracje są całkowicie tendencyjne - nie pokazują kwintesencji Lost Girls, ale też nie przedstawiają czegoś, czego tam nie ma i czego nie bierze się pod uwagę oceniając całość. A że o jednoznaczną opinię nie jest w tym przypadku łatwo, na razie przejdę do konkretów...


Głównymi bohaterkami Lost Girls są trzy kobiety różniące się nie tylko charakterami, ale także wiekiem oraz statusem społecznym. Pomysł kojarzy się z Ligą Niezwykłych Dżentelmenów (której jeszcze nie czytałem, niemniej kojarzy się), gdzie Moore wykorzystał postacie znane z literatury. Tutaj jest identycznie, i, chociaż ich personalia nie są podane na talerzu od samego początku, myślę, że przedstawiając je nikomu nie zepsuję zabawy (sam znałem imiona kobiet jeszcze przed sięgnięciem po komiks): są to Alicja z Alicji w Krainie Czarów, Dorothy z Czarnoksiężnika z Krainy Oz oraz Wendy z Piotrusia Pana. Osoby znające twórczość szalonego Alana domyślają się pewnie, że obecność tych bohaterek daje mu ogromne pole do popisu w kwestii zabawy z czytelnikiem oraz bardziej budzącego zainteresowanie niż irytującego popisywania się erudycją. Ułatwieniem jest fakt, że wyżej wymienione postacie powinny być znane wszystkim, choćby ze słyszenia, także każdy zanurza się w świat Lost Girls z przynajmniej podstawową wiedzą na temat występujących w opowieści osób. Moore przedstawia ich dalsze losy, jednocześnie burząc przeszłość bohaterek i przedstawiając ją na swój własny sposób - w pornograficznej konwencji. Wszystko zostaje przedefiniowane, nie zdziwcie się więc, że na przykład Blaszany Drwal nie jest już postacią zapamiętaną po przeczytaniu/obejrzeniu Czarnoksiężnika z Krainy Oz, tym razem to rosły i bezduszny ("tak jakby nie miał serca" - kojarzycie?) facet z farmy, jeden z wielu, przed którym Dorothy rozkłada nogi. Kapitan Hak jest starszym panem z ręką zakrzywioną od artretyzmu, kochającym dzieci nie tak, jak powinno się je kochać, a Moore'owski odpowiednik Królowej z Alicji w Krainie Czarów to po prostu bardzo miła pani, która bardzo lubi orgie, w czasie których dzieje się bardzo dużo brzydkich rzeczy. I, tak jak wspominałem w pierwszym akapicie, z jednej strony nie można odmówić genialności ponownemu odkrywaniu starych bohaterów, a z drugiej są momenty, kiedy właściwie nie wiadomo co myśleć o wydarzeniach rozgrywających się na kartach komiksu. Bo o ile przerobienie takiego Kapitana Haka jest świetne, to moment, w którym wyskakuje z krzaków i spuszcza się na plecy Wendy (w momencie tego wydarzenia mamy do czynienia z jej dziecięcą wersją zabawiającą się z Piotrusiem, który zna magiczny język wróżek, czyli takie słowa jak fuck lub cunt) jest po prostu niesmaczny i ciężko obrócić to w żart, nawet jeśli doskonale rozumiem, że tańczę tak jak zagrał scenarzysta, zapewne oczekujący właśnie takiej reakcji z mojej strony.


Całość kręci się wokół wspólnych rozmów trzech kobiet - wymieniają się nawzajem krótkimi opowieściami dotyczącymi ich przeszłości (komiks liczy sobie trzydzieści rozdziałów po osiem stron każdy, wszystko podzielone zostało na trzy księgi), jednocześnie posuwając się coraz bardziej w swoich bezwstydnych zabawach. Alicja została przedstawiona jako najstarsza z bohaterek, jest też najbardziej wyuzdaną i najbogatszą z nich (pochodzi z arystokracji) oraz nie kryje swojej homoseksualnej orientacji. Jej zupełnym przeciwieństwem jest Dorothy, najmłodsza z trójki i wychowana na farmie, nieokrzesana i zawsze gotowa na niezobowiązującą przygodę z jednym z lokalnych dżentelmenów. Pośrodku stoi Wendy, pozornie dystyngowana, nieco otępiała matka i żona, której przeszłość zdradza wiele zaskakujących i sprzecznych z jej obecnym zachowaniem szczegółów... a wszystko naszpikowane zostało nawiązaniami, jak zwykle u Moore'a raczej ciężkimi do wyłapania w całości. Występują też opowieści wewnątrz opowieści - bohaterowie czytają wiele książek o wiadomej tematyce - oraz szczegóły, które można przeoczyć, jeśli będzie się nieuważnie przeskakiwało z kartki na kartkę; na przykład czasem warto obserwować nie tylko postacie, ale też rzucane przez nie cienie, mogące zupełnie zmienić odbiór danej sceny. Tego typu smaczków jest mnóstwo, tak jak mnóstwo jest pierdolenia (ciężko nazwać to inaczej) pokazanego bez żadnych zahamowań. Jeśli scenarzysta chciał udowodnić, że pornografia nie musi być głupia, łatwa w odbiorze i skupiona tylko na jednym, dopiął swego. Na pewno miał też zamiar szokować i raczej trudno będzie o czytelnika, który przebrnie przez wszystkie próby ze stoickim spokojem. Sam autor daje wskazówki, jak należy odbierać Lost Girls, na przykład kiedy jeden z bohaterów komentuje czytane na głos opowiadanie przedstawiające orgię, w której udział bierze cała rodzina - matka, ojciec oraz dwójka ich dzieci (pozwolę sobie nie tłumaczyć oryginalnego tekstu): "And then these children: how outrageous! How old can they be? Eleven? Twelve? It is quite monstrous... except that they are fictions, as old as the page they appear upon, no less, no more. Fiction and fact: only madmen and magistrates cannot discriminate between them", a po chwili: "You see, if this were real, it would be horrible. Children raped by their trusted parents. Horrible. But they are fictions. They are uncontaminated by effect and consequence. Why, they are almost innocent". Zaraz po tej wypowiedzi Moore pokazuje swoją przewrotność i zaczyna droczyć się z odbiorcą, kiedy ta sama postać, autor poprzednich zdań, dodaje: "I, of course, am real, and since Helena, who I just fucked, is only thirteen, I am very guilty". Czy wspominałem coś o wystawianiu czytelnika na próbę?


Nie należy zapomnieć o ilustracjach Melindy Gebbie, obecnej żony scenarzysty, która wykonała kawał dobrej roboty. Oglądając Lost Girls ma się wrażenie, że taka oprawa graficzna bardziej pasowałaby do jakiejś książki, a nie "jedynie" do komiksu; o ile pamiętam, w żadnej przeczytanej przeze mnie opowieści obrazkowej nie spotkałem się z czymś podobnym. Widać ogrom pracy włożony w każdą ze stron oraz koncept - styl Melindy zmienia się w zależności od tego, czy swoją opowieść snuje Alice, Dorothy czy Wendy, jest też inny kiedy nie mamy do czynienia z retrospekcjami. Chociaż zabrzmi to bardzo dwuznacznie, nie da się zaprzeczyć, że w czasie poznawania wszystkich trzydziestu rozdziałów naprawdę jest na co popatrzeć.

Podsumowując, wbrew pozorom Lost Girls nie jest komiksem dla fanów masturbacji, a wartościową i złożoną opowieścią autorstwa mistrza, dodatkowo świetnie zilustrowaną. Z drugiej strony nie należy zapomnieć, że jest to mająca szokować czytelnika pornografia, do której niektórzy będą bali się podejść, inni podejdą i nie dadzą rady przejść suchą nogą przez morze spermy (cóż za przenośnia); na pewno znajdą się też ludzie negujący jakiekolwiek pozytywne strony tego komiksu i widzący w nim tylko to, co niekoniecznie jest najważniejsze. Jeśli nie należysz do żadnej z tych grup, ośmielam się polecić, z adnotacją, że to naprawdę nie jest pozycja dla każdego i nawet przy optymistycznym podejściu można zrazić się w trakcie, mimo wszystko. Nietypowy tytuł, o którym ciężko było coś napisać, choć mam cichą nadzieję, że jednak wybrnąłem.

niedziela, 22 listopada 2009

X-Force #116-#129 [Peter Milligan & Michael Allred] [recenzja]

1 komentarz:

X-Force autorstwa Petera Milligana to, mówiąc najprościej, mutanci zachowujący się tak, jak zachowywaliby się, gdyby superbohaterowie istnieli naprawdę. Zapomnijcie o szlachetnym i bezinteresownym ratowaniu niewinnych, ci goście to odpowiednik gwiazdeczek znanych z tego, że są znane, o których żaden inteligentny człowiek nie chciałby nawet słyszeć, ale doskonale wiemy, kim są i jak wyglądają, ponieważ są dosłownie wszechobecni. Także X-Force posiadają swoją własną sieć restauracji oraz tony zabawek-podobizn członków grupy i przychodzą tam, gdzie warto się pojawić, w związku z czym zdążenie na występ w popularnym talk-show bywa ważniejsze niż uratowanie kogoś przed śmiercią. Jakiekolwiek skrupuły mają nieliczni, reszta walczy wyłącznie o swoją pozycję, niejednokrotnie kopiąc dołki pod kolegami z zespołu. Witamy w świecie współczesnych mutantów, którzy, choć tak nietypowi dla komiksu, dla niemal każdego będą dziwnie znajomi - jednym będą kojarzyć się z kiepskimi (a mimo to uwielbianymi przez tłumy) muzykami, innym z występującymi wyłącznie w telenowelach aktorzynami, którzy swoją popularnością biją na głowę aktorów mających na koncie wiele wartościowych filmów... analogii jest sporo, a każda sprowadza się do bezwstydnych rzemieślników wolących bankiety i sławę od przyzwoitości i tworzenia rzeczy naprawdę wartościowych.

Oczywiście Milligan to nie nowicjusz, który wszystkich członków grupy przedstawił w jednakowy sposób - każda postać ma swoją własną przeszłość, charakter (świetnie nakreślony, jak zwykle w przypadku tego scenarzysty), marzenia i ambicje. Nie każdemu podoba się taki a nie inny profil X-Force, zespołu będącego własnością bogatego i zarozumiałego gnojka, stworzonego tylko po to, żeby zarobić jeszcze więcej pieniędzy. Tutaj nawet śmierć uczestnika ekipy jest czymś, co można świetnie sprzedać, na przykład tworząc nowy rodzaj figurek przedstawiający denata. Zmarli mutanci są zastępowani nowymi, wybieranymi na castingach, a stałym elementem działalności naszych gwiazdeczek jest branie udziału w konferencjach prasowych. Raz na jakiś czas komuś udaje się opamiętać, ktoś chce się jawnie przeciwstawić albo przynajmniej przestać brać udział w wewnątrzgrupowym wyścigu szczurów, ale w finale i tak ujrzymy kolejne obłudne oświadczenie zaprezentowane w mediach. Niektórzy mutanci nawet nie udają, że nie zależy im jedynie na rozgłosie i dobrej zabawie, wiedzą bowiem, że śmiertelność w ekipie jest przerażająco wysoka (nigdy nie wiadomo, czy dana osoba dożyje do końca odcinka), więc zamiast filozofować wykorzystują czas, jaki im został.

W praniu prezentuje się to trochę zabawnie i trochę smutno (zwłaszcza jeśli odniesiemy zachowanie bohaterów do prawdziwych gwiazd), ale niezmiennie świetnie. X-Force Milligana i Allreda to nadal stare, sensacyjne i łatwo przyswajalne przygody mutantów, zapewniające przede wszystkim świetną zabawę. Wyróżnia je to, że przedstawione zostały w całkiem nowej oprawie (choć nie graficznej, ale o tym za chwilę), moim zdaniem czyniąc wydarzenia dużo bardziej prawdopodobnymi. Podzielam pogląd Gartha Ennisa: gdyby superbohaterowie istnieli naprawdę, byliby draniami. Może nie wszyscy, tak jak nie wszyscy członkowie X-Force są godni pogardy (nie ma tu pójścia na łatwiznę i nawet największy łajdak może zaprezentować się z dobrej strony, o ile wcześniej nie wypadnie z gry), ale większość.

Z całą nowoczesnością scenariusza kontrastują rysunki, od staroszkolnych i pełnych uroku dymków na okładkach, po ilustracje w środku. Nie jest to aż taka podróż w czasie jak w Supreme: The Story of the Year Moore'a (recenzja wkrótce, choć na pierwszy ogień pójdą jego Lost Girls), ale na pewno coś, czego nie spodziewałbym się po takiej fabule. Cały ten kontrast jak najbardziej służy serii, dodając jej swoistego uroku. Nie ma graficznego silenia się na efekty specjalnie i gwiazdorstwo będące cechą bohaterów komiksu, co czyni te kilkanaście zeszytów jeszcze bardziej wyjątkowymi i godnymi polecenia.

czwartek, 19 listopada 2009

Invincible: The Facts of Life [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

Brak komentarzy:

Tak, wiem, znowu Kirkman i jego Invincible... mam nadzieję, że nikt nie przeczyta recenzji poświęconych poszczególnym TPB tej serii w jednym podejściu, bo wpisy dotyczące przygód Marka Graysona są do siebie strasznie podobne - w każdym powtarzam te same superlatywy. Obecnie jestem tuż przed finałem ósmego tomu (My Favourite Martian) i muszę powiedzieć, że każda kolejna wypowiedź związana z tą superbohaterską opowieścią staje się trudniejsza od poprzedniej. Polecam z całego serca, co zresztą już wiecie, tak więc postaram się skupić na konkretach: The Fact of Life jest raczej przejściowym Tradem, poprzedzającym kolejne zaskakujące zajścia (a będzie się działo, zresztą ponownie). Arcz z Kolorowych Zeszytów (zaglądaj codziennie) trafnie stwierdził, iż jednym z licznych atutów serii jest to, że Kirkman "czasem na wiele numerów wstecz planuje jakieś wydarzenia, rozstawia pionki, a później następuje jedno wielkie jebut" - wspominałem o tym recenzując poprzedni TPB. Piąty tom, zbierający między innymi zeszyty od #20 do #24 jest poświęcony właśnie takiemu rozstawianiu pionków - ataki dziwnych cyborgów (zainicjowane już dużo wcześniej - kolejny dowód na to, że Kirkman planuje z ogromnym wyprzedzeniem), odejście Eve od profesji superbohaterki, dalszy ciąg dziwnego zachowania Robota, Mark zaczyna dogadywać się z Amber, Allen dostaje po ryju, i to tak, że wylizanie się zajmie mu sporo czasu, a pewien pan potrafi przemieszczać się pomiędzy wymiarami i zamierza to wykorzystać... a wszystko czeka na bliższą lub dalszą konkluzję.

Podsumowując, na pewno nie jest to najlepszy TPB serii, niemniej wciąż zapewnia tony dobrej zabawy... i przygotowuje do mocnego dalszego ciągu. A Different World, kolejny tom, to powrót do głównej osi fabuły, który zapewnia, że słowo Invincible oraz określenie Zniżka Formy nie powinny występować w jednym zdaniu.

niedziela, 15 listopada 2009

Chew #2-5 [John Layman & Rob Guillory] [recenzja]

Brak komentarzy:

O pierwszym numerze tej serii pisałem jakiś czas temu i nie były to wyłącznie superlatywy - wręcz przeciwnie. Teraz, po dokończeniu pięcioczęściowej historii zatytułowanej Taster's Choice, nie jestem aż tak niezadowolony jak wcześniej, ale mimo to odpuszczę sobie lekturę kolejnych zeszytów tego komiksu. Nie przekonał mnie na tyle, żeby wskoczyć na wyższe miejsca w moim rankingu, każąc mi poświęcić historii Laymana więcej czasu.

Z Chew jest tak, że im dalej, tym lepiej - po zjadaniu twarzy z premierowego epizodu wciąż mamy niesmaczne żarty w nieśmiesznej oprawie (takie jak rzyganie sobie po twarzach w #3), ale towarzyszy temu wszystkiemu parę naprawdę zabawnych rzeczy, choćby końcówka tego samego zeszytu, w którym główny bohater entuzjastycznie przyjął na siebie czyjegoś pawia. Nadal mamy zjadanie obrzydliwych rzeczy w celu zdobycia nowych poszlak (obcięte palce, martwe psy), ale fabuła nabrała tempa, jest kilka ciekawych, choć niezbyt pomysłowych zwrotów akcji i całość wchodzi znacznie przyjemniej. Niestety, klimat serii nadal nie jest tym, czego oczekiwałem (co nie znaczy, że nie może przypaść do gustu naprawdę sporej liczbie czytelników; koniec końców ktoś może oczekiwać dokładnie czegoś takiego) - tego typu połączenie głupkowatych wątków z wydarzeniami, które mają być całkowicie poważne, powinno mieć jakiś element sprawiający, że wszystko będzie do siebie pasować. Tego czegoś zabrakło, w związku z czym przez chwilę komiks jest na serio, by za moment usiłować rozśmieszyć tanimi elementami w stylu wspomnianych wyżej rzygowin. Albo powaga, albo głupie żarty, ewentualnie zrobić z tych dwóch części bardziej zgrany zespół. Jeśli to nastąpi, chciałbym się o tym dowiedzieć i wrócić do przygody z pokręconym pożeraczem dziwnych rzeczy.

Po przeczytaniu pierwszych pięciu zeszytów ilustracje są bardziej przekonujące, chociaż wciąż nie pasują do poważnej historii, jaką momentami stara się pisać John Layman. Mimo wszystko nie da się zaprzeczyć, że oprawa graficzna jest oryginalna i zachęca do sięgnięcia po kolejne numery Chew, po które być może kiedyś sięgnę, ale póki co robię sobie przerwę. Wolę poświęcać swój wolny czas lepszym seriom, których jest naprawdę sporo.

czwartek, 12 listopada 2009

Łauma [KaeReL] [recenzja]

1 komentarz:

O Łaumie piszę ze sporym opóźnieniem, mimo tego, że komiks przeczytałem niedługo po premierze. Tak po prostu wyszło, ale chyba lepiej późno niż wcale, zwłaszcza, że jest nad czym się rozwodzić. Najnowsze wydawnictwo KaeReLa może nie było z góry skazane na sukces, ale jeszcze zanim pojawiło się w sklepach, wiele osób zapewniało, że warto, że mistrzostwo i tak dalej. A ja ostatnie dłuższe prace autora widziałem w Produkcie... shame on me. No nic, przegapiłem (bardziej z powodu połączenia niedbalstwa i niezbyt imponujących funduszy niż braku zainteresowania) sporo ciekawych tytułów z poprzednich lat, jednak wiedziałem, że Łaumę kupię, bo skojarzenia z opowieściami KaeRela były wyłącznie pozytywne, a poza tym nie dało się zignorować dobiegających zewsząd głosów zachwytu. Mówię też o zachwycie wyrażanym po przeczytaniu pierwszego rozdziału, który był dostępny w Internecie przed premierą, a którego nie przeczytałem, przynajmniej zanim komiks wylądował na mojej półce - mam wrażenie, że jako jeden z nielicznych zainteresowanych.

Łauma to jedna z tych opowieści, które na pierwszy rzut oka kierowane są do młodszych czytelników, ale ich uniwersalność sprawia, że zadowoleni będą również ci starsi. Gdybym miał na szybko przywołać kilka podobnych tytułów, wymieniłbym Koralinę Gaimana (mam na myśli książkę, komiksu nie czytałem), i Bone'a Jeffa Smitha. Ktoś wspominał o Muminkach - nie wiem, nigdy się nimi nie interesowałem. Nie zmienia to jednak faktu, że wyliczone przeze mnie tytuły to moim zdaniem świetne pozycje, na tle których Łauma wypada bardzo dobrze, chociaż tak naprawdę ciężko to porównać - komiks KaeReLa jest na tyle oryginalny, że nie ma mowy o żadnym "na tle". Autor wpadł na świetny pomysł i wykorzystał między innymi jaćwieskie wierzenia i legendy, pokazując, że do wciągnięcia czytelnika wcale nie trzeba wymyślonych albo odległych miejsc o dziwnych, obcych nazwach. Opowieść rozgrywa się w Łojmach, niewielkiej wsi w pobliżu Suwałk, ale w czasie lektury miałem wrażenie, że zanurzam się w świecie, który jest właśnie dziwny i obcy. Ten jedyny w swoim rodzaju nastrój zbudowany na fundamencie znanych nam elementów to chyba największy atut Łaumy. Podczas lektury przypomniała mi się wymieniona wyżej Koralina - zarówno książka Gaimana jak i komiks KaeRela przestraszyłyby mnie, gdybym był młodszy o trochę więcej niż dekadę. Bałbym się, ale w ten fajny sposób, którego wręcz oczekuję sięgając po tego typu historie. A nastrój grozy to nie wszystko, bo mamy tu też udane elementy humorystyczne (najbardziej rozbawiła mnie chyba zawartość posiadanego przez Ajtwara odtwarzacza mp3).

Rysunkowo też jest świetnie - oprawa graficzna na pewno zachęci młodszego czytelnika, a jednocześnie zaimponuje dorosłym. Bardzo dobre operowanie czernią i bielą, najlepiej widoczne w sekwencjach zimowych, według mnie najciekawszych w całym komiksie - całość tworzy nastrój, który chwaliłem już wyżej. Bez takich ilustracji zdecydowanie czegoś by tu brakowało.

Nie wiem, czy Łauma jest "polskim komiksem roku" (który przecież nawet się jeszcze nie skończył), bo pewnie nie przeczytałem nawet połowy rodzimych opowieści obrazkowych, które zostały wydane od stycznia, ale na pewno jest to świetny tytuł, zasługujący na wszystkie przed i popremierowe pochwały. I na kontynuację. Czytelniku: do księgarni (o ile jeszcze tego nie zrobiłeś)!

niedziela, 8 listopada 2009

Invincible: Head of the Class [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

3 komentarze:

Robert Kirkman to zły człowiek. Po prostu zły. W porządku, jego miniserię Battle Pope uważam za słabiznę, ale The Walking Dead oraz Invincible to świetne pozycje... zwłaszcza ta druga. Zgadza się, przygody Marka Graysona chyba zaczynają wyprzedzać świetną obyczajówkę z głodnymi zombiakami w tle. I co ja mam właściwie napisać o Head of the Class, czwartym TPB tej serii? Że jest świetny? To pisałem już wcześniej, ale nic nie poradzę na to, że Kirkman wciąż robi swoje z niezmiennie zadziwiającym skutkiem. W efekcie Invincible to rewelacyjny serial, do którego przywiązuję się coraz bardziej wraz z kolejnymi stronami. Właśnie dlatego nazwałem autora złym człowiekiem - nie pozwala mi napisać niczego nowego, nowe są tu tylko przedstawione w komiksie wydarzenia (cały czas świeże i zaskakujące pomysłowością), natomiast poziom nieustannie utrzymuje się na sporej wysokości.


Head of The Class zbiera odcinki od #14 do #19 numeru serii, włączając w to krótką historię z Image Comics Summer Special. Tym razem pojawia się więcej wątków niż poprzednio, opowieść nie skupia się na jednym konkretnym temacie. Kirkman lubi wprowadzać zaskakujące i jeszcze niewyjaśnione wydarzenia, jednocześnie sygnalizując, że wszystko rozwinie się w bliższej lub dalszej przyszłości. Coś dziwnego dzieje się po opuszczeniu przez głównego bohatera planety Mars, ktoś nieoczekiwanie zostaje przywódcą sporej grupy przestępców, niektóre znane nam postacie zachowują się bardzo dziwnie... czytelnik może tylko rozważać konsekwencje tego, co ma przed oczami. Mówię tu zarówno o tym TPB, jak i o następnym - The Facts of Life - który też już przeczytałem. Niejasnych wątków uzbierało się całkiem sporo, więc scenarzysta ma pole do popisu jeśli chodzi o rozwijanie pomysłów w kolejnych epizodach. Mam tylko nadzieję, że nie zagubi się w natłoku własnych niedopowiedzeń. Póki co seria jest rewelacyjna... ale to też już pisałem, prawda?

Jak wspominałem, obecnie jestem po lekturze następnego wydania zbiorczego, po którym też napiszę, że jest świetne. Bo jest. Dodam jeszcze tylko, że jako rysownik Ryan Ottley przekonał mnie już do końca, dorzucając bardzo ważną cegiełkę do całokształtu tego komiksu.

sobota, 7 listopada 2009

Haunt #1 [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

3 komentarze:

W tytule recenzji podaję najczęściej dwa najważniejsze dla komiksu nazwiska, z tym że w przypadku pierwszego numeru serii Haunt, wyróżnienie tylko dwóch osób jest czymś problematycznym. Trzeba przyznać, że komiks może poszczycić się bardzo konkretną (zaryzykuję nawet słowo gwiazdorską) obsadą: Robert Kirkman (współtwórca i scenarzysta), Greg Capullo (layouty), Ryan Ottley (rysunki) oraz Todd McFarlane (współtwórca, inker). Nieźle, jak na początek, prawda? Z każdym z tych czterech panów wiążą się jakieś pozytywne komiksowe skojarzenia, czasem bardziej (Kirkman, Ottley), a czasem mniej aktualne (McFarlane i Capullo), co nie zmienia faktu, że kwartet prezentuje się zachęcająco. I chociaż debiut w postaci dwudziestokilkustronicowej (istnieje w ogóle takie słowo? Blogspot podkreślił je na czerwono, więc chyba nie hehe) opowieści nie pozwala stwierdzić, czy seria będzie strzałem w dziesiątkę, czy upadkiem z wysokiego konia, przeczucie każe mi wybrać to pierwsze. Po prostu ufam Kirkmanowi, czytałem The Walking Dead oraz Invincible i wiem, że gość radzi sobie z komiksami z szuflady podpisanej ongoing. Wygląda na to, że jego plany dotyczące Haunt sięgają bardzo dalekiej przyszłości, zaś autor wiąże z tytułem spore nadzieje. Ja w niego wierzę.

Czym jest ta seria? Sam Kirkman określa ją trzema słowami: akcja, horror i szpiegostwo. Jej główni bohaterowie to Daniel, niezbyt oddany sprawie ksiądz oraz jego brat Kurt, facet od brudnej roboty na zlecenie, który w pierwszym odcinku zalicza dość nieprzyjemny zgon i zaczyna nawiedzać Daniela. Powraca po to, żeby ochronić bliskich przed ludźmi szukającymi pewnego przedmiotu, ich zdaniem będącego w posiadaniu Kurta lub kogoś z jego najbliższego otoczenia. W jaki sposób udało mu się powrócić i dlaczego potrafi łączyć się z Danielem, aby stworzyć istotę widoczną na zamieszczonej wyżej okładce - tego jeszcze nie wiadomo. To zresztą normalne dla pojedynczych zeszytów: jest krótko, ale w przypadku Haunta także dosyć konkretnie (choć bez rewelacji) i zachęcająco. Czekam na więcej i polecam przyjrzenie się z tej serii, bo w niedalekiej przyszłości opowieść może rozwinąć się w coś naprawdę dobrego. Rysunki Ottleya ponownie stoją na wysokim poziome, a dodatkowo są kompletnie inne niż to, co autor zaprezentował w Invincible. Krótko mówiąc, jest na co popatrzeć, oby było też co przeczytać.

stat4u