Metody Marnowania Czasu: marca 2012

środa, 28 marca 2012

Triumwirat [Robert Zaręba i Zygmunt Similak] [recenzja]

Brak komentarzy:
Triumwirat Roberta Zaręby (scenariusz) i Zygmunta Similaka (rysunki) to komiksowy cykl składający się z trzech zeszytów (Smok, Mag oraz Rycerz), z których każdy ma po czterdzieści kilka stron. Autorom udało się zmieścić na nich naprawdę sporo pomysłów i przygód w klimacie humorystycznej opowieści fantasy. Ostatni zeszyt ukazał się w formie czarno-białej, pozostałe są kolorowe. Żarty bardzo przypominają te z Gwiezdnych bezdroży tego samego scenarzysty, są jednak pozbawione aż takiej ilości nawiązań do współczesnych wydarzeń (na szczęście wydają się też mniej oczywiste), a całość kojarzy mi się z prostą, niewymuszoną, dość zabawną historią opowiadaną przy kuflu piwa. [więcej na stronie Alei Komiksu]

sobota, 24 marca 2012

Promethea Book 1 [Alan Moore & J.H. Williams III] [recenzja]

Brak komentarzy:
Tym razem Alan Moore postanowił zająć się Prometheą, postacią wykorzystywaną już wcześniej przez innych twórców: poetów, pisarzy, scenarzystów komiksowych, ilustratorów. We wstępie opisuje losy tej bohaterki oraz to, jak bardzo zmieniała się w zależności od tego, kto był autorem opowieści o niej. Co ciekawe, niektórzy najprawdopodobniej nawet nie wiedzieli, że przed nimi ktokolwiek tworzył historie o Promethei, a mimo to ich wersje tej postaci cechuje wiele zaskakujących podobieństw. Przenosząc to wszystko do swojego komiksu, scenarzysta zrobił z Promethei boginię zamieszkującą Immaterię, świat wyobraźni, w którą w ciągu stuleci wcielały się rzeczywiste osoby, twórcy wymienieni we wspomnianym już wstępie do historii Moore'a. Teraz czas na kogoś nowego. Najnowszą Prometheą zostaje Sophie Bangs, nowojorska studentka pisząca pracę semestralną dotyczącą, co za niespodzianka, właśnie Promethei oraz różnych wersji tej postaci, w zależności od tego, kto był ich autorem.

W czasie rozmowy z wdową po twórcy ostatnich przygód Promethei, Sophie zostaje zaatakowana przez istotę przypominającą żywy cień, by po chwili zmienić się w nową Prometheę. Jak się okazuje, teraz jej kolej, a dziewczyna musi nauczyć się radzenia sobie z nową sytuacją. Najlepiej szybko, ponieważ wrogowie jej poprzednich wcieleń uznali właśnie ten moment za najlepszy, by zaatakować. Sophie jeszcze nie wie, jak w dowolnej chwili zostawać Prometheą, jak odwiedzać Immaterię i powracać do materialnego świata w zależności od swojej własnej woli, nie od przypadku... na razie tak naprawdę nie ma pojęcia o niczym. Z jednej strony już na samym początku zyskuje wielu potężnych wrogów, z drugiej może przecież liczyć na pomoc wszystkich poprzednich wcieleń Promethei. Tak zaczyna się jej podróż, tak zaczyna się również kolejny genialny komiks Alana Moore'a.

Po przeczytaniu opisu wszystko to może brzmieć prostacko, ale w żadnym wypadku takie nie jest. Pozory mylą. Akcja, której miejscem jest Nowy Jork z 1999 roku (jednak dużo bardziej zaawansowany technologicznie niż ten prawdziwy, z latającymi samochodami oraz całą resztą scenerii z opowieści science fiction), zamieszkały między innymi przez grupę bohaterów The Five Swell Guys oraz ich przeciwnika o imieniu Painted Doll, światy wykreowane przez poprzednich twórców Promethei, często światy celowo bardzo banalne, każdy z tych elementów służy Moore'owi do rozbijania na czynniki pierwsze tematu wyobraźni, a także jej roli w naszym życiu. Supreme robił to samo z komiksowym superbohaterstwem, jednak Promethea jest o wiele bardziej skomplikowana i trudna w odbiorze. A raczej dopiero będzie. Pierwszy tom to dopiero wstęp, lekka i przyjemna (co wcale nie umniejsza jej genialności) historyjka, szczególnie w porównaniu z tym, co będzie działo się dalej. I choć znowu jest się czego bać, nie mogę nie polecić tego komiksu.

Ilustracje J.H. Williamsa III są równie świetne i, tak jak w przypadku scenariusza, też są jedynie wstępem. Szczegółowa kreska i rewelacyjne okładki robią wrażenie, ale już w drugim tomie to wrażenie będzie o wiele większe. Rysownik pokaże dziwne rozwiązania, zaskakujące i niebanalne kadrowanie, zmiany stylu w zależności od tego, co akurat opowiada Moore i wiele, wiele więcej. Będzie na co popatrzeć.

Pierwszy tom serii Promethea to dopiero wstęp, ale wstęp rewelacyjny, do czegoś, co potem będzie jeszcze lepsze. Czytać bez zastanowienia.

czwartek, 15 marca 2012

Fantasy Komiks #14 [recenzja]

Brak komentarzy:
W czternastym tomie Fantasy Komiks czytelnicy muszą pożegnać się z dwoma seriami, którymi są Rozbitkowie z Ythaq i Sloka. Obie towarzyszyły im od bardzo dawna, pierwsza z wymienionych od samego początku istnienia magazynu. Sloki nie za bardzo mi szkoda, od zawsze był to dla mnie przeciętny (nawet jak na tę antologię) cykl i jego zniknięcie (jedynie tymczasowe, ciąg dalszy ma pojawić się już w drugiej połowie tego roku) nie jest dla mnie wielką stratą. Bardziej szkoda mi Rozbitków z Ythaq, czyli komiksu, który pomimo licznych wad i przeciętności cechującej niemal całą zawartość Fantasy Komiks, wyraźnie zawyżał ogólny poziom. Sam finał jest średni, Arleston pisał już lepsze odcinki, z mniejszą ilością głupich pomysłów, jednak na tle reszty (nie mam na myśli czternastego numeru, ale całość tego, co przeczytałem we wszystkich tomach, które posiadam) trudno nie uznać Rozbitków... za główny atut antologii fantasy. Oby zapowiadany cykl Jeźdźcy smoków okazał się godnym następcą. [więcej na stronie Alei Komiksu]

niedziela, 11 marca 2012

Ex Machina: The First Hundred Days [Brian K. Vaughan & Tony Harris] [recenzja]

Brak komentarzy:
Nigdy nie zapomniałem, jak dobrym scenarzystą jest autor serii Y: The Last Man (od której, tak przy okazji, zacząłem swoją zabawę w recenzowanie komiksów na tym blogu). Po prostu zrobiłem sobie dłuższą przerwę od jego komiksów i dopiero niedawno sięgnąłem po Ex Machina, kolejną wariację na temat opowieści superbohaterskich. Jej główny bohater, Mitchell Hundred, swego czasu przeżył dziwny wypadek, po którym zyskał możliwość rozmawiania z maszynami. Później wykorzystywał swoje możliwości, by pomagać innym właśnie jako superbohater, co było różnie przyjmowane, zarówno przez władze jak i przez najzwyklejszych ludzi. Zwykle odbierano to w negatywny sposób, choć częściowe powstrzymanie ataków na World Trade Center przysporzyło mu wielu zwolenników. Na początku 2002 roku Hundred zrezygnował i postanowił zająć się karierą polityczną, a po krótkim czasie został burmistrzem Nowego Jorku. Wkrótce potem zaczyna się akcja komiksu, który wbrew pozorom wcale nie jest aż tak superbohaterski, na jaki wygląda.

Ciekawe jest właśnie to, że seria Ex Machina stawia nadprzyrodzone umiejętności głównego bohatera na drugim planie. Od czasu do czasu zdarza mu się powstrzymać zamachowca, rozkazując jego pistoletowi, żeby się zaciął, ale Mitchell Hundred jest przede wszystkim politykiem. Boryka się z opinią publiczną, protestami (na przykład spowodowanymi umieszczeniem w muzeum obrazu przedstawiającego Abrahama Lincolna i opatrzonego napisem nigger), trudnymi warunkami pogodowymi, wpływami różnych organizacji albo tym, czy w udzielonym wywiadzie nie użył przypadkiem niewłaściwego słowa, za które dziennikarze będą mogli wieszać na nim psy. Vaughanowi udało się świetnie przedstawić tę stronę działalności Mitchella, jednak poza tym burmistrzowi Nowego Jorku zdarza się też wkroczyć do akcji osobiście.

W The First Hundred Days, oprócz wspomnianych protestów i kłopotów z opadami śniegu, mamy do czynienia z morderstwami kierowców pługów. Kilku ginie, reszta boi się pracować, przez co drogi w całym Nowym Jorku stają się nieprzejezdne, a póki co nie wiadomo, kto chce na tym skorzystać. Jakby tego było mało, Hundred ma problemy z dawnym przyjacielem, który pomagał mu w czasach, kiedy obecny burmistrz działał jako The Great Machine. Dawny przyjaciel chce przekonać go, by porzucił karierę polityczną i znów zajął się ratowaniem ludzi jako superbohater. Wygląda na to, że nie cofnie się przed niczym, by Mitchell wreszcie go posłuchał.

Ex Machinę czyta i ogląda się świetnie. Narracja, jak zawsze w przypadku scenariuszy Vaughana, jest rewelacyjna, budowanie napięcia to klasa sama w sobie. Komiksowi niczego nie brakuje, chyba, że ktoś oczekiwał większej ilości wybuchów i strzelanin, a nie polityki. Dla mnie to bardzo interesująca odmiana. Dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem, choć nie ukrywam, że w drugim tomie chciałbym dostać trochę więcej. Póki co zdecydowanie polecam.

sobota, 10 marca 2012

Fotostory: Zanim zaczniemy [Dominik Szcześniak i Rafał Trejnis] [recenzja]

Brak komentarzy:
Serię Fotostory czytałem wcześniej w kolejnych numerach Ziniola i muszę przyznać, że choć zapamiętałem głównych bohaterów i kilka wątków, komiks Dominika Szcześniaka i Rafała Trejnisa nie utkwił mi w pamięci jako coś wyjątkowo ciekawego. Może przez moją awersję do bardziej rozbudowanych opowieści prezentowanych w krótkich odcinkach, na które zwykle trzeba długo czekać. Taka metoda publikacji często uniemożliwia mi wciągnięcie się w historię. Zbiorcze wydanie Fotostory uznałem za dobry pomysł na odświeżenie sobie serii bez wspomnianych przed chwilą niedogodności, ale nie nastawiałem się na zmianę swojej wcześniejszej opinii. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy po przeczytaniu całego tomu okazało się, że to dobry komiks. O wiele lepszy, niż wynikałoby to z moich wspomnień. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

Tajemnicze Złote Miasta [recenzja]

Brak komentarzy:
Nie wiem, ilu z Was ma wspomnienia podobne do moich, ale Tajemnicze Złote Miasta są najlepszą kreskówką, jaką oglądałem w dzieciństwie. Miałem wtedy jakieś pięć albo sześć lat i wydawało mi się, że serial ciągnie się przez pół mojego życia. Tak naprawdę całość to 39 odcinków, w tamtych latach puszczanych raz na tydzień przez TVP2, czyli wyemitowanie wszystkiego zajęło mniej więcej dziesięć miesięcy. Dla pięciolatka rzeczywiście kawał czasu. Kiedy obejrzałem jakiś epizod, nie mogłem doczekać się następnego, ale trzeba było wytrzymać do kolejnego poniedziałku. Wszystko lądowało na kasetach VHS, a potem katowałem ten serial w kółko, nawet mimo tego, że po kilku takich powtórkach i tak znałem go prawie na pamięć. Tak bardzo go lubiłem. Nawet w ciągu paru ostatnich tygodni, kiedy odświeżałem sobie Tajemnicze Złote Miasta po kilkunastu latach przerwy, pamiętałem bardzo wiele. I znowu świetnie się bawiłem. 

Głównym bohaterem Tajemniczych Złotych Miast jest Esteban, dwunastolatek mieszkający w Barcelonie w roku 1532. Kiedy umiera ojciec Rodriguez, opiekun chłopca, Esteban postanawia dołączyć do nawigatora Mendozy i wyruszyć za ocean razem z innymi Hiszpanami poszukującymi Złotych Miast. Nie interesują go bogactwa, chce tylko znaleźć ojca, który zaginął lata temu. Plany Mendozy wyglądają inaczej, zależy mu jedynie na złocie. Kiedyś to właśnie on uratował małego Estebana z tonącego statku, odbierając go z rąk ojca chłopca, który mimo wszystko być może zdołał przeżyć. Mendozie udaje się przekonać Estebana do podróży, obiecując mu możliwość odnalezienia ojca, jednak bardziej obchodzi go noszony przez głównego bohatera złoty medalion z symbolem słońca, zdaniem nawigatora mający jakiś związek ze Złotymi Miastami. Na pokładzie statku Esteban spotyka Zię, inkaską dziewczynę porwaną przez Hiszpanów. Zia nosi na szyi niemal identyczny medalion i ma mimowolnie pomóc swoim porywaczom w odnalezienie celu ich wyprawy. Pobyt na statku oraz liczne kłopoty, jakie spotkają tam bohaterów, to dopiero początek tej wielowątkowej kreskówki. W kolejnych odcinkach dzieci (do których w międzyczasie dołącza Tao, jedyny żyjący potomek imperium Hiva) razem z Mendozą i jego dwoma przygłupimi towarzyszami (robiącymi w Tajemniczych Złotych Miastach za nie zawsze udane źródło humoru) przeżywają mnóstwo innych przygód. Przez całkowicie fikcyjne wątki przewijają się historyczne miejsca i postacie, na przykład Francisco Pizarro, a z czasem do typowo przygodowej fabuły zaczynają wkraczać elementy science fiction. Najważniejszym jest dziedzictwo zaawansowanego technologicznie, wspomnianego już imperium Hiva i jego wynalazki, do swojego działania wykorzystujące przede wszystkim energię słoneczną. To właśnie przywódca imperium, przewidując jego zagładę w wojnie totalnej z mieszkańcami Atlantydy, zbudował siedem Złotych Miast i ukrył w nich skarby, które mają możliwość polepszenia życia całej ludzkości, ale gdyby dostały się w niepowołane ręce, mogłyby doprowadzić do następnej katastrofy.

Kolejnym elementem science fiction jest plemię Olmeków. Oczywiście Olmekowie istnieli naprawdę, ale nie byli zmutowanymi ludźmi ocalałymi po wielkiej wojnie (prawdopodobnie tej samej, która zniszczyła imperium Hiva), ukrywającymi się we wnętrzu wielkiej góry i podtrzymującymi życie większości członków swojego plemienia za pomocą komór hibernacyjnych. Olmekowie potrzebują dzieci, aby wszczepić uśpionym członkom swojego plemienia młode, zdrowe komórki, a następnie przywrócić ich do życia. Oprócz tego poszukują skarbu znajdującego się we wnętrzu Złotych Miast, ponieważ jedynie on dostarczy im energię pozwalającą pracować całej aparaturze znajdującej się w ich bazie. Sami Olmekowie, wyglądający jak niedobitki ludzkości po wojnie nuklearnej, to jedna z najlepszych rzeczy w całej kreskówce. Pamiętam, że jako dziecko bałem się ich, przerażał mnie cały ten pomysł z hibernacją, porwaniem Estebana i jego przyjaciół, przeszczepianiem komórek i tak dalej (przerażał mnie też odcinek o Amazonkach i składaniu ofiar z ludzi, żeby bogowie zapobiegli opadom deszczu). Lubiłem się tego bać. Po latach Olmekowie pozostali po prostu świetnym elementem Tajemniczych Złotych Miast, zresztą jednym z wielu. Serial jest długi, całości towarzyszą świetne motywy muzyczne, które pamiętałbym do dzisiaj, nawet gdybym nie obejrzał wszystkich odcinków po raz kolejny. Można tu znaleźć masę dobrych pomysłów i postaci. Tajemnicze Złote Miasta, poza paroma wyjątkami (jakby nie było, kreskówka jest skierowana przede wszystkim do dzieci), poruszają poważne tematy. Bywa zabawnie, ale pojawia się też śmierć i inne mniej śmieszne motywy, na całe szczęście przedstawione w taki sposób, że nie ma tu żadnej przesady, a jednocześnie nic nie jest ugrzecznione i nikt nie robi z najmłodszych widzów idiotów. Po każdym odcinku można obejrzeć kilkuminutowy film dokumentalny związany z tematyką poruszaną w kreskówce.

W moim przypadku Tajemnicze Złote Miasta to mnóstwo sentymentu, jednak nawet po tych mniej więcej dwudziestu latach jestem zachwycony. Mimo wszystko serial nie jest pozbawiony wad, które zauważyłem teraz, choć wcześniej z oczywistych powodów nie zwracałem na nie uwagi. Na przykład niemal wszyscy bohaterowie nigdy nie zmieniają ubrań, od początku do końca chodzą w tym samym, choć ich podróż trwa bardzo długo. To, co noszą, jest cały czas w idealnym stanie. Nie wiem, pewnie w 1532 roku wszystko było lepsze i nie ma w tym nic niezwykłego. A tak poważnie, to akurat mała wada, raczej zabawna. Dużo większą jest wywołująca pogardliwy uśmieszek dobroć najmłodszych bohaterów. Esteban, Zia i Tao, gówniarze, przez cały serial są dobrzy do wyrzygania, nigdy nie mają żadnych wątpliwości, zawsze postępują słusznie, za każdym razem są gotowi do wielkich poświęceń. Nie muszę podkreślać, jakie to naiwne. Poza tym są też mądrzy, swoją mądrością i pomysłowością przewyższają wodzów plemion, kapłanów, doświadczonych przywódców armii, właściwie wszystkich. Przypominam, Esteban ma dwanaście lat, Zia jedenaście. Nie zwróciłem uwagi na wiek Tao, który jest z nich najlepszy. Radzi sobie z każdym problemem, na poczekaniu potrafi skonstruować łódź podwodną i wiele innych przydatnych rzeczy, co momentami wygląda idiotycznie. Wielka była mądrość imperium Hiva. W całym serialu wszystko kręci się wokół trojga dzieci, pod koniec inni pozwalają im nawet podejmować decyzje, od których zależą losy całego świata. Kiedy miałem siedem lat, bohaterowie byli starsi ode mnie, więc wszystko to wydawało mi się możliwe, ale teraz jest naiwne i głupie. No i ten dziwny zbieg okoliczności, który sprawił, że zgodnie z przepowiednią wszyscy mający wykonać swoje zadanie znaleźli się na miejscu w tym samym czasie. Poza tym Olmekowie potrzebują komórek dzieci. W porządku. W okolicznych wioskach Majów jest mnóstwo dzieci, ale przywódca Olmeków zachowuje się tak, jakby jego ludzi mogły uratować jedynie komórki głównych bohaterów. Niby dlaczego?

Tak naprawdę trochę się czepiam, nie ma żadnego problemu z przymknięciem oka na te wady. Tajemnicze Złote Miasta to nadal świetna kreskówka i mimo upływu lat nadal uważam ją za najlepszą, jaką widziałem, nie tylko w dzieciństwie, ale w ogóle. Z tego, co wiem, jeszcze w tym roku, po trzydziestu latach, ma pojawić się ciąg dalszy. Czekam i chętnie zobaczę nowe odcinki, ale przypuszczam, że i tak nic nie przebije tych starych. Całość, wydaną na sześciu płytach DVD, można bez większego problemu znaleźć na internetowych aukcjach. Warto sprawdzić, nieważne, czy ktoś jeszcze nie widział Tajemniczych Złotych Miast, czy, tak jak ja, jedynie powraca do czasów, kiedy był dzieckiem.
tekst: Michał Misztal

środa, 7 marca 2012

Parenteza [Elodie Durand] [recenzja]

1 komentarz:
Moją słabość do historii autobiograficznych znają chyba wszyscy zaglądający tu regularnie. Pewnie piszę o niej recenzując każdy autobiograficzny komiks. Parenteza to właśnie taka opowieść, na jej kartach Elodie Durand zdaje relację z przebytej choroby mózgu. W czasie opisywanych wydarzeń autorka cierpiała na epilepsję połączoną z wieloma innymi objawami, wśród których były też postępujące zaniki pamięci. Jej stan pogorszył się do tego stopnia, że miała problemy nawet z czytaniem, a w czasie testów na inteligencję nie potrafiła powiedzieć, jaki jest rok, wymienić nazwiska prezydenta czy nazw dziesięciu kwiatów. Już sama możliwość przeczytania opowieści osoby, która zdołała pokonać takie problemy, to wystarczająco dobry powód, żeby sięgnąć po Parentezę, ale jest coś jeszcze.

Mniej więcej wiadomo, jak wygląda tworzenie utworu autobiograficznego. Autor po prostu opisuje to, co przeżył, nie ma tu wielkiej filozofii. W przypadku Elodie Durand jest inaczej. Główny problem związany z powstawaniem scenariusza polegał na tym, że bohaterka Parentezy nie pamiętała minionych wydarzeń. Z pomocą musiały przyjść sprawozdania bliskich, które w dużej mierze stały się fundamentem, na jakim Elodie Durand zbudowała swoją autobiografię. To nietypowe podejście, wymuszone skutkami choroby, sprawie, że Parenteza jest w swojej kategorii opowieścią wyjątkową. To autobiografia kogoś, kto sam nie wie dokładnie, co go spotkało, przez co musi opierać się na słowach rodziny i przyjaciół.

Co do samej historii, na pewno warto ją przeczytać. Pomijając interesujący temat, została dobrze i ciekawie napisana oraz narysowana w równie przykuwający uwagę sposób. Kreska zmienia się w zależności od stanu głównej bohaterki. Niektóre ilustracje, a w zasadzie bazgroły, pochodzą z lat, w których cierpiała z powodu swojej choroby. Oczywiście same w sobie nie są dobre, ale oddają nastrój autorki i pozwalają wejść w jej głowę. Są tu klasyczne kadry i trochę rysunkowych metafor. Brak jednostajności sprawia, że oglądając Parentezę nie można się nudzić.

Po lekturze nie opadła mi szczęka, czegoś niestety zabrakło, choć nie jest to coś bardzo ważnego. Jakkolwiek to brzmi, problemy Elodie Durand chwytają za serce, jednak nie robi tego sposób, w jaki autorka przedstawiła swoją przeszłość. Z drugiej strony widać, że wcale nie chciała rozkładać czytelnika na łopatki swoim nieszczęściem, bardziej chodziło jej o spokojne przedstawienie faktów i, przy okazji, odkrycie niektórych z nich przed samą sobą. I to wystarczy. Parenteza na pewno jest komiksem godnym uwagi, nawet jeżeli niespecjalnie lubi się opowieści autobiograficzne. Jeśli się lubi, historię Elodie Durand należy uznać za pozycję obowiązkową.
stat4u