Metody Marnowania Czasu: listopada 2014

środa, 19 listopada 2014

Smash! nr 2/2014 (2) [recenzja]

Brak komentarzy:

Pamiętam, że pierwszy, rozdawany na Komiksowej Warszawie numer Smasha! przypadł mi do gustu. Niby nie zawierał niczego szczególnie zaskakującego – kilka recenzji, artykułów, zestawienie najciekawszych komiksów o Batmanie i oczywiście komiksy. Jeszcze recenzja gry planszowej Small World i trochę krótszych tekstów związanych z komiksowymi gadżetami, ale ogółem nic, czego nie moglibyśmy się spodziewać, sięgając po tego typu magazyn. Z drugiej strony, prezentował się naprawdę dobrze, a skoro był bezpłatny, istniała spora szansa, że trafi także do ludzi, którzy na co dzień w ogóle nie sięgają po historie obrazkowe – na przykład do tych, którzy bardziej interesują książki. 

W Łodzi, w czasie Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier, nadszedł czas na premierę drugiego numeru. „Bezpłatny magazyn o komiksie i popkulturze” stał się po prostu „Magazynem o komiksie i popkulturze”. Obecnie kosztuje 5,90 zł i nawet osoby, które kręciły nosem, że to już nie to samo, co wcześniej, muszą przyznać, że cena nie jest wygórowana. Co do samej zawartości oraz podejścia do tworzenia Smasha!, nie zmieniło się nic. Są wywiady i teksty o komiksach, jest popkultura (na przykład artykuł o Adventure Time), są gadżety i gry planszowe. Nadal jestem usatysfakcjonowany, choć słyszałem opinie, że tego typu wydawnictwo nie ma szans pozostać na naszym rynku na dłużej. Oby nie była to prawda, bo jeśli chodzi o magazyny komiksowe w Polsce, jak wiadomo nie cierpimy z powodu klęski urodzaju. Na szczęście Smash! może zachęcić potencjalnych czytelników atrakcyjną formą – jest bardzo kolorowy, przyciąga wzrok, nie straszy objętością i miesza interesujące teksty o komiksach z tematami pobocznymi, dodając do tego ciekawe krótkie formy. Nie jestem pewny, czy dobrze odczytuję intencje redakcji, ale być może miało to pokazać, że nie takie te komiksy straszne i wcale nie ma się czego bać. Jednocześnie w Smashu! można znaleźć wiele twarzy tego medium – od fantastyki, przez mangę, aż po historie o superbohaterach.

Pomimo tego, że Smash! to takie „niby nic” i „ale przecież to już było”, dobrze, że jest. Może niekoniecznie dla komiksowych czy zainteresowanych popkulturą wyjadaczy (choć nie mam pojęcia, kto inny zainteresowałby się kolekcjonerskim egzemplarzem hełmu Saurona lub śrubokrętem Doktora Who), którzy na pewno widzieli podobne magazyny już wcześniej, ale dla osób spoza tego grona. Trzeba też przyznać, że jeśli nawet Smash! pod wieloma względami powiela wzorce oraz idzie przetartym szlakiem, nie widzę w tym niczego złego, bo robi to w dobrym stylu. Może mamy wiele udanych tekstów o komiksach w internetowych serwisach i blogach, może by je przeczytać, nie trzeba pozbywać się prawie 6 zł, ale ja lubię takie magazyny. Jednak w dalszym ciągu przemawia do mnie papier, kocham też gry planszowe, więc Smash! po raz drugi mnie kupił i wcale nie zniechęcił tym, że sam też musiałem kupić nowy numer, zamiast, jak wcześniej, dostać egzemplarz za darmo.

Ocena: 7/10

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

piątek, 14 listopada 2014

Skazane na siebie [Miriam Katin] [recenzja]

Brak komentarzy:

Nawet po szybkim przekartkowaniu Skazanych na siebie da się zauważyć, że rysunki Miriam Katin przypominają szkice, ale są to szkice bardzo dopracowane i niejednokrotnie obfitujące w dużą ilość szczegółów. Można odnieść wrażenie, że kreska niezbyt pasuje do "komiksowych wspomnień z czasów II Wojny Światowej", ale ponura kolorystyka, zgrywająca się z zaprezentowanymi w albumie wydarzeniami, robi swoje, skutecznie pozbawiając mnie wątpliwości co do graficznego przedstawienia poszczególnych wątków. Jedynie fragmenty mówiące o czasach po wojnie zostały uzupełnione większą liczbą barw. Te oraz czerwona flaga ze swastyką, zasłaniająca oglądane przez okno niebieskie niebo...

Po wstępnym zapoznaniu się z ilustracjami nadeszła pora na lekturę. Skazane na siebie to komiks opowiadający o matce i córce, które w 1944 roku muszą uciekać z Budapesztu. Matka Miriam zdobywa fałszywe dokumenty, a następnie pali wszelkie dowody swojej prawdziwej tożsamości, mając nadzieję, że po wojnie mimo wszystko jakoś uda się jej odnaleźć swoich bliskich. Rozpoczyna się wspólna wyprawa bohaterek, pełna niebezpieczeństw i stawianych w obliczu tragedii pytań o istnienie Boga, wstrząsająca tym bardziej, że czytelnik ma do czynienia z historią autobiograficzną.

Skazane na siebie mogą poruszyć, opowieść obfituje w nieprzyjemne wydarzenia (choć jest również miejsce dla odrobiny nadziei oraz kilku pozytywnych postaci), a w połączeniu z czarno-białymi planszami wrażenie wszechobecnego nieszczęścia jest potęgowane. Nie ma wątpliwości, że autorka napisała i narysowała ważny album, nie tylko dla niej samej czy dla uczestników przedstawianych przez nią sytuacji. Raczej nikt nie zaprzeczy, że Miriam Katin powinna opowiedzieć swoją historię. Czy jest to jednak udany komiks? Moim zdaniem nie do końca. Pomimo zawartych w nim wątków, nie zdołał mną wstrząsnąć, i nie chodzi tu o mój brak empatii. Można opowiedzieć wciągającą historię o najzwyklejszym wyjściu do sklepu, można też znużyć kogoś wspomnieniami związanymi z wojną. Autorka nie zanudza, jednak nie przedstawia niczego wyjątkowego pod względem narracji czy pomysłów na poprowadzenie fabuły. Owszem, są przerywniki w postaci fragmentów z późniejszych lat, kiedy Katin jest już osobą dorosłą, poruszane są kwestie teologiczne, ale Skazane na siebie to przede wszystkim dość sucha relacja. Nie chodzi o to, żeby z każdego albumu o II Wojnie Światowej robić przytłaczający wyciskacz łez, ale mimo to czegoś tu zabrakło.

Gdybym oceniał komiksy w skali od 1 do 10, w przypadku Skazanych na siebie sądzę, że postawiłbym 6. To całkiem dobry album, zawierający interesującą historię i ciekawe ilustracje. Dobry, ale jeśli chodzi o komiksy autobiograficzne, nie tylko te o wojnie, czytałem już dużo lepsze. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

poniedziałek, 3 listopada 2014

Ultra: Seven Days [Joshua Luna & Jonathan Luna] [recenzja]

Brak komentarzy:

Miniseria Ultra: Seven Days autorstwa braci Luna dopadła mnie nagle i z zaskoczenia. Kolega wyciągnął wydanie zbiorcze z torby, wziąłem je do ręki, zobaczyłem tytuł, zajrzałem na ostatnią stronę okładki: entuzjastycznie chwali Brian K. Vaughan, więc może być dobre, pomyślałem. Poza tym wygląda na (fakt, że kolejną) nietypową opowieść o superbohaterach, a ja lubię nietypowe opowieści o superbohaterach. Z torby kumpla komiks powędrował do mojej.

Co to właściwie jest?

Pearl Penalosa, pseudonim Ultra, główna bohaterka opowieści, jest bardzo silna, lata, nosi specjalny kostium, nie zapominając o pelerynie, i ratuje ludzi. Było? Było. Ultra mieszka w Spring City, a pomaganie potrzebującym to dla niej po prostu praca na etacie, choć Pearl nie podchodzi do swojego zajęcia jak do nudnej roboty w korporacji, którą trzeba jak najszybciej odbębnić. Razem ze swoimi przyjaciółkami, które zajmują się dokładnie tym samym, są u siebie w mieście gwiazdami: udzielają wywiadów, uczestniczą w sesjach zdjęciowych, nagrywają utwory muzyczne i biorą udział w konkursie na najlepszą superbohaterkę. Czyli mamy do czynienia z historią o celebrytach w kolorowych kalesonach, ale nie jest to coś skupiającego się przede wszystkim na otwartych i bezlitosnych kpinach z tego rodzaju postaci, jak miało to miejsce w X-Force, a później w X-Statix Petera Milligana i Michaela Allreda.

Pewnej nocy Ultra i jej przyjaciółki, Aphrodite i Cowgirl, zauważają w drodze powrotnej do domu plakat reklamujący usługi wróżbitki. Odwiedzają kobietę, która przepowiada przeszłość każdej z nich. Pearl dowiaduje się, że w ciągu najbliższych, tytułowych siedmiu dni odnajdzie swoją prawdziwą miłość. Ani przez chwilę nie ma zamiaru przykładać wagi do przepowiedni, ale jej towarzyszki próbują przekonać ją, że wreszcie spotka mężczyznę swojego życia.


Miłość w ciągu siedmiu dni, a gdzie superhiroł, latanie, wybuchy i nawalanki z mutantami?

Kiedy spróbowałem zachęcić do tego komiksu innych ludzi, nakreślając jego fabułę, poległem. Jeśli ktoś szuka w nim latania, wybuchów, obdarzonych niesamowitymi zdolnościami łotrów, znajdzie to wszystko, ale na drugim planie. Na pierwszym jest Ultra i jej sercowe problemy. Oczywiście wkrótce po wizycie u wróżbitki spotyka kogoś, idzie z nim na randkę, rozmawiają przy herbacie... brzmi źle? Wiem. Ale siła tej historii polega na tym, że jest naprawdę świetnie napisana. Dialogi są fantastyczne i stanowią główną siłę tej miniserii. Nie podejrzewałem, że czytanie takiego komiksu sprawi mi tyle przyjemności, ale byłem w błędzie. Dawno nie bawiłem się tak dobrze i byłoby inaczej chyba jedynie gdybym należał do czytelników, którym bardzo przeszkadzają historie o superbohaterach pisane z przymrużeniem oka.

Ma się rozumieć, że to nie tylko obrazkowa komedia romantyczna, dzieje się tutaj trochę więcej i nie przez cały czas jest śmiesznie, ale większą część albumu pochłonąłem z uśmiechem na ustach. Muszę dodać, że bardzo szerokim. Cytowany na ostatniej stornie okładki Vaughan wcale nie kłamał: to naprawdę zabawna i niepowtarzalna opowieść o ludziach (głównie kobietach) w pelerynach.


10 sexiest superheroines of all time

Rysunki, choć nie rzucają na kolana, spełniają swoją użytkową rolę. Kadry są dobrze zaprojektowane, proste, pozbawione zbędnych szczegółów i przyjemne dla oka. Zostały jednak przytłoczone przez pomysł na przedstawienie całości. Pamiętam, jak chwaliłem The Filth za sposób wydania tego komiksu. Większość okładek Ultra: Seven Days wygląda jak okładki różnego rodzaju czasopism, na przykład tych wypełnionych zdjęciami gwiazd oraz „ciekawostkami” z ich życia. Znajdziemy na nich tytuły tekstów („Spring Music Preview – Snoop Froggy Frog, Destiny's Bastard, Poo Fighters and More”, czy „Bedroom Tips – Never be faster than a speeding bullet again”), oraz inne zapowiedzi tego, co będzie można znaleźć w środku numeru. Co ciekawe, czasami to samo pismo pojawia się później na dalszych stronach komiksu. Oprócz tego autorzy przygotowali również reklamy, w których biorą udział Ultra, Cowgirl i Aphrodite, a także wywiady z bohaterkami czy artykuły o ich działalności. Wszystko to sprawia, że wykreowany przez braci Luna świat nabiera większej autentyczności, jednocześnie wywołując na twarzy czytelnika jeszcze szerszy uśmiech. Rewelacyjny i bardzo dobrze zrealizowany pomysł.


Bonus! Clumsy Caped-Crusaders

Gdyby znów przyszło mi opowiedzieć komuś o tym komiksie, chyba nadal nie potrafiłbym streścić fabuły Ultra: Seven Days tak, by zachęcić kogoś do zapoznania się z albumem braci Luna. Mam nadzieję, że mimo wszystko udało mi się to w tej recenzji. Mogę się mylić i błędnie zakładać, że skoro ja nie słyszałem wcześniej o przygodach Pearl, nie słyszała o nich także większość rodzimych czytelników opowieści obrazkowych, ale jeśli mam rację, namawiam wszystkich do sięgnięcia po tę historię. Może nie przewróci niczyjego wyobrażenia o superbohaterach do góry nogami, ale dostarczy ogromnej dawki humoru i bezpretensjonalnej rozrywki.

stat4u