Mam przy sobie wydrukowany program Ligatury, leżący na biurku jedynie po to, żebym jeszcze raz przejrzał długą listę spotkań, na które nie dotarłem. Sporo tego. Anja Wicki – nieobecny, Martin Ernstsen – też nieobecny, Seria Maszina – nieobecny (tego nie mogę sobie wybaczyć), warsztaty z Michałem Śledzińskim i Bartoszem Sztyborem – nieobecny, Agnieszka Piksa i Mikołaj Tkacz – nieobecny. A to przecież nie wszystko. Nie udało mi się z różnych powodów, czasami była to zbyt wczesna pora, innym razem niedospanie, zwykłe lenistwo, kac albo, jeśli na kaca należało jeszcze poczekać, całkiem świeża nietrzeźwość. Przede wszystkim jednak nie widziałem rozmów z tak dużą ilością twórców, bo chciałem wykorzystać jak najwięcej okazji do porozmawiania ze znajomymi, a okazji tych należało szukać poza salami spotkań. Pod tym względem Ligatura sprawdziła się idealnie, ale zaraz, czemu właściwie miałbym ją polecać, skoro 20 i 21 kwietnia funkcjonowałem jedynie na jej obrzeżach, zaglądając do środka tylko na moment?
Nawet jeśli ktoś nie był na choćby jednej rozmowie z autorami opowieści obrazkowych i tylko snuł się po korytarzach Centrum Kultury Zamek, musiał poczuć specyficzną atmosferę poznańskiego festiwalu. Mająca miejsce jakiś miesiąc później Komiksowa Warszawa to również udane dwa dni z komiksem i okazja do dziesiątek rozmów z ludźmi dzielącymi tę samą pasję, ale niestety w tłoku i ścisku, na Stadionie Narodowym, gdzie nietrudno było się zgubić, za to łatwiej głodować, widząc oferty prezentujące hot doga z colą za więcej niż dwie dychy. Zaliczyłem tam większą ilość spotkań tylko dlatego, że sala konferencyjna oferowała klimatyzację (jeśli pozostałe części stadionu również, z powodu tłumu nawet nie zwróciłem na to uwagi) i względną ciszę, bo mówiący do mikrofonu scenarzysta czy rysownik nigdy nie będzie głośniejszy od setek rozmów jednocześnie na zewnątrz. W porównaniu do Komiksowej Warszawy Ligatura przypomina kameralne, rodzinne spotkanie, w ciszy i spokoju, a tego rodzaju atmosfera zdecydowanie bardziej mi odpowiada. Jednocześnie czuć przyświecający temu wszystkiemu poważny cel, ideę i zaangażowanie organizatorów. A jeśli ktoś nadal uważa komiksy za naiwne i tandetne historie dla niepoważnych ludzi (nie mam wątpliwości, że to niezmiennie powszechna opinia), mam wrażenie, że Ligatura przynajmniej na chwilę zmieniłaby jego nastawienie. Zrobiłaby to każda rozmowa, każde zaliczone spotkanie i spora liczba tytułów rozłożonych na stanowisku Centrali. O ile Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi jest siłą rzeczy lepiej zorganizowany, a na Komiksowej Warszawie wszystkiego było więcej, tylko w Poznaniu czułem aż taką dumę wynikającą po prostu z tego, że kocham komiksy. Nie żeby po tylu latach ktoś musiał przekonywać mnie do słuszności wyboru mojej pasji, ale Ligatura potwierdziła w piękny sposób, że nie mogłem wybrać lepiej.
Oczywiście były też mniej ciekawe momenty, albo inaczej: niewątpliwie ciekawe, ale nie w taki sposób, jakiego się spodziewałem. Na przykład nigdy nie zapomnę występu kobiety grającej dwoma wibratorami na ogromnym balonie. Nigdy. I chyba do końca życia nie uwierzę w to, że naprawdę widziałem jej występ. Z „after party” też wiążą się negatywne odczucia, tyle że ja po prostu nie lubię takich miejsc, nie lubię zdzierać sobie gardła, żeby odezwać się do kogoś, kto stoi pół metra ode mnie, ale zagłusza nas sieczka z głośników. Do plusów zaliczam udane przeprowadzenie akcji przelewania browarów z puszek do knajpianych kufli oraz kobiece jęki dobiegające zza drzwi toalety, z której chciałem skorzystać możliwie jak najszybciej. Na pewno było to lepsze niż słuchanie moczu lejącego się na muszlę klozetową, ale zapowiadało też trochę dłuższe czekanie na swoją kolej, więc mimo wszystko zdecydowałem się odejść i poszukać ubikacji gdzie indziej. Z powodu wspomnianej wcześniej muzyki, nie słysząc własnych myśli.
Być może Ligaturze brakuje wypracowywanego przez lata profesjonalizmu łódzkiego festiwalu, jednak panująca w Poznaniu atmosfera wynagradzała wszelkie, zazwyczaj drobne braki. Byłoby dobrze, gdyby w przyszłości udało się przygotowywać wszystko jeszcze lepiej, ale z zachowaniem idealnych proporcji pomiędzy ciekawymi punktami programu a kameralnością, sprawiającą, że każdy czuje się tam kimś na swoim miejscu, a nie jednym z setek anonimowych uczestników. Po pierwszej wizycie nie wyobrażam sobie, żebym tam nie wrócił, nie tylko za rok, ale na każdą kolejną edycję.
Nawet jeśli ktoś nie był na choćby jednej rozmowie z autorami opowieści obrazkowych i tylko snuł się po korytarzach Centrum Kultury Zamek, musiał poczuć specyficzną atmosferę poznańskiego festiwalu. Mająca miejsce jakiś miesiąc później Komiksowa Warszawa to również udane dwa dni z komiksem i okazja do dziesiątek rozmów z ludźmi dzielącymi tę samą pasję, ale niestety w tłoku i ścisku, na Stadionie Narodowym, gdzie nietrudno było się zgubić, za to łatwiej głodować, widząc oferty prezentujące hot doga z colą za więcej niż dwie dychy. Zaliczyłem tam większą ilość spotkań tylko dlatego, że sala konferencyjna oferowała klimatyzację (jeśli pozostałe części stadionu również, z powodu tłumu nawet nie zwróciłem na to uwagi) i względną ciszę, bo mówiący do mikrofonu scenarzysta czy rysownik nigdy nie będzie głośniejszy od setek rozmów jednocześnie na zewnątrz. W porównaniu do Komiksowej Warszawy Ligatura przypomina kameralne, rodzinne spotkanie, w ciszy i spokoju, a tego rodzaju atmosfera zdecydowanie bardziej mi odpowiada. Jednocześnie czuć przyświecający temu wszystkiemu poważny cel, ideę i zaangażowanie organizatorów. A jeśli ktoś nadal uważa komiksy za naiwne i tandetne historie dla niepoważnych ludzi (nie mam wątpliwości, że to niezmiennie powszechna opinia), mam wrażenie, że Ligatura przynajmniej na chwilę zmieniłaby jego nastawienie. Zrobiłaby to każda rozmowa, każde zaliczone spotkanie i spora liczba tytułów rozłożonych na stanowisku Centrali. O ile Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi jest siłą rzeczy lepiej zorganizowany, a na Komiksowej Warszawie wszystkiego było więcej, tylko w Poznaniu czułem aż taką dumę wynikającą po prostu z tego, że kocham komiksy. Nie żeby po tylu latach ktoś musiał przekonywać mnie do słuszności wyboru mojej pasji, ale Ligatura potwierdziła w piękny sposób, że nie mogłem wybrać lepiej.
Oczywiście były też mniej ciekawe momenty, albo inaczej: niewątpliwie ciekawe, ale nie w taki sposób, jakiego się spodziewałem. Na przykład nigdy nie zapomnę występu kobiety grającej dwoma wibratorami na ogromnym balonie. Nigdy. I chyba do końca życia nie uwierzę w to, że naprawdę widziałem jej występ. Z „after party” też wiążą się negatywne odczucia, tyle że ja po prostu nie lubię takich miejsc, nie lubię zdzierać sobie gardła, żeby odezwać się do kogoś, kto stoi pół metra ode mnie, ale zagłusza nas sieczka z głośników. Do plusów zaliczam udane przeprowadzenie akcji przelewania browarów z puszek do knajpianych kufli oraz kobiece jęki dobiegające zza drzwi toalety, z której chciałem skorzystać możliwie jak najszybciej. Na pewno było to lepsze niż słuchanie moczu lejącego się na muszlę klozetową, ale zapowiadało też trochę dłuższe czekanie na swoją kolej, więc mimo wszystko zdecydowałem się odejść i poszukać ubikacji gdzie indziej. Z powodu wspomnianej wcześniej muzyki, nie słysząc własnych myśli.
Być może Ligaturze brakuje wypracowywanego przez lata profesjonalizmu łódzkiego festiwalu, jednak panująca w Poznaniu atmosfera wynagradzała wszelkie, zazwyczaj drobne braki. Byłoby dobrze, gdyby w przyszłości udało się przygotowywać wszystko jeszcze lepiej, ale z zachowaniem idealnych proporcji pomiędzy ciekawymi punktami programu a kameralnością, sprawiającą, że każdy czuje się tam kimś na swoim miejscu, a nie jednym z setek anonimowych uczestników. Po pierwszej wizycie nie wyobrażam sobie, żebym tam nie wrócił, nie tylko za rok, ale na każdą kolejną edycję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz