Metody Marnowania Czasu: Harry Potter: Hogwarts Battle [recenzja]

niedziela, 21 stycznia 2018

Harry Potter: Hogwarts Battle [recenzja]

DLACZEGO AKURAT HARRY POTTER: HOGWARTS BATTLE?

Jak wspominałem już co najmniej kilkakrotnie, mam w domu Potterheada. Magda uwielbia serię książek o czarodzieju z blizną na czole – czytała książki (nie raz), oglądała filmy (nie raz), kupiliśmy konsolę głównie po to, by mogła grać w Lego Harry Potter, ma bluzę z Dementorem, kubek z wizerunkiem tytułowego bohatera powieści Rowling, do tego koszulki, torby, poduszka… coś pominąłem? Bardzo możliwe, że tak. Nie mamy natomiast dobrej gry bez prądu o Harry’m, bo kolekcjonerskiej karcianki z pewnością nie mogę za taką uznać.

Hogwarts Battle to coś, co natychmiast zwróciło moją uwagę – gra sprawiała wrażenie ciekawego i dobrze prezentującego się tytułu, może poza widocznymi na kartach zdjęciami z filmów, co nieszczególnie mi odpowiada. Poza tym? Deckbuilding (a przecież uwielbiam Legendary), kooperacja (ostatnio Magda nie przepada za rywalizacją na planszy), całość spowita aurą tajemnicy (na dzień dobry dostajemy jedynie najbardziej podstawowe zasady, zaś reszta pochowana jest w kolejnych pudełkach z numerami rozgrywek) – czego chcieć więcej na początek? Trochę to zajęło, ale upolowałem pudło z bitwą o Hogwart. Dałem je Magdzie w prezencie. Pograliśmy. Jak było?

O CO CHODZI?

Jeśli graliście już w karcianki polegające na budowaniu talii w czasie rozgrywki, raczej nie będziecie zaskoczeni. Oczywiście nie twierdzę, że wszystkie są takie same, ale chyba przyznacie, że zagrywanie kart w celu zakupu coraz lepszych kart brzmi znajomo. Kartoniki, które mamy na początku oraz te, które zdobywamy później, umożliwiają nam otrzymywanie punktów rekrutacji (by zasilić nasze talie potrzebnymi zdobyczami), siły (dzięki którym walczymy z łotrami nasyłanymi przez Sami-Wiecie-Kogo) oraz zdrowia (uwierzcie, leczenie bardzo przyda się kierowanym przez nas postaciom). Nie wygląda to na coś odkrywczego, wypadałoby więc napisać teraz o czymś, co stanowi o wyjątkowości Hogwarts Battle, tyle że… trudno coś takiego znaleźć.

Nie zrozumcie mnie źle. Od razu zaznaczę dwie rzeczy: po pierwsze, nie jest to karcianka dla zaawansowanych graczy. Jeśli byłaby to wasza pierwsza gra z mechanizmem budowania talii, bardzo możliwe, że będziecie zadowoleni albo nawet zachwyceni. Jeśli nie… cóż, trudno nie zwracać uwagi na fakt, że to wszystko już gdzieś było. Hogwarts Battle jest zauważalnie wtórne względem wielu swoich poprzedników, nie musi to jednak znaczyć, że kooperacyjna karcianka o Potterze robi to samo, tylko mniej umiejętnie (chociaż z kilkoma rzeczami rzeczywiście tak jest, o czym później). Można się przy tej grze dobrze bawić, a jeśli lubicie wiadomą serię książek, będzie jeszcze lepiej.

Po drugie: pisanie o Hogwarts Battle nie należy do najłatwiejszych rzeczy. Ponieważ pełne zasady gry poznajemy w trakcie kolejnych partii, nie mogę tu wymienić wszystkiego, co czeka na graczy, bo nie chcę nikomu psuć niespodzianki (ale znajdzie się coś i dla tych, którzy zdążyli już ograć ten tytuł). Tak czy inaczej, nie myślcie, że kiedy odpakujecie wszystkie pudełka z tajemniczą zawartością, karcianka stanie się nagle niesamowicie złożona i skomplikowana. Będzie ciekawsza, jednak wciąż dość prosta, nawet dla osób, które nie miały wcześniej styczności z tego rodzaju tytułami.

Ale po co właściwie kupujemy kolejne karty, a potem je zagrywamy? Po pierwsze, musimy walczyć z przeciwnikami, z początku tylko kilkoma, natomiast chyba nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli napiszę, że w czekających na nas małych pudełkach zaczną pojawiać się kolejni. Jacy? Jeśli znacie przygody Harry’ego Pottera, powinniście mniej więcej wiedzieć, czego się spodziewać. Każdy przeciwnik ma specjalną, uprzykrzającą życie graczy umiejkę, której wtórują karty spod znaku Dark Arts – ciągniemy taką co turę i sprawdzamy, co złego nam robi. Ostatecznym celem tych złych jest przejęcie kontroli nad wszystkimi obecnymi w danej grze miejscami (miejsca różnią się w zależności od tego, którą partię rozgrywamy) – jeśli to zrobią, przegrywamy. Każda karta miejsca ma określoną liczbę czaszek, jakie możemy na niej położyć. Jeśli zapełnimy miejsce czaszkami, a potem do końca tury nie uda nam się usunąć choćby jednej, źli przejmują miejsce, a my odkrywamy kolejne (o ile jeszcze jakiekolwiek jest). W jaki sposób czaszki pojawiają się na kartach? Głównie dzięki wspomnianym umiejkom przeciwników, kartom Dark Arts oraz dzięki pozbawianiu naszych bohaterów punktów życia (nie giną, zostają jedynie ogłuszeni, ale za każdym razem, kiedy to następuje, na kartę miejsca trafia jedna czaszka).

CO JEST W PUDEŁKU

Przede wszystkim karty, trochę żetonów (nie tylko z tektury), plansza oraz instrukcja pozwalająca przechowywać nowe pakiety zasad, jakie znajdziemy w pudełkach z kolejnymi numerami rozgrywek.

Jeśli chodzi o kartoniki, są dobrze zaprojektowane, przejrzyste (również dzięki temu, że z reguły nie ma na nich jakiejś wielkiej ilości tekstu), niestety głównie ze zdjęciami z filmów. Szkoda, choć przyznam, że po kilku rozgrywkach właściwie przestałem zwracać na to uwagę. Są też na przykład karty czarów z… runami? Nie wygląda to powalająco, ale spełnia swoją funkcję. Kiedy graliśmy po raz pierwszy, z samymi kartonikami stało się za to coś dziwnego – chociaż może to normalne, nie wiem, bo z reguły nie siadam do gry, zanim wszystkie nie znajdą się w koszulkach. W każdym razie chcieliśmy zagrać od razu, użyliśmy więc kart bez koszulek i pomimo sporej ostrożności, parę z nich dość mocno się podniszczyło (z kilku rewersów odpadły kolorowe kawałki).

Poza tą wpadką (i faktem, że na dole pudełka nie ma nadruku, jest za to duża naklejka, która pewnie prędzej czy później zacznie się odklejać), wszystko sprawia dobre wrażenie i cieszy oczy. Plansza, tory życia bohaterów, żetony – całość to rzeczy naprawdę dobrej jakości.

CO GRA?

– Największą frajdę sprawiało mi chyba odkrywanie tego, co na początku jest dla nas niedostępne. Instrukcja sugeruje nawet, żeby zaawansowani gracze od razu zaczęli swoją przygodę z Hogwarts Battle od jednego z późniejszych pudełek, ale my woleliśmy jechać po kolei, od najbardziej podstawowych (i, prawdę mówiąc, dość nudnych) zasad. Umówmy się: po dotarciu do siódmej gry już nigdy nie będę się cofał, usuwał nowych kart i wracał do, powiedzmy, czwartej partii, ale samo sprawdzanie, co nowego czeka nas w kolejnych podejściach, dawało nam sporo frajdy. Ponadto zaproponowany format sprawia, że mamy satysfakcjonujące poczucie rozwoju fabuły czy kierowanych przez nas bohaterów.

– Gra, pomimo prostoty, potrafi być dość emocjonująca. Jeśli gracie z Potterheadem, poprzednie zdanie będzie mieć dwa razy więcej mocy, a jeśli sami jesteście Potterheadami, będzie bawić się jeszcze lepiej. Co prawda to, co wywołuje emocje, to raczej tani chwyt – po prostu jesteśmy bezlitośnie ciorani przez Dark Artsy i zdolności przeciwników, często nie mając żadnej pewności, czy za chwilę nie zostaniemy ogłuszeni – ale w naszym wypadku ten tani chwyt zadziałał.

– Gracze mogą poczuć, że naprawdę ze sobą współpracują. W takim Legendary zazwyczaj działamy na zasadzie „każdy sobie” (choć owszem, czasem da się pomóc innym), w Hogwarts Battle na porządku dziennym jest leczenie pozostałych bohaterów albo dodawanie im punktów siły/rekrutacji, z których będą mogli skorzystać w swoich turach.

– Można grać czterema postaciami (Potter, Hermione Granger, Ron Weasley oraz Neville Longbottom) i chociaż dopiero siódma rozgrywka jest tą ostateczną wersją Hogwarts Battle (wcześniejszych partii nie uznaję za etapy gry, a raczej za wersję demonstracyjną całości), nawet jeżeli będziemy rozgrywać ponownie jedynie finałową bitwę, nie powinno być większych problemów z regrywalnością. Cztery postacie, każda z inną początkową talią (zmuszającą do nieco innej strategii kupowania kart) i jeszcze paroma innymi różnicami… raczej nie jest to tytuł na kilkadziesiąt rozgrywek, ale z drugiej strony, nie powinien znudzić się za szybko.

CO NIE GRA?

Choć wyżej napisałem tylko kilka rzeczy, które działają, zdecydowanie jest to liczba wystarczająca, by usiąść do stołu, na którym rozłożono Bitwę o Hogwart. Nie da się jednak ukryć, że gra ma sporo minusów, z których część jest dosyć poważna:

– Tytuły polegające na budowaniu talii zazwyczaj umożliwiają dwie rzeczy: zakup coraz silniejszych kart oraz pozbywanie się tych słabszych, umieszczonych w naszych początkowych taliach. Tej drugiej opcji w Hogwarts Battle po prostu nie ma. Zgadza się: macie na początku 10 kart w talii, z których część będzie później po prostu słaba/zbędna (jak choćby kartoniki dające 1 punkt rekrutacji), ale nie miejcie złudzeń – nigdy się z nimi nie pożegnacie. Jedynym ratunkiem jest zdobywanie kartoników, które pozwalają nam ciągnąć kolejne kartoniki, czyli szybciej przewijać się przez talię, ale i tak nawet w późniejszej fazie rozgrywki nieraz dobije was obecność na ręce wspomnianego balastu. Ponadto zawsze, niezależnie od tego, którą partię rozgrywamy, nasi bohaterowie będą zaczynać grę z tymi samymi 10 kartami. Po drodze nastąpi sporo zmian, ale startowe talie za każdym razem będą identyczne.

– Karty kupujemy z tak zwanej talii Hogwartu, która wraz z otwieraniem kolejnych pudełek będzie puchła i puchła. Dostępnych jest zawsze 8 kart (pod koniec tury uzupełniamy luki po kartach, które dołączyliśmy do swojej talii), a jakich? To już czysta losowość. Zazwyczaj nie jest to wielkim problemem, ale może się zdarzyć tak, że niezbędny dla nas będzie konkretny rodzaj kart, którego akurat nie ma na planszy i co wtedy? Ano nic – trzeba kupować to, co jest. Przypominam tylko, że jeśli sytuacja zmusi nas do kupowania byle czego, nie pozbędziemy się potem kart, które trafiły do naszej talii. Do pewnego momentu zazwyczaj nie powinno się tak zdarzać, ale od siódmej rozgrywki… dla tych, którzy już grali: żeby zniszczyć Horkruksy trzeba mieć karty pozwalające na rzucanie kostkami, tak? A jeśli na takie nie trafimy? Nie jest ich znowu tak mało, bo zdaje się szesnaście na trochę ponad sto kart w całej talii Hogwartu, ale i tak podejrzewam, że raz na czas gracze po prostu się zatną. Przy czym jeśli najpierw będziemy kupować (oby jak najlepsze) kartoniki, by dokopać się w końcu do tych z ikonami kostek, zakupione karty i tak odkładamy do stosu kart odrzuconych. I jeśli dorwiemy te potrzebne do zniszczenia Horkruksów dopiero w późniejszym etapie rozgrywki, może się okazać, że nie będziemy rzucać tymi kostkami za często, tyle że trzeba robić to wiele razy, by pozbyć się xx Horkruksów. Zastanawiam się, jak często może dochodzić do sytuacji, kiedy ukończenie gry będzie co najmniej bardzo, ale to bardzo trudne… i to nie z winy graczy, a wyłącznie przez losowość. (jeśli masz już za sobą siódmą rozgrywkę, zaznacz tekst)

– W podobnych grach może się zdarzyć, że wszystkie dostępne w danej chwili karty będą za drogie. Zazwyczaj mamy wtedy stos dość tanich kartoników, jakie możemy kupić właściwie zawsze, a które jednocześnie dodają nam punkty rekrutacji. Tutaj czegoś takiego nie ma. Przykład z wczoraj? Najtańsza możliwa do zdobycia karta kosztowała 6, więc przez właściwie całą drugą połowę partii nie kupowaliśmy prawie niczego. Na szczęście wcześniej pojawiła się jedna czy dwie karty umożliwiające to, o czym wspominałem wyżej, inaczej byłoby kiepsko.

– Gra ma bardzo niski próg wejścia, po czym wprowadza nowe mechaniki oraz coraz większe przeszkody, z którymi musimy sobie poradzić. Mimo to jest za łatwa. Na dziesięć rozgrywek przegraliśmy tylko dwa razy. reszta… może nie zawsze było z górki (a często wręcz przeciwnie), ale zdecydowanie zbyt rzadko czułem prawdziwe zagrożenie. Fakt, siódma gra komplikuje wszystko (pisałem o tym wyżej), a jeśli Dark Artsy i zdolności tych złych zgrają się ze sobą w odpowiedni sposób, potrafią zgotować graczom prawdziwe piekło, ale w ostateczności ogłuszenie to tylko pozbycie się z ręki połowy kart i dołożenie czaszki do karty miejsca. Może „tylko” to nieodpowiednie słowo, ale dość często da się z tym żyć – w naszym przypadku osiem na dziesięć razy.

– Im dalej w las, tym partie w Hogwarts Battle stają się dłuższe. Dochodzi coraz więcej przeciwników, a żeby wygrać, za każdym razem trzeba pokonać wszystkich. Ich kolejność będzie różna, jednak tak czy inaczej będziemy musieli przekopać się przez całą talię. Pierwsze podejścia zajmowały nam 30-40 minut, później była to już godzina lub nawet półtorej. Wydaje mi się, że byłoby lepiej, gdybyśmy przed grą odrzucali choć kilka wybranych losowo kart przeciwników .

DLA TYCH, CO NIE LUBIĄ CZYTAĆ

PLUSY: 
+ patent z odkrywaniem kolejnych kart i mechanik z początku pozamykanych w pudełkach
+ miłe niespodzianki – na przykład od początku zastanawialiśmy się, co znajdziemy w czwartym pudełku, a jego zawartość naprawdę nas zaskoczyła
+ emocjonująca rozgrywka (choć wygrywanie wcale nie jest trudne)
+ prawdziwa kooperacja
+ możliwość grania różnymi bohaterami
+ wysoka jakość tego, co znajdziecie w pudełku (ale ubierzcie karty w koszulki)
+ dobre wejście w gry polegające na budowaniu talii
+ dobre wejście w gry dla tych, którzy zazwyczaj nie grają, ale lubią Harry’ego Pottera
+ po prostu całkiem dobra, choć niepozbawiona wad, gra w świecie czarodzieja z blizną na czole
+ zasady i karty całkiem dobrze nawiązują do historii Rowling

Dla tych, którzy już grali: 
+ rozwój postaci
+ możliwość wybrania sobie przed grą specjalnej umiejętności (teoretycznie za każdym razem innej, praktycznie kilka uznaliśmy za wyraźnie lepsze, z których szkoda rezygnować)
+ ciekawy i klimatyczny patent z Horkruksami, szkoda, że trochę nieprzemyślany

MINUSY:
– nawet po zapoznaniu się z zawartością wszystkich pudełek to nadal bardzo prosty deckbuilding, dla zaawansowanych graczy być może wręcz prostacki
– brak możliwości pozbywania się kart z talii oraz brak stosu z kartonikami, które byłyby dostępne zawsze
– mimo wszystko jest zbyt łatwo…
– ...a jeśli jest trudno, to dlatego, że tak wynika głównie z dobieranych losowo kart Dark Arts, na które nie mamy wpływu: po prostu dostajemy po głowach
– po wyjęciu wszystkiego z pudełek i wrzuceniu do gry, rozgrywki robią się trochę za długie

Dla tych, którzy już grali:
– pomysł na pozbywanie się Horkruksów nie wydaje się być do końca przemyślany (ale zakładam, że mogę się mylić); owszem, jeśli już zniszczymy kilka z nich, możemy rzucać kostkami częściej, ale najpierw dobrze byłoby trafić dość wcześnie na karty, które pozwolą nam usunąć te pierwsze Horkruksy

DLA KOGO:
– dla zakochanych w Harry'm Potterze
– dla tych, którzy jeszcze nie grali w zbyt wiele (albo w żadne) gier polegających na budowaniu talii 
– dla dzieciaków/rodziców grających z dziećmi

PODSUMOWANIE

Harry Potter: Hogwarts Battle to, mimo wszystko, udana karcianka. Choć nie zabrakło w niej licznych błędów, których pewnie można było dość łatwo uniknąć, gra się przyjemnie, tylko nie nastawiajcie się na nie wiadomo jaką rewelację. Podejrzewam, że – jak to bywa z takimi tytułami – dodatki mogłyby zrobić swoje, zresztą jest przecież rozszerzenie The Monster Box of Monsters Expansions, które naprawdę chciałbym zdobyć. W końcu początkowo nie pasowało mi wiele rzeczy w Legendary, obecnie jednej z moich ulubionych gier. Po zakupie Dark City większość problemów zniknęła i zaczęła się prawdziwa zabawa. Tyle że tam zawsze walczy się z innym Mastermindem, zaś Hogwarts Battle za każdym razem będzie dokładnie tą samą grą – to coś jak Robinson i dostępne liczne scenariusze kontra Pandemia, gdzie w kółko ratujemy świat robiąc to w sposób podobny do poprzedniego. Na razie nie mam jednak dodatku i oceniam samą podstawkę, którą uważam za całkiem niezłą i na pewno wartą spróbowania. Na moją dobrą opinię z pewnością wpłynęło to, że przy każdej rozgrywce obecny był mój entuzjastycznie nastawiony Potterhead, ale hej – czy to nie głównie z myślą o takich osobach powstała Bitwa o Hogwart?

tekst i "zdjęcia": Michał Misztal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u