Metody Marnowania Czasu: Storm, tom 2: Dzieci pustyni/Zielone pandemonium [Dick Matena & Don Lawrence] [recenzja]

niedziela, 31 lipca 2016

Storm, tom 2: Dzieci pustyni/Zielone pandemonium [Dick Matena & Don Lawrence] [recenzja]


W kontynuacji polskiej wersji przygód Storma znalazły się dwa kolejne albumy serii: Dzieci pustyni oraz Zielone pandemonium. Zmienił się (znowu) scenarzysta, tym razem jego rolę pełni Dick Matena. Rysownikiem na szczęście pozostał niesamowity Don Lawrence. Poprzednią odsłonę holenderskiego cyklu zapamiętałem jako coś na kształt pudełka pełnego dobrej zabawy, dobrej do tego stopnia, że komiksowi dało się wybaczyć nawet bardzo poważne mankamenty, jak choćby rażący brak związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy pierwszym a drugim epizodem. Kiedy więc zobaczyłem piękną, zieloną okładkę następnej części, nie mogłem się nie ucieszyć.

Nasi bohaterowie, Storm oraz jego towarzyszka, Rudowłosa, trafiają na tytułową pustynię, ale szybko przekonują się, że wszechobecny piasek oraz upał nie są jedynymi atrakcjami, jakie może zaoferować to miejsce. Jak zwykle (co zauważono zresztą nawet w dołączonych do komiksu materiałach dodatkowych) zostają uwięzieni, tym razem w kopalni sąsiadującej z laboratorium służącym do przeprowadzania eksperymentów genetycznych. Druga ze znajdujących się w albumie historii przynosi całkowitą zmianę klimatu; miejscem akcji jest ogromny, wielopoziomowy las, który ludzie muszą dzielić z wielkimi, niebezpiecznymi małpami oraz potworami. To właśnie ten epizod zdradza czytelnikowi, co tak naprawdę stało się z naszą planetą pod nieobecność Storma i dlaczego ludzkość cofnęła się do stadium barbarzyństwa.

Nie ma co się oszukiwać, pierwsze skrzypce w Stormie nadal gra Lawrence. Po raz kolejny przygotował fenomenalne kadry, w które ma się ochotę wpatrywać niemal bez przerwy. To jeden z rysowników, który mógłby zilustrować każdy komiks, nawet taki, w którym scenariusz byłby jedynie pretekstem, a i tak przeniósłby go wyżej o kilka poziomów. Dzieci pustyni oraz Zielone pandemonium to znowu plejada cieszących oko potworów, maszyn i zadziwiających krajobrazów.

Matena zrobił swoje: Storm w jego wydaniu to wciąż nieco naiwna (przynajmniej według obecnych standardów) fantastyka, jednak mimo wszystko czytam ją z wielką radością, bo w czasie lektury zamieniam się w dziecko bezgranicznie zafascynowane przygodami rysunkowych bohaterów. To jest właśnie, działająca, przynajmniej na mnie, magia tej serii, dzięki której przyjmuję pomysły Mateny niemal bezkrytycznie. Niemal, bo autor mógłby sobie darować tak częste opisywanie dokładnie tego, co dzieje się w kadrach i jest zazwyczaj zrozumiałe samo z siebie – jestem ciekaw, czy ta maniera będzie nam towarzyszyć także w kolejnych albumach.

Wydanie, tak jak ostatnim razem, jest dobre, udało się wszystko poza tym, że korekta nie wyłapała kilku irytujących błędów. Tak czy inaczej, Storma należy przeczytać, bo to kawał dobrego komiksu, oczywiście w swojej kategorii. Jeśli podejrzewacie, że możecie być podatni na urok tego pięknego starocia, bierzcie bez wahania. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u