Metody Marnowania Czasu: 10 gier, w które grałem najczęściej

sobota, 9 lipca 2016

10 gier, w które grałem najczęściej

Zapisuję prawie wszystko, na przykład przeczytane komiksy i książki, ale też ilości planszówkowych rozgrywek. Te ostatnie jakoś od 2013 roku, więc w poniższym spisie nie mogę uwzględnić tego, w co grałem wcześniej. Myślę, że gdybym był w stanie to zrobić, Magiczny Miecz znalazłby się na jednym z pierwszych miejsc tej listy, ale poza tym raczej nie byłoby większych zmian. Pozostaje tylko pytanie, ile rozgrywek w dany tytuł sprawia, że można uznać go za ograny? Trudno powiedzieć. Czasem jest tak, że grałem w jakąś złożoną planszówkę kilkanaście razy i czuję, że to naprawdę sporo, a potem widzę na jakimś forum, że ktoś grał w to samo nie kilkanaście, a jakieś 200 razy, albo wpis typu „Po ponad 100 partiach w Szoguna...” i robi mi się głupio, bo w porównaniu z taką ilością można powiedzieć, że w Szoguna właściwie nie grałem. Są gracze, którzy przez lata ogrywają jedną grę, jedynie okazyjnie próbując innych rzeczy oraz tacy, którzy stawiają na różnorodność, więc grali w całkiem sporo planszówek, ale w większość z nich tylko po kilka razy. Należę do tej drugiej grupy. A w co grałem najczęściej? Zobaczcie: 

10: Red7 (15 rozgrywek) 

Red7 wdarło się na tę listę właściwie chwilę przed jej napisaniem, ale z drugiej strony ani trochę mnie to nie dziwi – ta szybka, prosta i zarazem bardzo ciekawa karcianka wydaje się stworzona do rozgrywania wielu partii z rzędu. Bardzo możliwe, że w przyszłości, przy okazji kolejnych edycji tej listy, Red7 znajdzie się jeszcze wyżej. Na razie nie wygląda na to, że szybko się znudzi. 

9: Martwa Zima (17 rozgrywek) 

Nie ma co się rozpisywać, o Martwej Zimie pisałem już tutaj. To ulubiona gra mojej żony i jedna z moich ulubionych, więc to normalne, że graliśmy w nią wiele razy. Tylko, no właśnie – czy 17 to naprawdę tak wiele? 







8: Descent: Wędrówki w mroku (19 rozgrywek) 

Jak już wspominałem, nie udało nam się ukończyć żadnej kampanii. Nie potrafimy. Ale nikt nie powstrzymywał nas przed wielokrotnym próbowaniem i kolejnymi podejściami od nowa – stąd 19 rozgrywek. Łudzę się, że nie jest to jeszcze nasze ostatnie słowo. 

7: Schotten-Totten (21 rozgrywek) 

Schotten-Totten to dość złożona w swojej prostocie karcianka, gra pozwalająca na podejmowanie interesujących decyzji, łatwa do nauczenia się oraz do wytłumaczenia innym, szybka... wszystko to sprawia, że grałem w nią 21 razy i gdyby nie chęć wypróbowywania nowych, równie szybkich tytułów, rozgrywek byłoby pewnie dużo więcej. 




6: Dixit (21 rozgrywek) 

Do niedawna jedna z dziesięciu moich ulubionych gier, zresztą teraz wcale nie jest o wiele niżej. Głównym powodem 21 rozgrywek może być kilkukrotnie wymieniana wcześniej prostota oraz to, że w Dixita można grać dosłownie z każdym – eksperymentowaliśmy na planszówkowych i nieplanszówkowych znajomych, rodzicach, teściach, dziadkach i gra sprawdza się świetnie w każdym towarzystwie. Robi to chyba najlepiej ze wszystkich tytułów na tej liście. 

5: Robinson Crusoe: Adventure on the Cursed Island (25 rozgrywek) 

Na chwilę obecną moja ulubiona gra kooperacyjna. Recenzję znajdziecie tutaj, więc nie będę się rozpisywał o tym, jak dobrą planszówka jest Robinson Crusoe. Na 25 rozgrywkach na pewno się nie skończy, nadal mam do przejścia kampanię, kanibali oraz kilka dodatkowych scenariuszy. 







4: Ultimate Werewolf (32 rozgrywki) 

To aż nieuczciwe w stosunku do dłuższych, bardziej złożonych gier – w minimalnym dopuszczanym składzie (6 osób) w Ultimate Werewolf można zagrać nawet kilkukrotnie w ciągu dziesięciu minut, chociaż gra i tak zyskuje dopiero przy większej ilości graczy. A że ostatnio jakoś trudno zebrać liczniejszą ekipę, Wilkołak leży sobie w szufladzie i czeka na lepsze czasy. Oby się doczekał. 



3: Neuroshima Hex! (32 rozgrywki) 

Wiem, że maniacy tej gry grali w nią pewnie setki razy. Wiem, że 32 to być może niewielka liczba rozgrywek jak na moją drugą ulubioną planszówkę. Dla mnie to całkiem sporo, ale nie będę się kłócił, jeśli ktoś twierdzi, że jest inaczej. U nas Neuroshima nadal w odstawce, ale po dłuższej przerwie zatęskniłem i znowu chce mi się w nią grać. Nic dziwnego, bo to świetna rzecz, tyle że w pewnej chwili trochę mi się przejadła. Spokojnie, to uczucie przechodzi. 


2: Legendary: A Marvel Deck Building Game (39 rozgrywek) 

Nadal nie mogę się nadziwić, jaką drogę przeszła Legendary – od mocno średniego moim zdaniem tytułu, którego na pewnym etapie chciałem się pozbyć, do mojej piątej ulubionej gry, nad którą siedziałem niemal 40 razy, a i tak jeszcze nie ograłem jej do końca (nie wspominając o tym, że nadal nie mamy całkiem sporej ilości dostępnych dodatków, które mogą jeszcze bardziej wydłużyć życie tej karcianki). Dodatkowo biorąc pod uwagę to, że Legendary trzeba dość długo rozkładać i sprzątać, co jest dodatkowym utrudnieniem, pozostaje tylko napisać: całkiem nieźle! 

1: Vampire: The Eternal Struggle (104 rozgrywki) 

Moja ulubiona gra. Karcianka, w którą mógłbym grać nawet kilka razy w tygodniu, która chyba nigdy mi się nie znudzi oraz która mogłaby zastąpić mi prawie wszystkie inne tytuły. Jeśli ktoś oczekiwał, że na pierwszym miejscu znajdzie się coś szybkiego, spieszę z wyjaśnieniem, że w Vampire można grać nawet 2 godziny (a to i tak z turniejowym limitem czasowym – z początku graliśmy bez niego i nieraz rozgrywki trwały jeszcze dłużej). I co, da się? Da się. 104 partie, niemal 3 razy więcej, niż kolejna gra na tej liście. Dla mnie to i tak za mało. Szkoda w takim razie, że posypała się nam ekipa do grania i nie oczekiwałbym znacznej poprawy tego wyniku w następnej edycji tej listy. Pewnie karcianka Richarda Garfielda nadal będzie na pierwszym miejscu (zdziwiłbym się, gdyby było inaczej), ale z bardzo niewielkim przyrostem liczby rozgrywek.

tekst i "zdjęcie": Michał Misztal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u