Metody Marnowania Czasu: Lapinot i marchewki z Patagonii [Lewis Trondheim] [recenzja]

sobota, 22 lipca 2017

Lapinot i marchewki z Patagonii [Lewis Trondheim] [recenzja]


Lapinot miał w sobie coś, co przyciągnęło mnie do tego komiksu od samego początku, kiedy tylko przeczytałem, że pomiędzy cudowną, minimalistyczną okładką znajduje się rozbudowana na 500 stron "pure nonsensowa opowiastka o króliku goniącym za fantasmagorycznymi marchewkami". Kilka dodatkowych informacji utwierdziło mnie w przekonaniu, że najprawdopodobniej będę miał do czynienia z czymś absolutnie popieprzonym i nie mającym prawa przypaść do gustu normalnemu człowiekowi. Nie wiem dlaczego, ale takie coś zawsze jest wystarczającą rekomendacją. I choć nie jestem fanem ani tym bardziej znawcą twórczości Lewisa Trondheima (wcześniej poznałem jeno Muchę, która była dla mnie przyjemną, zajmującą niewiele czasu rozrywką i niczym więcej), po zobaczeniu przykładowych ilustracji nie miałem już wątpliwości, że ta cegła z niemal całkowicie białą okładką spocznie na mojej półce. Tak też się stało, choć nastąpiło to kilka miesięcy po polskiej premierze. 

W międzyczasie dotarło do mnie kilka niepochlebnych opinii i trochę się przestraszyłem, że może jednak zainwestowałem w niestrawny bełkot. Nie miałem wyjścia, chcąc przekonać się o tym na własnej skórze rozpocząłem lekturę i po prostu wsiąkłem w ten niezwykle złożony świat, pełny dziwnych postaci, miejsc i wątków. Lapinot i marchewki z Patagonii to moim skromnym zdaniem rzecz genialna - mógłbym napisać "genialna w swej prostocie", jednak nie byłoby to do końca prawdą.


Czym właściwie jest ten komiks? Chyba najrozsądniej będzie zacytować fragmenty wstępu napisanego przez samego autora: Jedynym mankamentem było to, że żaden ze mnie rysownik. Powiedziałem więc sobie, że nie będę przejmował się takim drobiazgiem, że i tak mogę rysować plansze składające się z dwóch lub trzech kadrów i że "się zobaczy". Pod koniec stwierdza: Zasiadłem więc do rysowania pierwszej strony i w tym momencie pomyślałem sobie, że byłoby zabawnie zaimprowizować taką historyjkę, bez żadnych szkiców, na co najmniej... hmm... powiedzmy: 500 stron. Tak więc zrobiłem. 500 stron czystej improwizacji, narysowanej przez autora, który sam przyznaje się do tego, że o rysowaniu nie ma pojęcia; o to właśnie chodziło mi od samego początku, po prostu musiałem sprawdzić, jaki jest efekt tego szalonego eksperymentu. 

Po zapoznaniu się ze wstępem od razu rozpoczynamy jazdę bez trzymanki. Na początku jest ciężko i topornie (zarówno pod względem fabularnym jak i wizualnym), jednak potem autor rozkręca się tak, że nie potrafiłem oderwać się od tej opowieści. Ale tak naprawdę nieważne, o którym fragmencie komiksu mowa, bo z całości bije coś, czego ciężko mi nie docenić - prawdziwy entuzjazm, mówiący "To nic, że nie potrafię i nie mam doświadczenia w tworzeniu komiksów, i tak się nie poddam". Widać też radość z tworzenia, którą musiał odczuwać autor. Takie coś nie pojawia się przesadnie często, nawet w komiksach po stokroć bardziej dopracowanych i przemyślanych. Improwizacja i widoczny gołym okiem zapał Trondheima stanowią niezaprzeczalną siłę tej opowieści. A co z niej wyszło? Historia obfitująca w dziesiątki wątków i postaci, czasem śmiesznych, czasem poważniejszych, ale przede wszystkim interesujących. Autor zdaje się na bieżąco wrzucać do kotła każdy pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, przerywając jeden temat, podejmując pięć kolejnych i mieszając wszystko bez uprzednich testów, czy efekt będzie możliwy do strawienia. Taka komiksowa operacja na żywym organizmie, w dodatku bez znieczulenia. Bohaterowie podróżują po górach i miejscach rządzonych przez magię, by po chwili znaleźć się w mieście pełnym betonowych budynków, samochodów, polityków i gangsterów, a wszystko jest zadziwiająco zgrane. Fabuła, choć stanowi jedynie pretekst pozwalający na eksperymentowanie Trondheima (co widać choćby po zakończeniu), wciągnęła mnie na dobre. Zaskakująca jest też precyzja, z jaką zazębiają się poszczególne wątki i losy niektórych postaci, wzbudzając mój wielki szacunek dla pomysłowości autora. 


Nie mam pojęcia, czy deklaracja dotycząca braku talentu do rysowania była zgodna z prawdą, ale nawet jeśli nie, obserwowanie rozwoju kreski Trondheima (choćby był to rozwój całkowicie sztuczny) sprawiło mi naprawdę wielką frajdę. Początkowe koszmarki, straszące grubą kreską, wraz z rozwojem historii zostają zastąpione przez dużo bardziej szczegółowe ilustracje, a początek i finał łączy właściwie tylko układ plansz - przez całe 500 stron są to trzy obrazki w czterech rzędach. Nie znaczy to wcale, że pod koniec Trondheim staje się jakimś mistrzem rysunku, jego prace nie rzucają na kolana, ale z drugiej strony są o niebo lepsze od tych znajdujących się na pierwszych kartkach. Poza tym to tak jak z komiksem Wilq - można nie znać, przejrzeć na szybko i stwierdzić, że straszna lipa, ale po lekturze nie da się zaprzeczyć, że taki styl idealnie pasuje do konwencji. Nie wyobrażam sobie inaczej narysowanego Lapinota

Chyba wiadomo, że polecam.

Jeśli chcecie skomentować powyższy tekst, w miarę możliwości zróbcie to tutaj, nie na forach czy Facebooku. Dzięki temu to, co napiszecie (i być może wynikająca z tego ciekawa dyskusja), pozostanie u źródła zamiast przepadać gdzieś w odmętach Internetu. Z góry dziękuję.

tekst: Michał Misztal, recenzja napisana w kwietniu 2010 roku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u