Metody Marnowania Czasu: The Boys [Garth Ennis, Darick Robertson & Russ Braun] [recenzja]

niedziela, 8 kwietnia 2018

The Boys [Garth Ennis, Darick Robertson & Russ Braun] [recenzja]

Przeczytałem pierwszy zeszyt Chłopaków lata temu i pamiętam, jak pomyślałem, że to przecież musi być dobre: znana wszem i wobec nienawiść Ennisa do superbohaterów, jego zjadliwość i ekipa popaprańców, której zadaniem jest temperowanie trykociarzy, którzy postanowili wyjść przed szereg (inaczej niż Hitman, który zabijał ich na zlecenie). W dodatku w odróżnieniu od paru fikołków tego scenarzysty, wyglądało na to, że tym razem będzie bardziej na serio niż błazeńsko. No i akcja z urwanymi rękami kobiety jednego z głównych bohaterów – to nie miało prawa się nie udać!

Mimo to cały czas odkładałem The Boys na później i chyba nie skłamię, jeśli powiem, że trwało to ponad pół dekady. Bywa i tak. Parę miesięcy temu wróciłem do tej serii, przeczytałem parę kolejnych zeszytów i szybko doszedłem do wniosku, że nie, chyba rezygnuję, to nie dla mnie. Nawet w tej chwili (czyli po przeczytaniu całości) podtrzymuję stwierdzenie, że w moim przypadku Chłopaki nie zapowiadali się dobrze i nadal dziwię się, że nie odpadłem niemal na starcie. Pan scenarzysta wespół z rysownikiem skutecznie próbowali zniechęcić mnie do lektury dalszego ciągu i prawie im się to, przewrotnym draniom, udało – a wtedy nie wiedziałbym, co straciłem.

Co lubi Ennis, każdy widzi, a ja nie będę się powtarzał, jeśli więc chcecie, zajrzyjcie na sam początek mojego tekstu o jego serii Punisher MAX. Oprócz wymienionych tam elementów trudno nie zauważyć, że twórca Kaznodziei lubi też wspomnianą błazenadę i dość regularnie wrzuca to swoje niewyszukane śmieszkowanie nawet do z założenia poważnych opowieści (o z założenia głupich, jak The Pro, nawet nie wspominam). Było w jego Punisherze Volume 3 i 4, było w przygodach Jessiego Custera, było w Pielgrzymie, a to tylko przykłady podane mi na szybko i bez grzebania głębiej przez moją krótką pamięć. Niestety, ma to miejsce, i to w sporej dawce, również w The Boys – odnoszę wrażenie, że na początku, który tak mnie zniechęcił, bardziej niż później (albo brnąc dalej zdążyłem się przyzwyczaić/uodpornić).

Bo przecież wiemy, że superbohaterowie to dranie, albo inaczej: wiemy, że gdyby istnieli naprawdę, prawdopodobnie byliby draniami. To żadna nowość, powiedział nam to już między innymi Moore w Miraclemanie, powiedzieli nam to (zresztą całkiem ciekawie) autorzy Irredeemable, trochę inaczej dał nam to do zrozumienia Milligan w X-Force oraz X-Statix. Oczywiście Ennis nie byłby sobą, gdyby nie przedstawił tego w możliwie najbardziej ekstremalny sposób. Właściciele kolorowych kalesonów i peleryn są tu więc zdeprawowani do granic i pozbawieni wszelkich skrupułów. Nie tylko nie zależy im na standardowym dla ich „zawodu” bronieniu niewinnych ludzi – rządzi tu obłuda, okrucieństwo i bezrefleksyjne zaspokajanie wszelkich, nawet najbardziej chorych potrzeb, a jedyne osoby, z jakimi liczą się superbohaterowie to ludzie, którzy są w stanie zapewnić im pieniądze. Oraz, oczywiście, Butcher (szef The Boys) i jego pokręceni towarzysze.

Chciałem, żeby Ennis podszedł do tego tematu w miarę poważnie, tymczasem na dzień dobry oberwałem serią głupawych żarcików – wiem, że miały być głupawe, ale nie chciało mi się przerabiać tego z szalonym Irlandczykiem po raz kolejny. Dostrzegałem też (wbrew domysłom gamoni), że wszystkie te wygłupy są po coś i mają coś pokazać, nie podobała mi się jednak forma, w jaką ubrał swoją historię scenarzysta. Pozwolę sobie zacytować Przemka Pawełka: „No to jest paszkwil, zwyrolstwo i frustracja, ale przy całej tej chamówie i ordynarności to jest dość inteligentny pastisz i wyjście na poziom meta”. Zgadzam się i nie zamierzam z tym dyskutować, chodzi mi jedynie o to, że… jeśli choć trochę znacie dorobek Ennisa, chyba wiecie, jak ciężkostrawny potrafi być z tymi swoimi prześmiesznymi, hłe, hłe, pomysłami. Humor wyszukany jak narysowanie penisa w zeszycie kolegi – jak najbardziej doceniam, ale jeśli ktoś robi to nie wiadomo który raz z rzędu, aż chce się odciągnąć go gdzieś na bok i wytłumaczyć, że może najwyższy czas wymyślić coś innego.

Tak jak Supreme przywoływanego już w tym tekście Moore’a jest analizą roli superbohaterów na przestrzeni dekad, tak The Boys przerabiają różne odmiany raka toczącego komiksy, od opowieści obrazkowych samych w sobie po szeroko rozumiany komiksowy przemysł, rynek i całą tę obrazkową branżę. Dla mnie nie było to jednak najbardziej interesującą cechą serii – bardziej przemówiła do mnie sama historia oraz tworzące się w jej trakcie relacje pomiędzy Butcherem i jego wesołymi współpracownikami. Gdzieś po drodze zapomniałem o fascynujących wątkach typu: jeden z superbohaterów nie może powstrzymać się od analnego gwałcenia kolegów po fachu oraz właściwie wszystkiego, co się rusza – bo reszta, po prostu opowieść, nawet bez skupiania się na niewątpliwie ważnym drugim dnie, to Ennis, jakiego chcę czytać.

W całej serii znalazło się naprawdę mnóstwo pięknych (wbrew pozorom to słowo wcale nie jest tu nie na miejscu) przyjaźni oraz antagonizmów, a także dobrze skonstruowanych, różnorodnych postaci. Owszem, nie brakuje też tych głupkowatych (czy takich z kretyńskimi elementami), a The Boys, po tym, jak już pogodzimy się z błazenadą i dostrzegamy, że to jednak dobry komiks, wcale nie jest historią trzymającą równy poziom do samego finału. Po drodze nadal będzie można zarzucać jej wiele, ale jednocześnie znalazło się tu tyle dobra, że można wybaczyć Ennisowi te rysowane w zeszytach kolegów penisy.

Można też, choć będzie to nieco trudniejsze, wybaczyć Chłopakom słabą, naprawdę słabą kreskę – czy Robertson miał tak zawsze? Transmetropolitana przerobiłem prawie dziesięć lat temu (swoją drogą, wypadałoby zrobić to ponownie, tylko kiedy?) i nie przypominam sobie, żeby wtedy tak bardzo nie podobały mi się jego kadry. W The Boys jedzie tak, jakby mu się nie chciało. Próbowałem zrezygnować ze skupiania się na warstwie wizualnej serii do tego stopnia, że nawet nie dostrzegłem przejęcia sterów przez Russa Brauna (gość między innymi od ilustracji w Batman: Venom – za dzieciaka też myśleliście przed lekturą wydania TM-Semic, że chodzi o Venoma z Marvela?). Po tym zabiegu niby jest już lepiej, ale umówmy się… skoro przez kilka zeszytów nawet nie dostrzegałem obecności nowego rysownika, nie mogę uznać jej za znaczącą (może było już za późno na zmianę zdania). Inna sprawa, że raczej kiepski ze mnie ogarniacz i komentator komiksowych rysunków. Tak czy inaczej, te w The Boys ani trochę nie zachęcają do sięgnięcia po ten cykl, co w połączeniu z niezbyt porywającymi pierwszymi epizodami prawie skończyło się rzuceniem reszty gdzieś w ciemny kąt, by sięgnąć po coś innego. Na szczęście byłem wytrwały.

Podsumowując: moja ostatecznie udana przygoda z The Boys nie należała do pozbawionych przeszkód, ale było warto zostać z tymi wariatami na dobre i na złe. Butcher to w ogóle jedna z moich ulubionych postaci w repertuarze pana od nienawiści do promieni z dupy, a jest tu więcej wartych uwagi bohaterów (powtórzę: plus ich wzajemne relacje, bo to jest to, dzięki czemu seria Ennisa błyszczy). Do czego by to porównać? Pamiętacie (jeśli nie czytaliście Kaznodziei, pomińcie dalszy ciąg tego zdania) miłą i sympatyczną, ale im dalej, tym bardziej skomplikowaną, a w końcu mroczną znajomość Custera z Cassidy’m? Lubiliście ten wątek? Czuliście, że nie były to postacie z papieru? Może bredzę, bo dawno nie czytałem, może teraz miałbym inne zdanie, ale tak właśnie zapamiętałem ten ważny element Preachera. Jeśli to, jak wzajemnie oddziaływali na siebie Jessie oraz irlandzki wampir, było dla was czymś ciekawym i dobrze przemyślanym, czytając The Boys powinniście co najmniej kilka razy poczuć coś podobnego.

No, to dobry tytuł jest. Na swój sposób piękny. Szkoda było rozstawać się z Chłopakami, szkoda było patrzeć, co dzieje się z częścią występujących w tej historii bohaterów, ale cóż, Ennis nie jest przecież znany z miękkiego serca. Z drugiej strony, słowo „piękny” padało tu więcej niż raz nieprzypadkowo, bo więzi w szeregach The Boys zasługują na właśnie takie określenie. Dają też do zrozumienia, że może scenarzysta tej serii nie jest jednak taki straszny, jak go malują. Podsumowując: niebezpieczne stężenie skrajnej wulgarności, ohydy, głupoty i absurdu, ale gdzieś pomiędzy tym wszystkim widoczny (wraz z postępującą numeracją zeszytów zauważalny coraz bardziej) kawał dobrego komiksu. I drugie dno, jeśli ktoś ma ochotę. Jest tu więc wszystko to, czego możecie oczekiwać po Ennisie; zarówno rzeczy dobre, jak i odpychające, a do tego kilka takich, które skutecznie przypominają, że to nie tylko gość od niekiedy bezmyślnego szokowania, szkalowania religii, urwanych członków i pulsującej żyły na czole, jeśli w kadrze nie wylądują przynajmniej trzy „fucki”.

tekst: Michał Misztal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u