Metody Marnowania Czasu: Exitus Letalis, tom 1 [Kattlett] [recenzja]

wtorek, 21 sierpnia 2018

Exitus Letalis, tom 1 [Kattlett] [recenzja]


tekst: Michał Misztal

Tom otwierający serię Exitus Letalis już zawsze będzie kojarzył mi się bardzo pozytywnie, bowiem jest to pierwszy komiks, który kupiła sobie Magda. Nie taki, który jest, określając to umownie, „mój”, zaś ona jedynie zdjęła go z półki, a potem przeczytała. W tym wypadku sama natknęła się na ten tytuł i sama go zamówiła.

Niestety, to tyle, jeśli chodzi o pozytywne skojarzenia z tą mangą.

Pomijając mocno cukierkowe twarze na okładce, całość zapowiadała się całkiem nieźle: Eva Monroe, młoda i genialna pani psycholog (która właśnie skończyła studia), dostaje swoje pierwsze poważne zlecenie. Musi dowiedzieć się, dlaczego sześciu mieszkańców norweskiej rezydencji Nilfheim jest nieśmiertelnych. Jakby tego było mało, choć ludzie ci przeżyli II wojnę światową, wszyscy wyglądają zaskakująco młodo – za młodo, by początkowo Eva chciała uwierzyć w to, co widzi.

Nie brzmi to może jak coś niewiarygodnie dobrego, ale wydaje się dość interesujące.

A potem komiks się sypie. 

Wygląda to trochę tak, jakby autorka nadała swojej opowieści poważne ramy, a potem stwierdziła, że a, w sumie, to dorzućmy na co drugiej stronie dziecinne, "zabawne" buźki, dodajmy hurtową liczbę suchych żarcików, niech niemal wszyscy bohaterowie będą wkurwiającymi do granic możliwości kretynami, niech prawie nic się tu nie trzyma kupy.

Buźki, śmieszne minki wpychane, gdzie tylko się da – w porządku, taka konwencja, niech będzie. Co nie znaczy, że mnie to nie drażni albo że nie burzy powagi historii, bo choć Exitus Letalis mogłoby (gdyby nie wulgaryzmy czy może jedna brutalniejsza scena) właściwie nadawać się dla młodszych czytelników, mam nieodparte wrażenie, że gdzieś tam, na samym początku, miała to jednak być opowieść dość poważna. Weterani wojny w młodych ciałach, ich związane między innymi z nieśmiertelnością problemy psychiczne – na dzień dobry nic tu nie zapowiada infantylnej komedyjki. To punkt wyjścia, z którego być może dałoby się wykręcić całkiem sporo, ale Kattlett bez przerwy dodaje wszystko to, co wymieniłem w poprzednim akapicie – w efekcie wychodzi z tego taki komiks właściwie nie wiadomo, dla kogo, bo niby na okładce jest +16, przez to, że leci mięcho (no umówmy się, nie dlatego, że porusza się tu w poważny sposób takie tematy jak masochizm czy seksoholizm), z drugiej, no właśnie, suchary, tanie heheszki czy, ujmując to bardzo delikatnie, niezbyt wiarygodne postacie. No chyba, że dzisiejszym szesnastolatkom to nie przeszkadza – mnie w tym wieku przeszkadzało.

Spójrzmy choćby na naszych weteranów II wojny światowej. Rozumiem, że wyglądają młodo i nie robiłem badań socjologicznych, ale przed lekturą Exitus Letalis zakładałbym, że z ich ust nie będą padały zwroty takie jak „wypierdaling w trymiga!”, „mrau”, „tępa dzida” lub „dziunia”. Ilu znacie starszych ludzi, którzy wysławiają się w ten sposób? W dodatku nie sporadycznie, a niemal bez przerwy, przez cały komiks, jakby Kattlett uważała, że jest to uzasadnione albo przezabawne. 

By interesującego języka nie zabrakło także wtedy, gdy odzywają się inne postacie, nasza pani psycholog też raczy nas tekstami w rodzaju „Bezczelnie mnie kissnął!”. +16, taa…

Czytając pierwszy tom Exitus Letalis, co chwilę przewracałem oczami. Chłonąc te wszystkie wypowiedzi, serwowany tu humor, idiotyczne zachowania postaci, czułem się przede wszystkim zażenowany. Chyba jedyny atut komiksu to kreska Kattlett, która może nie rzuca na kolana, jednak wygląda dość dobrze – to znaczy ludzie, bo tła pojawiają się dość rzadko. Jednocześnie czegoś mi tu niestety brakuje. Nie jestem w stanie napisać, że kadry w tym komiksie to coś więcej niż umiarkowanie sprawna rzemieślnicza robota, niemniej to wciąż najlepsze, na co traficie w pierwszym tomie serii. Z drugiej strony, przy takim scenariuszu komiks musiałby wyglądać naprawdę tragicznie, by nie ratowały go rysunki.

Być może źle odczytałem intencje autorki, a Exitus Letalis od początku miało być luźną, "wesołą" historią, która...

Nie, wiecie co? Nie mam zamiaru tłumaczyć się z tego, że komiks Kattlet zupełnie mi się nie spodobał. Nie spełnił moich oczekiwań, bo nastawiłem się na zupełnie inny tytuł, a kiedy już dotarło do mnie, czym tak naprawdę jest, czułem, że jako czytelnik nie jestem traktowany poważnie. Nie potrafię znaleźć tutaj czegokolwiek godnego pochwały. Niech będzie, asekuracyjnie biorę pod uwagę, że być może podejście autorki do pisania scenariuszy to po prostu nie moja bajka, jak również to, że mogłem tu czegoś nie zrozumieć.

Biorę też jednak pod uwagę, że najprawdopodobniej trafiłem na komiks, po przeczytaniu którego należy zacytować Billa Hicksa: Piece of shit. Now walk away. That’s all it is, it’s nothing more.

Ale, przyznaję, w nawet ładnym opakowaniu.

No, powiedzmy.

Co i tak niczego nie ratuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u