Na początku roku napisałem parę akapitów na temat opowiadań Williama Tenna, przy okazji spowiadając się z tego, że od dawna rzygam fantasy, za to ciągle dzielnie czytam science fiction, przynajmniej od czasu do czasu. Było też kilka słów o zabawnie wyglądającym panu ze zdjęcia powyżej, a imię jego Samuel R. Delany. Po nudnym i szastającym niezbyt finezyjnymi (chociaż może to i lepiej...) opisami homoseksualnego ssania kutasów Lubiewie Michała Witkiewicza... eee... Witkowskiego? W każdym razie napisał to jakiś Michał. Tak czy inaczej, po tej nudnej książce postanowiłem odświeżyć sobie czytany w wieku dwunastu lat Punkt Einsteina. Delany napisał książkę o humanoidalnej rasie, która zasiedla naszą planetę bardzo długo po tym, jak została opuszczona przez ludzi, a następnie przeżywa naszą historię na nowo. Wcześniej zrozumiałem bardzo niewiele z tej powieści, głównie z powodu licznych nawiązań do historycznych i mitologicznych postaci niekoniecznie dobrze znanych dwunastolatkowi. Mamy tu między innymi Chrystusa, Judasza, Orfeusza, Billy'ego Kida, Ringo Starra i Jean Harlow. Jako dzieciak oczywiście słyszałem o Chrystusie i nie tylko, jednak nie kojarzyłem, że dana postać z Punktu Einsteina jest jego literackim odpowiednikiem, chociaż, kończąc czytanie tej książki parę wieczorów temu, zastanawiałem się, jak mogłem tego nie zauważyć. Może byłem wyjątkowo tępym dwunastolatkiem.
Głównym bohaterem Punktu Einsteina jest Lobey, opuszczający małą wioskę, w której się wychował, by odnaleźć swoją ukochaną Frizę, niemą kobietę zabitą przez Dziecko Śmierć. Czyli mamy Orfeusza. Mamy też radioaktywny świat, mutacje, nieobecnych ludzi oraz problemy z dużą liczbą narodzin osobników niefunkcjonalnych, skazanych na życie w klatkach i odrzuconych przez społeczeństwo. Nie wiem, ile w tym sentymentu, ale po czternastu latach Punkt Einsteina znowu czytało mi się świetnie. To bardzo krótka (157 stron) powieść, którą uważam za na swój sposób magiczną. Ma interesującą pierwszoplanową historię i dodatek w postaci drugiego dna, czyli nawiązań do historii ludzkości. Świat, jaki opisuje autor jest całkowicie nietypowy. Może kojarzyć się z postapokalipsą, w podziemiach Lobey odnajduje informacje o wzrastającym poziomie promieniowania, który mógł być przyczyną zniknięcia ludzi, ale to nie taka postapokalipsa, do jakiej przywykli fani serii Fallout. Czytelnik znajdzie tu coś zupełnie nowego, chociaż patrząc na rok wydania książki (1967) brzmi to jak herezja. Delany to kreator interesujących, niespotykanych wcześniej rzeczywistości, co udowodnił też w swoich pozostałych powieściach, które wpadły mi w ręce.
Druga to Gwiazda Imperium. Jej głównym bohaterem jest chłopiec o imieniu Kometa Jo. Na zamieszkanej przez niego satelicie rozbija się statek kosmiczny, a jedyny ocalały (nie na długo) z katastrofy prosi Kometę o dostarczenie wiadomości do tytułowej Gwiazdy Imperium, jednak nie zdradza, czym jest Gwiazda Imperium ani jak brzmi ta wiadomość. Mimo zagadkowości całej misji Kometa, zupełnie jak Lobey z Punktu Einsteina, opuszcza swoje dotychczasowe, ograniczające go miejsce zamieszkania i wyrusza w podróż, która zmieni jego życie, zaś czytelnik może przypłacić dotarcie do jej finału sporymi zawrotami głowy. Potem książkę można czytać w kółko, bez końca, i wcale nie mam na myśli tego, że jest aż tak dobra (chociaż jest), chodzi o to... zresztą, przekonajcie się sami. Gwiazda Imperium jest interesująca od samego początku, ale ostatnie strony zmieniają całe postrzeganie fabuły. Zwrot akcji z 1966 roku, ale robiący wrażenie nawet w 2012.
Poza faktem, że Lobey i Kometa Jo żyją w zamkniętych społecznościach, nie mających pojęcia o reszcie świata, przez co poznajemy wszystko razem z podróżującymi głównymi bohaterami, Gwiazda Imperium i Punkt Einsteina mają jeszcze jedną wspólną cechę. Wprowadzają podziały pozwalające klasyfikować ludzi oraz określać w ten sposób ich miejsce w społeczeństwie. W Punkcie Einsteina Delany przedstawił podział na funkcjonalnych i niefunkcjonalnych, jednocześnie pokazując niesprawiedliwość wynikającą od czasu do czasu z przydzielenia komuś nieodpowiedniego statusu, z kolei spora część Gwiazdy Imperium opiera się na wyjaśnianiu różnic pomiędzy osobnikami jednodrożnymi, dwudrożnymi oraz wielodrożnymi. Autor lubi wymyślać tego typu dziwne rzeczy, na których następnie buduje resztę fabuły, wprowadzając czytelnika w swoje nietypowe światy. W Babel-17, kolejnej przeczytanej przeze mnie powieści tego pisarza, Delany postanowił zabawić się językiem oraz jego wpływem na konflikty zbrojne.
Babel-17 wrzuca nas w sam środek trwającej od dawna i niekończącej się wojny Sojuszu i Najeźdźców. W szeregach Sojuszu dochodzi do kilku aktów sabotażu, w czasie których za każdym razem rejestrowane są transmisje w tytułowym Babel-17, nowym języku mogącym zmienić ludzki umysł. Sojusz rekrutuje Rydrę Wong, słynną poetkę i lingwistkę, by zbadała ten język oraz jego związek z działaniami zbrojnymi Najeźdźców. Czyli mamy kolejną podróż (choć tym razem główna bohaterka nie jest osobą z małej satelity czy zabitej dechami wioski) i kolejne intrygujące pomysły. Tym razem Delany oparł fabułę na języku i dobrze, że science fiction w jego wykonaniu nie sprowadza się jedynie do wymyślania nowych statków kosmicznych, obcych ras czy futurystycznych broni. To za każdym razem coś więcej, choć przyznam, że Babel-17 podoba mi się dużo mniej niż Punkt Einsteina i Gwiazda Imperium.
To chyba wszystkie książki tego autora przetłumaczone na polski. Dlaczego tylko trzy? Nie mam pojęcia. Kurt Vonnegut stwierdził: "(...) jeśli piszesz opowiadania, które mają kulawe dialogi, papierowe motywacje, kiepskie opisy i są wyprane ze zdrowego rozsądku, dorzuć tylko trochę chemii, fizyki czy nawet czarów, a potem wyślij je do czasopisma science fiction". Delany zaprzecza tej poniekąd słusznej wypowiedzi. To nadal dobra literatura, nawet jeśli są w jego powieściach rzeczy, które już dawno zdążyły się zestarzeć. Spora ich część i tak wciąż będzie nowa i zaskakująca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz