Metody Marnowania Czasu: Hellblazer: Damnation's Flame [Garth Ennis & Steve Dillon] [recenzja]

czwartek, 11 lipca 2013

Hellblazer: Damnation's Flame [Garth Ennis & Steve Dillon] [recenzja]

Się zdziwiłem, ale ten tom jest o wiele, wiele lepszy niż denerwujący stałymi patentami Ennisa Tainted Love. Od Fear and Loathing również. Trudno mi podjąć decyzję, czy mogę postawić go na równi z Dangerous Habits, ale jeśli jednak nie, to właśnie zbiór Damnation's Flame znalazłby się wyżej. Czteroczęściowa psychodeliczna podróż Constantine'a po alternatywnej wersji Nowego Jorku (opustoszałe ulice, czerwone niebo, wypływająca z budynków krew i znaki drogowe powycinane na skórze wisielców), odbywana w towarzystwie jednego z byłych prezydentów Stanów Zjednoczonych to świetna rzecz i co najważniejsze: nic nie razi tu ennisowską wtórnością, w każdym razie w czasie lektury w ogóle tego nie odczuwałem. Pewnie mógłbym napisać, że przecież voodoo było też w Kaznodziei, ale byłoby to całkowicie niepotrzebne czepianie się. Po najlepszej części tego tomu zostają już bardziej standardowe dla tego scenarzysty (ale za to z udziałem dwóch innych rysowników), rozwlekłe rozmowy przy stole zapełnionym alkoholem, ale w ich wypadku jest zupełnie jak z początkiem tego zbioru: nie miałem powodów do narzekania.
Pominąłem Bloodlines, a do przeczytania zostały mi jeszcze tomy Rake at the Gates of Hell i Son of Man (nie liczyłbym na to, że zajmę się nimi wkrótce), ale póki co występy Ennisa w Hellblazerze to dwa celne strzały i dwa pudła. Czyli mogło być gorzej, mogło również być lepiej i zobaczymy, co dalej. Delano zrobił dla tej serii ciekawsze rzeczy, sam Ennis też bywał bardziej w formie, ale nie jest źle, tyle że prawdę mówiąc zabrałbym się już za wydania zbiorcze autorstwa Ellisa i Azzarello. Sam nie wiem, czy ruszać resztę, słyszałem, że niespecjalnie warto i że nawet Milligan, którego uwielbiam, wypadł strasznie. Zobaczymy, pewnie i tak zanim dotrę do jego wersji Constantine'a, minie z pół dekady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u