Metody Marnowania Czasu: Na koniec wszystko spłonie [Edyta "Mei" Bystroń] [recenzja]

wtorek, 1 maja 2018

Na koniec wszystko spłonie [Edyta "Mei" Bystroń] [recenzja]


Kiedy dowiedziałem się, że Edyta „Mei” Bystroń wydaje swój nowy komiks za pośrednictwem platformy wspieram.to, po prostu rzuciłem w nią swoimi pieniędzmi – nawet nie sprawdzałem, o czym będzie Na koniec wszystko spłonie, jak tym razem zostanie narysowany jej album, nie miałem pojęcia właściwie o niczym, znałem jedynie tytuł. Wystarczyło mi samo nazwisko autorki. Niedługo później trochę się zdziwiłem, okazało się bowiem, że wyszła z tego całkiem spora cegiełka, chyba najdłuższe komiksowe przedsięwzięcie Mei. Owszem, wydawała już wcześniej obszerniejsze historie (Nie chcę się bać), ale żadna z nich nie liczyła około 200 stron. No i dobrze – im więcej twórczości Bystroń, tym lepiej.

Mei jest moją ulubioną polską autorką historii obrazkowych. Powtarzam to już od lat i choć mam wrażenie, że moja opinia ostatnio straciła trochę na wartości (bo już nie jestem tak na bieżąco, jak kiedyś), na razie nie pojawił się nikt, kto skłoniłby mnie do zmiany zdania. Nie zrozumcie mnie źle: wiem, że są lepsze rysowniczki czy scenarzystki. Może nawet znajdą się w rodzimym komiksie kobiety, które radzą sobie lepiej z jednym i z drugim, ale opowieści Bystroń niemal zawsze mają w sobie jeszcze duszę, jak banalnie by to nie brzmiało. Mei wrzuca do tych swoich komiksów (czasem komiksików) całą siebie, nawet do tych prostszych czy opowiadających o pozornie głupiutkich czy nieistotnych wątkach. Lepsze – technicznie, warsztatowo – komiksy robi wielu, wykrzesać z nich (w dodatku robiąc to tak naturalnie) prawdziwą magię dane jest tylko nielicznym. Nie chcę się tu zanadto rozpływać, staram się nie patrzeć na rzeczy tej autorki bezkrytycznie, ale uprzedzam, że nie po raz pierwszy może mi się nie udać.

Właściwie już mi się nie udało.

Do rzeczy. Na koniec wszystko spłonie, w jakimś stopniu standardowa Mei: szkoła, dzieciaki, wyczuwalna gdzieś w tle groza dorastania, strach przed odrzuceniem, ucieczka w samotność, a wszystko to z tym razem lekką domieszką surrealizmu. Jeśli chodzi o scenariusz, na razie to tyle.


Ilustracje: ponownie standardowa Mei, czyli… znowu inaczej. Z jednej strony wystarczy jeden rzut oka i od razu wiadomo, kto to rysował, a z drugiej, w ramach swojego charakterystycznego „bazgrolenia” Bystroń operuje tyloma stylami, że można za każdym razem spodziewać się jej odmiennego podejścia do warstwy graficznej komiksu. Bywa szczegółowo, z dużą liczbą ornamentów, bywa minimalistycznie jak w Historii Fabryki (choć autorka ciągle się rozwija, chyba właśnie ten minimalizm lubię najbardziej), jest różny sposób rysowania postaci, czasem rzeczy bardziej szkicowe, bywa (częściej niż rzadziej) nieestetycznie, „brzydko”, nieprzystępnie, ale zawsze widać, że tworzenie sprawia Mei radość. Gdzieś tam we mnie siedzi mały złośliwy chochlik chichoczący na myśl o tym, że być może po ukazaniu się każdego nowego komiksu Bystroń kolejne grupki mniej lub bardziej początkujących twórców, rysujących kadry, które są zachowawcze do bólu, dostają spazmów i krwotoków z nosa. Bo nieładnie i nieanatomicznie. Bo ja przecież umiem poprawniej, patrzcie, rysunkowa ręka zgina się jak prawdziwa.


Jak wygląda Na koniec wszystko spłonie? Pisałem to już kiedyś, ilustracje Mei raczej nie mają predyspozycji do podbijania półek Empików i jej najnowszy komiks nie próbuje tego zmienić. Bystroń znowu bawi się formą: od razu widać, że to jej kadry, ale odbiorca nie powinien mieć poczucia, że autorka się powtarza. Co więcej, w samym albumie Mei kilkukrotnie pokazuje, że potrafi rysować na różne sposoby, czasem serwując strony z większą liczbą detali, innym razem pokazując bardziej szkice czy rysunki wyglądające na robione na szybko, ale tak, że kiedy powstawały, autorka chyba nieźle się wyżyła, dając upust swojemu twórczemu szaleństwu. Wygląd Na koniec wszystko spłonie zmienia się dość regularnie, zaś komiks jest przetykany pojedynczymi ilustracjami, które też nieraz odstają od tego, co można zobaczyć na sąsiednich stronach. Być może ktoś mógłby zarzucić temu albumowi brak spójności, mnie taka lekka (bo nie ma w tych zmianach przesady) rysunkowa schizofrenia odpowiada – nie zawsze tak jest, jednak akurat w tej historii zdecydowanie ma rację bytu.

Niektóre z twarzy czarnych charakterów w Na koniec wszystko spłonie kojarzyły mi się z opętanymi postaciami, jakie mógłby narysować Junji Ito – wiem, skojarzenie odległe, może nawet zbyt odległe, ale pozytywne. Podsumowując, w najnowszym komiksie Mei dzieje się dużo dobrego, jeśli chodzi o to, co można w nim zobaczyć. A jak ze scenariuszem?


Wyszła z tego historia momentami dość straszna, jednak równocześnie w ciekawy i prosty (nie prostacki) sposób pokazująca, jak ważna może być przyjaźń, choćby nawet dotyczyła dwóch zupełnie różnych osób. Opowieść Mei jest zakręcona, nieco dziwna (choć została osadzona w szarej rzeczywistości, może niekoniecznie naszej, ale bardzo znajomej) i bywa chaotyczna, tyle że w inny sposób niż kadry: czasem odnosiłem wrażenie, że bywa zbyt rwana, choć muszę przyznać, że przeglądając album ponownie, po lekturze, nie umiałbym już sprecyzować, dlaczego tak mi się wydawało. W Na koniec wszystko spłonie nie zabrakło też interesujących pozytywnych bohaterów oraz postaci, które starają się uprzykrzyć im życie. Wszystko to jest zwykłe (bo szkoła, kłopoty z rówieśnikami, problemy dorastania) i niezwykłe zarazem (bo… a tego nie chcę zdradzać). Ten komiks jest udaną opowieścią samą w sobie, a biorąc pod uwagę, że to pierwszy tak długi komiks Mei, wierzę, że w kolejnych będzie jeszcze lepiej. Nie jest też u Bystroń niczym niezwykłym, że nawet jeśli jej album nie należy do historii autobiograficznych, gdzieś tam nad przedstawianymi w nim wydarzeniami ciągle unosi się osobowość i wrażliwość jego autorki.

Czy wyszedł z tego najlepszy komiks Mei? Nie sądzę. Z drugiej strony, nie wydaje mi się, żebym potrafił wybrać ten, który lubię najbardziej. To nie są łatwe w odbiorze, cukierkowe opowieści z czystą, ładną kreską. Twórczość Mei to często pozycje wyjątkowe, małe (chociaż może nie tym razem), nieoczywiste arcydzieła, nieraz publikowane w nakładach typu 20 egzemplarzy. Na koniec wszystko spłonie jak najbardziej wpisuje się w ten schemat, będąc kolejnym godnym uwagi komiksem w obszernym katalogu rzeczy napisanych i narysowanych przez Bystroń.


Na okładce Księżniczki autorka napisała, że jest to „komiksowa bajka narysowana przez mei dla dziwnych dzieciaków oraz przybyszy z kosmosu”. Mam wrażenie, że to samo stwierdzenie mogłoby znaleźć się na wielu przygotowanych przez nią opowieściach obrazkowych, a Na koniec wszystko spłonie nie jest tu wyjątkiem. Jak zwykle czekam na więcej.


tekst: Michał Misztal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u