Metody Marnowania Czasu: Box Office Poison [Alex Robinson] [recenzja]

sobota, 15 grudnia 2018

Box Office Poison [Alex Robinson] [recenzja]


Wykiwanych, pierwszy komiks Alexa Robinsona, jaki poznałem, przeczytałem w 2009 roku. Zbyt cool, by dało się zapomnieć – w 2011. Trochę minęło. Z jednej strony nie spieszyłem się z lekturą Box Office Poison, a z drugiej, cały czas gdzieś z tyłu głowy miałem to, że przecież bardzo podobały mi się komiksy tego autora, zaś ten, o którym piszę w tej chwili, podobno też nie jest zły. W końcu nadszedł więc moment, by zmierzyć się z tą liczącą ponad 600 stron cegłą. 

Jeśli mam być szczerzy, Zbyt cool, by dało się zapomnieć już prawie nie pamiętam (ha, co za ironia), za to nadal całkiem nieźle kojarzę kilka wątków z Wykiwanych, na czele z długo i konsekwentnie budowanym finałem. Wydaje mi się jednak, że po latach to właśnie Box Office Poison zapamiętam najlepiej.

O czym jest ten komiks? Właściwie nie wiem. Po co w ogóle Robinson go wydał? Też nie mam pojęcia. Nie, czekajcie. Nie chodzi o to, że autor źle napisał albo narysował tę historię. „Problem” polega na czymś innym. 


Box Office Poison teoretycznie w ogóle nie powinno mnie zainteresować. I nie chodzi o to, że czytam wyłącznie tytuły o latających bohaterach w pelerynach. Z drugiej strony, lubię, kiedy pojawiające się na stronach komiksów postacie mają w sobie coś wyjątkowego, choćby nawet byli zwyczajnymi ludźmi z opowieści obyczajowej. Tutaj, przynajmniej na pierwszy rzut oka, tego nie ma. 

W czasie lektury można zadawać sobie pytania takie jak: o kim i o czym jest ten komiks? O Shermanie i jego problemach w pracy oraz w związku? O próbującym zostać profesjonalnym rysownikiem komiksów Edzie oraz jego pracodawcy, lata temu oszukanym przez wydawcę, dla którego wymyślił obecnie bardzo dochodowego bohatera? Może o Stephenie i Jane, ich wzajemnej relacji oraz o ich kłopotliwej sąsiadce? Do czego to wszystko zmierza? Czytelnik nie uświadczy tu też niewiarygodnych zwrotów akcji czy wielkich niespodzianek. Box Office Poison to po prostu życie wymienionych wyżej (i wielu innych) ludzi, a oglądana przez nas codzienność większości z nich nie jest szczególnie wyjątkowa. Ktoś nienawidzi swojej posady, ale zarazem nie umie odejść, ktoś inny nie radzi sobie z dziewczynami, wręcz boi się z nimi rozmawiać, ktoś trochę przesadza z alkoholem… na te i jeszcze kilka innych wątków mógłbym zareagować wzruszeniem ramionami oraz kolejnym pytaniem: czemu w ogóle miałoby mnie to obchodzić?  

Ale na szczęście tak się nie dzieje. 


Widzicie, Robinson rozpisał to wszystko w taki sposób, że jego bohaterowie naprawdę żyją w kadrach Box Office Poison. Ich poplątane wzajemne relacje, wzloty i upadki, duże i małe problemy – na tych 600 stronach wszystko to zmienia się w coś niesamowitego. Autor daje nam tych ludzi w całości, razem z ich przeszłością, myślami, od czasu do czasu odbiegając od swojej historii, by zadać im jakieś pytanie, a następnie pozwolić każdemu odpowiedzieć. Poznajemy ich jak mało które fikcyjne postacie, dowiadujemy się o nich zarówno rzeczy bardzo ważnych, jak i całkowicie nieistotnych szczegółów (i żeby było śmieszniej, często komiks w ogóle do nich nie wraca), które, powtórzę, wcale nie powinny mnie obchodzić, ale w Box Office Poison wspaniałe jest właśnie to, że wszystko, nawet drobne, pozornie pozbawione znaczenia detale tworzą dopracowaną, świetnie skonstruowaną całość. Uwierzcie, od finału tej historii będzie dzieliło was jeszcze bardzo wiele stron, a już od jakiegoś czasu jej bohaterowie będą uznawani za waszych starych znajomych.

Kreska w albumie nie jest tak czysta i precyzyjna jak w Wykiwanych czy Zbyt cool, by dało się zapomnieć. W końcu to pierwszy komiks wydany przez Robinsona, nie są to jednak żadne amatorskie wprawki – kadry ogląda się bardzo dobrze, a to, że rysownik nie był tu jeszcze do końca wyrobiony, jedynie dodaje uroku całości. Jest trochę brudno, ze sporą ilością czerni, kresek, jest bardzo lekkie wrażenie, że nie wszystko zostało tu dopracowane. Jednocześnie tak duża liczba stron pozwala zobaczyć, jak Robinson rozwija się w czasie ilustrowania swojej opowieści. Jest bardzo dobrze, choć nie robi to aż takiego wrażenia jak scenariusz. 


Zżyłem się z bohaterami Box Office Poison do tego stopnia, że po przeczytaniu całości w ogóle nie miałem dość i bardzo nie chciałem jeszcze się z nimi rozstawać. Akceptuję w tym komiksie w zasadzie wszystko – z reguły nie lubię aż takiego nadmiaru zbędnych wątków, ale tutaj sprawdza się to bardzo dobrze. O części z tych rzeczy i tak zapomina się w trakcie lektury, by później nagle trafić przypadkiem na kadry sprzed 300 stron i uśmiechnąć się, widząc jakiś dialog, pokiwać głową, tak, faktycznie, coś takiego rzeczywiście miało miejsce, ta postać faktycznie o tym wspominała. To, co zwykle mnie drażni, tu jest jednym z największych atutów. 

Bardzo, bardzo polecam. I widzę, że chyba muszę wreszcie powtórzyć sobie Wykiwanych (Zbyt cool, by dało się zapomnieć też nie zaszkodzi), bo w 2009 roku chwaliłem ten komiks za te same rzeczy, które tak ujęły mnie w Box Office Poison. Całkiem niezły z tego Robinsona konstruktor fikcyjnych żyć!


tekst: Michał Misztal

PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u