Cykl Bez Ładu & Składu to efekt chęci dzielenia się wrażeniami z marnowania czasu dzięki komiksom, planszówkom oraz grom komputerowym/konsolowym (ale nie wykluczam, że sporadyczne trafi się też coś z zupełnie innej szuflady). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, żadnych naukowych analiz, tak często lub tak rzadko, jak będzie mi się chciało (czyli pewnie rzadko).
Tak naprawdę wcale nie "po raz pierwszy", bo swego czasu coś tam o Moon Knightcie wspomniałem, choć nie był to żaden elaborat (i teraz też nie będzie). Wtedy jednak sięgnąłem po komiks o tej postaci głównie dlatego, że scenariusz pisał Milligan, a nie dla samego Rycerza. Wiele lat wcześniej czytałem też kilka zeszytów, które zrobili Bendis i Maleev, ale poza tym o Marcu Spectorze nie wiem nic. Mam za to polubioną facebookową stronę Moon Knight-Core, przypominającą mi co chwilę, jak wspaniałym protagonistą jest Spector i to właśnie dzięki niej (oraz temu, że ciągnie mnie do historii o niezbyt stabilnych psychicznie bohaterach) postanowiłem znowu spróbować. Ale od czego zacząć? Ellis? Lemire? MacKay? Nie jestem pewny, czy kolejność ma tu znaczenie, ale padło na komiksy, które powstały najwcześniej, czyli na twórcę serii Transmetropolitan.
Na razie przeczytałem dwa zeszyty. Niedawno wspominałem, że mam ostatnio etap marudzenia na niemal wszystko, na lewo i prawo walę na Goodreadsach dwie gwiazdki na pięć, prawie nic mi się nie podoba i tak dalej. I na szczęście ten ellisowy Moon Knight z Marvel Now! jest jedną z pozycji sprawiających, że przestaję być nieznośną, zblazowaną zrzędą. To idealnie trafiające w moje oczekiwania czytadło, jasne, że żadne arcydzieło, jednak takie Marvele to ja mogę łykać codziennie. Napisana bez zadęcia rozrywka na wysokim poziomie, dobrze narysowana. Naprawdę czasem nie chcę niczego więcej, a w ciągu ostatnich tygodni zazwyczaj nie mogę dostać choćby tego, więc proszę, nie dziwcie się mojemu entuzjazmowi.
W pierwszym zeszycie dostajemy historię zatytułowaną Slasher. Spector schodzi do kanałów, by dopaść typa zabijającego przypadkowych (a przynajmniej na to wygląda) przechodniów i oczywiście jest ubrany cały na biało, nawet w ciemności, bo lubi, kiedy "widzą, jak nadchodzi". Wpada tam, szybko trafia na tego złego i przecież wiadomo, że wygra, więc czym tu się podniecać? Ano tym, że jest to napisane lekko, czyta się dobrze, a przede wszystkim starcie zostało rozegrane z pomysłem zamiast standardowych kadrów z cyklu "bohater spuszcza łomot przeciwnikowi". Nie napisałem, że z genialnym pomysłem, ale jednak z pomysłem. Na tyle ciekawym, że pomyślałem: Hej, to jest całkiem niezłe, chcę więcej.
A drugi epizod jest jeszcze lepszy.
To zeszyt o nazwie Sniper, którego większość zajmuje sekwencja eliminowania ofiar przez tytułowego strzelca; znowu mamy do czynienia z czymś narracyjnie interesującym i świeżym. I nie jest to zasługa wyłącznie scenarzysty, choć nie stwierdziłbym z całą stanowczością, że Declan Shalvey zmusza swoją kreską do zbierania szczęki z podłogi, ale z drugiej strony, tak wykadrował tu sobie kilka rzeczy, że ponownie: niby żadne arcydzieło, ale cieszy mnie oglądanie tego jak ostatnio niewiele rzeczy, na które trafiam w komiksach. Do tego walki w rysowanym przez niego Moon Knightcie faktycznie wciągają i skupiają uwagę, co nie jest dla mnie codziennością: zazwyczaj, nawet jeśli starcia są ilustrowane przez kogoś lepszego niż Shalvey, i tak odruchowo przelatuję przez nie bez wpatrywania się nie wiadomo w co, chyba przez to, że wbrew zdrowemu rozsądkowi mój mózg mówi mi: Lecimy dalej, przecież tylko się tu biją, więc nie ma w tym żadnej historii. Ot, choćby w takim Berserku, dla mnie przez ogromną część serii scenariuszowej chujni (proszę nie rzucać kamieniami), gdzie kadry są absolutnie genialne, ale i tak nie chce mi się zatrzymywać przy scenach walk na dłużej, tym bardziej, że potrafią zajmować kilkadziesiąt stron. Zmierzam do tego, że w Moon Knightcie nie przebiegam wzrokiem przez nawalanki na szybko, jakby właśnie dotarło do mnie, że nie zakręciłem gazu – przyglądam się im, interesuje mnie, co dzieje się na każdym kadrze, bo warstwa graficzna pięknie współgra tu ze scenariuszem.
A nadal nie dotarłem do (jeśli dobrze pamiętam) epizodu z wbieganiem po schodach na szczyt budynku. Coś mi świta, że kilka lat temu chwaliło ten zeszyt całkiem sporo czytelników.
Mógłbym przyczepić się do dwóch rzeczy... tyle że nie do końca. Po pierwsze, takiego Snipera można przeczytać dosłownie w moment, chociaż właściwie nie wiem, czy to na pewno zarzut. Jeśli ktoś przelicza cenę komiksu na liczbę stron, a następnie sprawdza ze stoperem, w jakim czasie dotarł do końca, to pewnie tak. Po drugie, choć te dwa zeszyty są świetnie zrealizowane, nie wnoszą kompletnie nic do życia Marca Spectora, w żaden sposób nie rozbudowują tej postaci, a przynajmniej na to wygląda. To znaczy, mógłbym założyć, że mimo wszystko nieprawda, bo przecież scenarzysta pokazywał choćby w Planetary, że pozornie mało znaczące wydarzenia potrafią tworzyć potem większą całość, a czytelnik zostaje wynagrodzony za wytrwałość. Wiadomo jednak, że Ellis napisał tylko sześć zeszytów, a dalej scenariuszuje (zresztą równie długo) Brian Wood, więc nie spodziewam się tego rodzaju atrakcji. Ale to też niewielki problem, bo wolę kilka jednostrzałów z pomysłem niż kolejne pierdoły, po których "nic już nie będzie takie samo", a tak naprawdę nie pamięta się ich już tydzień po lekturze.
Moon Knight Ellisa i Shalveya to nie objawienie, ale co z tego? Właśnie dla takich małych, wyjątkowych rzeczy nadal chce mi się szukać w komiksach czegoś interesującego. Bardzo dobrze, że można trafić na nie również w głównym nurcie. Marcu Specotrze, mam nadzieję, że czeka nas dłuższa znajomość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz