Metody Marnowania Czasu: Bez Ładu & Składu 010: King Spawn po raz pierwszy (i pewnie ostatni) [Sean Lewis & Javier Fernandez]

niedziela, 28 listopada 2021

Bez Ładu & Składu 010: King Spawn po raz pierwszy (i pewnie ostatni) [Sean Lewis & Javier Fernandez]


Cykl Bez Ładu & Składu to efekt chęci dzielenia się wrażeniami z marnowania czasu dzięki komiksom, planszówkom oraz grom komputerowym/konsolowym (ale nie wykluczam, że sporadyczne trafi się też coś z zupełnie innej szuflady). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, żadnych naukowych analiz, tak często lub tak rzadko, jak będzie mi się chciało (czyli pewnie rzadko).

Kiedyś tam, dawno temu, Spawn był moim ulubionym komiksem, a Todd McFarlane komiksowym bogiem. Dokładniej w 1997 roku, kiedy miałem 11 lat.

Chyba już od pierwszych zdań wiadomo, do czego to zmierza. Spawn był fajny, bo na czytelnika czekało w nim o wiele więcej przemocy niż w większości wydawanych wtedy historii obrazkowych, główny bohater miał zmasakrowaną twarz, ogromną pelerynę i łańcuchy, Violator wyrywał ludziom serca, do tego co chwilę pojawiali się "czaderscy" przeciwnicy, były pakty z diabłem, demony, miało się przy tym wszystkim poczucie obcowania z zakazanym owocem, a McFarlane rysował przecież najlepiej na świecie (kto by tam wtedy zwracał uwagę na to, że czasem na przykład nie umiał w perspektywę). Tylko że... miałem wtedy 11 lat. Zresztą, zorientowanie się, że (ujmując to bardzo delikatnie) nie mam do czynienia z komiksem idealnym, i tak nastąpiło niewiele później – wydaje mi się, że po mniej niż dziesięciu TM-Semicowych zeszytach.


I co jakiś czas myślałem sobie, żeby może jednak wrócić do Spawna, przerobić sobie całość od początku do końca (niewykonalne, zbyt masochistyczne) lub chociaż sprawdzić, co dzieje się tam obecnie. Zrobiłem to raz, w 2006 roku, zajrzałem i uciekłem, dość zdezorientowany. Potem zupełnie nic, aż tu nagle usłyszałem w kilku miejscach, że pojawił się taki trochę nowy początek, bo choć główna seria nadal istnieje i udaje, że gdzieś zmierza, można wsiąść do pociągu o nazwie King Spawn bez obaw, że się nie ogarnia. I podobno jest dobrze.

Sprawdziłem, nie jest.

Co prawda mam ostatnio etap marudzenia i kręcenia nosem na niemal każdy komiks, jaki wpadnie mi w ręce, ale w tym przypadku przed lekturą dotarło do mnie dość dużo pochwał i podszedłem do tej przygody optymistycznie, a i tak bardzo się zawiodłem. 


Po pierwsze, to wcale nie tak, że można sięgnąć sobie po pierwszy zeszyt King Spawna i od razu poczuć się jak w domu. Nie można, choć to rzecz jasna nie wina serii, a bardziej wspomnianych już chwalących. W każdym razie, nie mam pojęcia, czemu Al Simmons może zmienić się w siebie, takiego, jakim był przed śmiercią, kim jest She-Spawn, czemu Billy Kincaid, z którego Alan Moore zrobił kolejnego Spawna, chyba nie jest już Spawnem, i tak dalej, i tak dalej. Nowy cykl, ale jednak wypada znać stary. Nie znam, trudno, jestem dzieckiem we mgle, ale może mimo to będzie dobrze  pomyślałem. No przecież nie może być źle, SPAWN MA TAKIE DOJEBANE ŁAŃCUCHY!

Po drugie, nie mogę napisać, że dzieje się tu coś ciekawego. Ktoś zabija dzieci, ale nie ma interesującej intrygi, dość szybko dowiadujemy się, o co mniej więcej w tym wszystkim chodzi, Simmons jest denerwującym bucem, a dialogi nie wypadają za dobrze, choć na szczęście nie wygląda to aż tak jak we fragmencie zacytowanym tutaj. To może King Spawn jest nastawiony bardziej na widowiskową akcję? Trochę tak, tyle że to też nie zdaje egzaminu, bo Lewis lubi sobie niepotrzebnie opisywać to, co dzieje się w kadrach (then when she used her phone as a detonator, I wrapped the girl in my cape knowing what my cape would do_ something unimaginable!), często psując takie sceny.

Krótko mówiąc, nic ciekawego, komiks nie jest za dobrze napisany i nie jest czymś odświeżającym serię, bardziej wehikułem czasu zabierającym czytelnika ponad dwie dekady wstecz i próbującym wmówić mu, że to, co działało, kiedy było się dzieciakiem, działa nadal  z tymi wszystkimi atrakcjami takimi jak ilustracja na całą stronę i pełno ramek z nieciekawą narracją, albo głupotami typu jakiś Gunslinger Spawn.


Kiedy tytuł Lewisa i Fernandeza skutecznie stwarza pozory bycia niezłym komiksem (czyli rzadko), robi to na zasadzie nostalgii  wraca morderca dzieci Billy Kincaid, który przecież musiał robić wrażenie na jedenastolatku, tu i tam McFarlane pyknie okładeczkę, która może nie jest jakaś rewelacyjna, bo to pewnie milion któryś rysunek typa z wielką peleryną i łańcuchami, ale jednak mimowolnie uruchamia się przy tym w głowie takie "kiedyś to było". Najbardziej robią tu robotę kadry Fernandeza i okładki, momentami naprawdę jest na co popatrzeć, szczególnie, kiedy mamy do czynienia z widowiskowymi walkami, potworami czy scenami przemocy, których oczywiście nadal nie brakuje. Nie są to jednak ilustracje na tyle powalające, żeby kontynuować czytanie serii tylko dla nich, ignorując to, że właściwie cała reszta prawie w ogóle nie działa.

Chciałem dać się wciągnąć, niestety nie wyszło. Może spróbuję ponownie za kolejne 15 lat.

tekst: Michał Misztal 

PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u