Czy właśnie, w dodatku nie po raz pierwszy, zaczynam coś nowego, co najprawdopodobniej przeżyje kilka/kilkanaście wpisów, a następnie umrze śmiercią naturalną? Jeszcze jak! Z Komiksowymi Podsumowaniami Tygodnia nie do końca wyszło, to teraz pobawię się w coś podobnego, ale nieregularnie (bo konieczność wrzucania wpisu co siedem dni, czasem na siłę, nie jest czymś dla mnie) i bardziej ogólnie. Już nie tylko na temat komiksów, ale też na przykład o planszówkach albo grach na ekranie – czyli o kolejnych rzeczach, na których zupełnie się nie znam.
KOMIKSY
COŚ ZABIJA DZIECIAKI, tom 5 [James Tynion IV & Werther Dell’Edera | Non Stop Comics]: Jedno z moich odkryć tego roku – zdaję sobie sprawę, że zabrałem się za tę serię pewnie jako jedna z ostatnich osób na świecie, ale lepiej późno niż wcale. Fabuła jest dość prosta i wszyscy widzieliśmy coś w tym stylu już wiele razy (potwory zabijają dzieci, główna bohaterka pracuje dla organizacji zabijającej potwory), jednak nie jest to komiks mający wynaleźć koło na nowo, bo nie o to w nim chodzi. James Tynion IV niewątpliwie umie opowiadać i jest to główny atut Coś zabija dzieciaki: scenarzysta nie spieszy się, umiejętnie dawkuje tajemnice, tu rzuci obrazkiem gadającej pluszowej ośmiornicy, tam da do zrozumienia, że organizacja, do której należy Erica Slaughter, być może niekoniecznie jest tak dobra i prawa, jak sugerowano nam na początku. Poszczególne zeszyty są dość krótkie, ale też dzięki temu po każdym chcę więcej. Piąty tom to początek zupełnie nowej opowieści (po czwartym, w którym czytaliśmy trochę więcej o przeszłości), w której Erica z pewnych powodów działa już na własną rękę, polując na nowy, niezwykle niebezpieczny rodzaj potwora, jeszcze nie zdając sobie sprawy, że w tym samym czasie ktoś poluje na nią. Ktoś lubiący igły, lalki oraz tortury. Seria to czysta rozrywka i jako taka sprawdza się doskonale, a ja znowu nie mogę doczekać się dalszego ciągu.
HUNTER x HUNTER, tom 5 [Yoshihiro Togashi | Waneko]: Jedziemy dalej z wielką przygodą, a ja, kilka tomów po jej niezwykle udanym początku, nadal cieszę się przy tej mandze jak dziecko. Hunter x Hunter to kolejny przykład serii robionej przez kogoś, kto umie opowiadać i widać, że ma pomysł na całość, nie brak mu też oryginalnego podejścia – na przykład mający miejsce pod koniec egzaminu na łowcę turniej, który, mam wrażenie, w większości tego typu historii ciągnąłby się przez dziesiątki stron, tutaj zostaje streszczony głównemu bohaterowi po tym, jak ten odzyskuje przytomność po wygranym, ale niezwykle brutalnym starciu. No i super. Po egzaminach Gon i jego przyjaciele postanawiają odwiedzić Killuę w jego rodzinnym domu, co z różnych powodów trochę trwa i jest bardzo niebezpieczne, po czym każdy odchodzi w swoją stronę, a my zostajemy z Gonem i Kulluą, chcącymi zarobić pieniądze na dalszą działalność, a robią to, jakżeby inaczej, walcząc na arenie. Świetna manga, przy czym, jeśli rzeczywiście nawet nie zaczęła się jeszcze rozkręcać, tym bardziej chciałbym już wiedzieć, co wydarzy się w niej dużo później.
INVINCIBLE, tom 9 [Robert Kirkman & Ryan Ottley | Egmont]: Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich lat napisałem o tej serii wszystko, co mogłem, a kolejne akapity i tak będą wyłącznie moim ślinotokiem i hymnami pochwalnymi na jej temat. Ale co zrobić, skoro to jeden z moich ulubionych superbohaterskich tytułów, a powtórka całości, tyle że po raz pierwszy po polsku, sprawia mi właściwie taką samą frajdę, jak przy pierwszym podejściu? Pamiętam bardzo wiele, ale nie wszystko, więc od czasu do czasu Kirkman wciąż potrafi mnie tu zaskoczyć, a całość jest poskładana w taki sposób, że w czasie lektury jaram się jak dzieciak. Na etapie dziewiątego tomu jakiś czas temu skończyła się już wojna z Viltrum, zaś scenarzysta na szczęście nie rozwiązał tej sytuacji w sposób znany choćby z Baśni, ale przecież nie tylko: przez większość historii trwa zbieranie się do starcia z głównym przeciwnikiem, ale w końcu musi dojść do walki, tylko że co potem? No tak, oczywiście pojawia się ktoś o wiele silniejszy, kogo niby znali wszyscy, ale tak jakoś przez kilkadziesiąt zeszytów nikt o nim nie wspominał, i cała zabawa zaczyna się od początku. Nie w Invincible, tutaj zostało to rozwiązane dużo ciekawiej. W międzyczasie mieliśmy piękny wątek Dinosaurusa i kolejny powrót Angstroma Levy'ego, a teraz czekam na to, co po długim pobycie w innym wymiarze ma zamiar zrobić Robot. Przede mną jeszcze trzy świetne tomy, wszystkie czekające na mojej półce. Będzie się działo.
LASTMAN, tom 11 [Yves Balak, Bastien Vivès & Michael Sanlaville | Non Stop Comics]: Lastman, Lastman i wkrótce po Lastmanie, ale przynajmniej przedostatni tom jednej z moich ulubionych serii zapowiada, że w finale nie zabraknie wrażeń. Ten tytuł ma wszystko i to dosłownie, bo co chwilę zmieniał się tu nawet gatunek, z jakim czytelnik ma do czynienia, od względnie spokojnego fantasy o turniejowych walkach, po czym nagle weszła bardziej zaawansowana technologia, potem pełne science fiction, trochę postapo i mnóstwo innych twarzy tego samego komiksu, a wszystko trzyma się kupy. W jedenastej odsłonie znowu dostajemy, niespodzianka, coś nowego: tym razem jest to atmosfera horroru spowodowana panującą zarazą, mamy więc zdeformowane, upiorne ciała zarażonych, ogólnie syf, kiłę i mogiłę. A w tym wszystkim postacie, które bardzo polubiłem i na których bardzo mi zależy. Kocham tę serię, od samej historii przez dynamiczną kreskę, niezliczone niespodzianki, widowiskowe starcia, relacje bohaterów, dramaty i... no właśnie, boję się, jak to się wszystko skończy, ale jest oczywiste, że muszę to sprawdzić. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym zaczął czytać Lastmana od pierwszego tomu i musiał długo czekać na każdy kolejny, tak jak ma to miejsce od niedawna – chyba nie wytrzymałbym napięcia i zaczął uczyć się francuskiego, żeby przeczytać dalszy ciąg szybciej.
NANA, tom 3 [Ai Yazawa | Kotori]: Seria, która po trzecim tomie nadal jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Postanowiłem spróbować, bo to przecież manga znana i polecana, jednak z góry zakładałem, że nie dla mnie, więc pewnie sprawdzę pierwszy tom i się pożegnamy. Miałem rację, że nie dla mnie, za to, jak widać, myliłem się zakładając, że szybko zrezygnuję z dalszego czytania. Właściwie nie umiem określić, dlaczego zostałem – chyba polubiłem postacie, niemal natychmiast się do nich przyzwyczaiłem i teraz czuję, że muszę wiedzieć, co będzie się z nimi działo dalej. To całkowicie nie mój świat, bo już od ładnych paru lat moją codziennością nie jest to, co przeżywają postacie w Nanie (perspektywa osób tuż po dwudziestce, pierwsze prace, pierwsze poważne lub mniej poważne związki, granie muzyki, która też nie jest z mojej bajki), a poza tym te moje przeżycia i tak wyglądały zupełnie inaczej. Niektórych mam ochotę tu zabić, na przykład jedną z głównych bohaterek, bo choć czasem jest uroczo głupiutka, bywa też głupia jak but w mocno irytujący sposób. Ale mimo to czytam dalej. Ta seria jest po prostu dobrze napisana i jeśli nie mogę oderwać się od historii, która teoretycznie w ogóle nie powinna mnie zainteresować, nie mogę jej nie pochwalić.
ONE PIECE, tom 46: Przygoda na Wyspie Duchów [Eiichiro Oda | JPF]: Pierwszy taki sobie tom od bardzo dawna, jednak nie ma się czym przejmować, bo prędzej czy później musiało to nastąpić. Szczególnie po wszystkich rzeczach, jakie działy się w tej mandze ostatnio. W końcu trzeba zwolnić, bo wiadomo, że nowej długiej historii raczej nie zaczyna się z epickością podkręconą na 11. Właściwie nawet nie wiem, czy tytułowa Wyspa Duchów będzie czymś bardziej znaczącym (choć obstawiam, że tak), czy tylko krótkim przystankiem na trasie Luffy'ego i spółki. No ale nic, mamy duchy, zombiaki, pokryte szwami potwory, jakiegoś niewidzialnego typa, który lubi podglądać (i nie tylko podglądać) gołe baby, co zdaje się ma być zabawne. Mamy kościotrupa z okładki, którego widziałem już kilkukrotnie na plakatach, puzzlach i tak dalej, więc wreszcie wiem, kim jest. Mamy na horyzoncie kolejnego niezwykle silnego przeciwnika wraz z obstawą. Mam nadzieję, że zmierza to do czegoś ciekawego – dostajemy trochę tajemnic, więc potencjał jest. Wierzę, że będzie dobrze.
POGRANE
PLANSZÓWKI
SHIKOKU 1889: Tym razem niekoniecznie "Pograne", bo, kiedy to piszę, tylko kupione i mozolnie ogarniane. Na spróbowanie czegoś z kategorii 18xx miałem ochotę od dawna i ostatnio poczułem, że już dłużej nie wytrzymam. Poczytałem, co powinno być dobre na start, przez co mój wybór padł na Shikoku 1889. Brnę po kawałku przez instrukcję i zastanawiania się, czy podołam, ale jeśli chodzi o sam wygląd, jestem bardzo zadowolony: niby minimalizm w imię czytelności (który zupełnie mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie), ale jednocześnie jakość znajdujących się w pudełku elementów robi spore wrażenie. Mamy nawet plastikowe tacki z przegródkami na poszczególne heksy z torami, dodatkowo możemy jeszcze użyć naklejek, żeby było wiadomo, co ma trafiać w które miejsce. Wszystko ładnie i pięknie, teraz tylko muszę ogarnąć temat inwestycji, licytacji, dywidend, udziałów, korporacji, spółek, rozwijania pociągów i rozbudowy kolei. Na początku przydałby się ktoś do pomocy, zobaczymy, czy w okolicy znajdzie się taka osoba. Tak czy inaczej, pomimo przerażenia, jestem zafascynowany. Słyszałem wielokrotnie, że "osiemnastki" to zupełnie inny poziom ekonomicznych planszówek i mam nadzieję, że prędzej czy później w końcu sam się o tym przekonam.
No proszę, powyższy akapit poczekał trochę na publikację całości tekstu, a w międzyczasie udało się zagrać na dwie osoby i... jest dobrze, choć muszę spróbować w większym gronie. W wersji jeden na jeden mieliśmy trochę za mało walk o poszczególne trasy czy korporacje, zresztą to i tak była zaledwie próbna partia, której nie dokończyliśmy, chciałem tylko upewnić się, czy czuję zasady, a potem sprawdzić, czego nie rozumiem i co zrobiliśmy źle. W skrócie: jest ciekawie, inaczej niż przy jakichkolwiek innych znanych mi planszówkach. No i nie taki diabeł straszny, choć z pewnością nadal nic na temat 18xx nie wiem, więc muszę jeszcze pociągnąć temat, najlepiej na trzech albo czterech graczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz