Komiksowe Podsumowanie Tygodnia, czyli kilka napisanych na szybko zdań o (nie zgadniecie) kilku przeczytanych przeze mnie ostatnio komiksach. Żadnych naukowych analiz, bo nie będę udawał, że umiem. Planowo co niedzielę o 10:00, życie zweryfikuje.
THE BLACK MONDAY MURDERS, tomy 1-2 [Jonathan Hickman & Tomm Coker | Non Stop Comics]: Jedna z osób zachęcających mnie do przeczytania tego tytułu, powiedziała mniej więcej tak: "To jest komiks o tym, jak działa Camarilla, tyle że bez wampirów". Kogoś, kto lubi Świat Mroku tak bardzo, jak ja, trudno zachęcić w lepszy sposób. Twórczość Hickmana znam tak sobie, czytałem chyba tylko The Manhattan Projects (wspominam bardzo dobrze) i Decorum (z powodu hickmanizmów, o których za chwilę, wspominam dużo gorzej), więc wszedłem na prawie nieznany grunt i... nie zawiodłem się. To jest bardzo dobra, mroczna, pełnokrwista historia o ludziach (ale czy na pewno jeszcze ludziach?) rządzących światem za pomocą pieniędzy oraz, ujmując to dość oględnie, plugawych i nieczystych sił. I jeszcze o detektywie, który wkracza do ich świata, nie mając pojęcia, na co się pisze, bo wydaje mu się, że ma do czynienia z morderstwem, jakich widział już wiele. Świetnie czyta się o wewnętrznych przepychankach i machinacjach tych znajdujących się "wyżej" i wiedzących więcej, o ich rytuałach i tym, co muszą poświęcać, by mieć coraz więcej i więcej. Interesujący bohaterowie, szczegółowa kreska, skupiająca się głównie na postaciach oraz oddawaniu ich emocji. Znakomita rzecz, a raczej byłaby znakomita, ale.
No właśnie. Wspomniane już hickmanizmy. Nie pamiętam, żeby miało to miejsce przy The Manhattan Projects (może wyparłem), a przy Decorum wydawało mi się, że to tylko jednorazowa fanaberia. Bo mieliśmy tam trochę komiksu, fabułę raz trzymająca się kupy, innym razem dużo mniej, ale nadal cały czas komiks, aż tu nagle JEB, jakieś diagramy, zestawienia, kompletnie zbędne z mojego punktu widzenia, nudne i często bełkotliwe opisy próbujące rozbudować świat przedstawiony, ale tak naprawdę niepotrzebnie zajmujące tylko miejsce. Takie "A, poupycham jak najwięcej losowego gówna, żeby całość zajmowała więcej stron". I, niestety, czytając The Black Monday Murders, zacząłem podejrzewać, że pan Hickman być może tak po prostu lubi, więc robi tak przy większej liczbie swoich tytułów. Tutaj zabawa zaczyna się już przy spisie treści: w pierwszym tomie zajmuje on pięć stron, w drugim zaś cztery, bo poza rozdziałami czy rzeczami typu bonusy, wyszczególniono w nim jakieś zmyślone podsekcje, a zmyślone, bo dalej, w samym komiksie, są to po prostu kolejne fragmenty historii, które nawet nie nazywają się tam tak, jak w spisie treści. Nie nazywają się w ogóle, po prostu są. Nie ma też ponumerowanych stron, więc na chuj mam wiedzieć, że fragment ze stron 41-42 nosi tytuł Przywrócona? To jest przecież jakiś absurd.
A spis treści to tylko jeden z wielu przykładów marnowania miejsca na niepotrzebne rzeczy. Znajdziemy tu też strony wypełnione często niewiele mówiącymi nam nazwiskami, znowu diagramy, jakieś niby drzewa genealogiczne, definicje słów (WŁADZA, rzeczownik, zdolność wpływania... i tak dalej, poniżej mamy też definicję pieniądza i magii, dzięki!), mapy z dupy (bardzo przydatne, bo dzięki nim wiemy, gdzie znajdują się Upadłe Szkoły Ziemskich Ugorów, Beduin z Al Dżiny, Sfera Judaszowa i mnóstwo innych miejsc), kawałek dalej znalazła się definicja słowa dominium, która, rzecz jasna, wspaniale buduje klimat... nie twierdzę, że jest tam zbędne absolutnie wszystko, bo część takich dodatków faktycznie jest potrzebna, rozbudowuje fabułę, ale dostajemy tu też tyle gówna, bo nie umiem nazwać tego inaczej, że trudno mi to zignorować. No nie, nie tędy droga, to trochę jak robienie ze swojego komiksu śmietnika, do którego można wrzucić każdą, nawet najbardziej bezwartościową rzecz.
I znowu widzę, że jeśli coś mi się podoba, piszę o tym dwa zdania, zaś jeśli coś mi nie odpowiada – dwadzieścia. Żebyśmy mieli jasność, The Black Monday Murders to pod wieloma względami bardzo dobry tytuł, który polecam. Nie lubię po prostu, jak do smacznego posiłku ktoś dorzuca resztki sprzed tygodnia, próbując wmówić jedzącemu, że dostał urozmaicenie, za które powinien być wdzięczny.
CHAINSAW MAN, tom 13 [Tatsuki Fujimoto | Waneko]: Po przeczytaniu tomów 1-11 jestem z Chainsaw Manem, jedną z moich ulubionych serii (a także jedną z ulubionych rzeczy w życiu, po prostu) na bieżąco i każda kolejna odsłona tego tytułu jest dla mnie jak dzień dziecka. Trochę się bałem, czy tom 12 da radę, bo przecież mieliśmy już idealne zakończenie, którego może lepiej było nie ruszać, ale, wbrew zdrowemu rozsądkowi, na szczęście dał. Nowe postacie, zupełnie nowe wątki, mistrz opowiadania historii Tatsuki Fujimoto droczący się z czytelnikiem nieobecnością Denjego, bo jak to tak, że w kontynuacji właściwie nie ma głównego bohatera?
Z góry zaznaczam, że jestem nieobiektywny i oczywiście, że 14 tom oceniam na 10/10.
Nadal cieszy mnie ta manga jak małego dzieciaka. Zastanawiałem się, czemu Yuuko, bądź co bądź niezbyt istotna postać, trafiła na okładkę, ale teraz już wiem. I dzieją się w związku z nią bardzo grube rzeczy. A Denji zyskuje nową supermoc: potrafi zmieniać się w krzesło. Kim jest dziewczyna, która nazywa Asę swoją młodszą siostrą i dlaczego ma takie same oczy, jak Makima? O co chodzi Haruką? Poważnie: O CO CHODZI Z HARUKĄ? A poza tym, gdzie jest Kishibe? Gdzie jest Kobeni? CO Z NAYUTĄ? Mnóstwo pytań i, znając nieprzewidywalność autora, będzie ich jeszcze więcej, a w swoim czasie odpowiedzi uderzą we mnie jak rozpędzona ciężarówka.
Niech będzie, trochę szkoda, że Denji, po tym wszystkim, co przeszedł, wciąż jest dzieckiem i matołem, ale z drugiej strony, kocham tę postać bezwarunkowo. A najbardziej niesamowite w kontynuacji Chainsaw Mana jest dla mnie to, że wcześniej dość szybko sprawy przybrały bardzo poważny obrót, polowanie na demona broni palnej, ratowanie świata przed kimś, kto zabił miliony ludzi i tak dalej. Tymczasem tutaj robi się dużo bardziej kameralnie, mamy jakieś nieistotne z punktu widzenia wcześniejszych wydarzeń, licealne dramaty, gówniarskie prześladowania, randki, pfff, krótko mówiąc rzeczy, które teoretycznie ani trochę nie powinny mnie interesować, a tu proszę, zostało to napisane tak, że nadal uwielbiam tę mangę. I nawet, jeśli stawka nie wzrośnie, bezgranicznie wierzę w pomysłowość Fujimoto.
CO Z NAYUTĄ?
HUNTER x HUNTER, tom 1 [Yoshihiro Togashi | Waneko]: Przeczytałem o tej serii tyle hymnów pochwalnych, że z góry wiedziałem: bez padania na kolana nie jestem godzien, by choćby spoglądać na jej okładkę. A tak poważnie, przeczytałem i jest to jeden z lepszych mangowych startów, jakie zaliczyłem w ostatnim czasie. Nieważne, że kreska jest mocno taka se, jakby autor jeszcze nawet nie zaczął się rozkręcać, a początkowe fragmenty, które w oryginale były zdaje się kolorowe, jednak dostaliśmy je w wersji czarno-białej, wyglądają po prostu źle. U mnie są rozmazane, jakbym czytał ten komiks (trolololo) po kilku drinkach, zaś liternictwo wizualnie w ogóle nie zgrywa się z ilustracjami. ALE. To nie jest aż tak istotne (choć boli), bo sama historia zapowiada coś epickiego i świetnego.
W Hunter x Hunter mamy łowców, będących, tak w dużym skrócie, licencjonowanymi poszukiwaczami przygód. Polują na rzadkie zwierzęta, odkrywają nowe miejsca, szukają skarbów, ścigają przestępców i tak dalej. Ci najlepsi są szanowani, sławni oraz bogaci, problem w tym, że tylko nieliczni zdają egzamin na łowcę, a jeśli chodzi o nowicjuszy... ilu do tej pory zdawało przy pierwszym podejściu? Jeden na trzy lata? I to na całe legiony tych, którym udało się do niego podejść, co też nie jest łatwe, bo odpaść, a nawet stracić życie, można już w drodze na, zresztą ukryte, miejsce, gdzie odbywa się test. Gon, jeden z głównych bohaterów serii, syn słynnego łowcy, chce konieczne zostać jednym z nich, a pierwszy tom HxH to właściwe przedstawienie zarysów świata oraz droga na wspomniany egzamin, jak i jego rozpoczęcie.
Ale się jaram tą mangą. Czuję przygodę, ogromny świat, który bardzo chcę lepiej poznać, widzę pomysłowość autora i już wiem, że prawie na pewno zostanę z Hunter x Hunter do... napisałbym "do końca", jednak wiem, że tytuł ten jeszcze nie miał swojego finału i jest bardzo prawdopodobne, że nigdy to nie nastąpi. Bardzo polecam, na razie mam inne japońskie serie, które wolę (Denji moim idolem, wiadomo), ale powtórzę: dawno nie widziałem tak udanego i wciągającego, budzącego u mnie tak duże zainteresowanie pierwszego tomu. Jest zabawnie i głupkowato, jak przystało na tego typu tytuły, ale bywa też poważnie i makabrycznie (wątek szkarłatnych oczu). No i, kluczowy argument, jak można nie lubić historii, w której do najważniejszych postaci należy kandydat na łowcę o imieniu Kurapika?
ONE PIECE, tom 26: Przygoda na wyspie boga [Eiichiro Oda | JPF]: Ostatnio dostaliśmy sporo wydarzeń oraz postaci rozbudowujących szerszy obraz świata wykreowanego przez Eiichiro Odę, wyraźnie dając do zrozumienia, o jak wielu rzeczach czytelnik nie ma jeszcze pojęcia na tym etapie historii. Przygoda na wyspie boga to "po prostu" kolejny tom One Piece'a, skupiający się na głównych bohaterach, bez wątków pobocznych, i na nowym, znajdującym się wysoko nad ziemią miejscu, jakie odwiedzili. Alubarna była epicka i wypełniona odjechanymi, charakterystycznymi postaciami, ale, wciąż przecież raczkująca, historia podniebnej wyspy bardzo szybko spodobała mi się jeszcze bardziej. Co zrobić, nie lubiłem, potem polubiłem i teraz ta groteskowa manga o piratach trzyma mnie jak więźnia i chyba nie wypuści już do końca... mojego lub jej.
W POSZUKIWANIU PTAKA CZASU, tom 7: Ziarno szaleństwa [Serge Le Tendre, Regis Loisel & David Etien | Egmont]: Może jestem dziwny, ale W poszukiwaniu ptaka czasu jest dla mnie serią dość obojętną. Ominęły mnie wydania z czasów Komiksu – Fantastyki, poznałem ją niedawno i czytam, bawię się nieźle, ale nic poza tym. Bardzo dobra szata graficzna, szczególnie widowiskowe krajobrazy, a tak, to cykl drugi był dość siermiężny (może coś mi się miesza, jednak z tego, co zapamiętałem, obfitował w całkiem sporo nieśmiesznych żarcików z cyklu "hehe, cycuszki"; ja tam lubię prostacki humor, ale wychodzi na to, że nie w każdym wydaniu i nie w nadmiarze), z kolei pierwszy, czyli nowszy, trochę zmienił podejście, ale no... nadal czytam i tak trochę wzruszam ramionami.
W Ziarnie szaleństwa Mara dowiaduje się, że trzeba odnaleźć, cóż, ziarno, które oczywiście pomoże jej uratować świat. Wyrusza więc razem z Bragonem i jeszcze kilkoma towarzyszami, ma tam zdaje się być jakieś napięcie, bo ta kocha tego, ale ten kocha tamtą, więc nic tego, ale nie zostało to napisane w jakkolwiek porywający sposób. Idą, w międzyczasie Zakon Znaku morduje, idą... eee... przeczytałem ten komiks pół godziny temu i już muszę go kartkować, żeby przypomnieć sobie, co dokładnie się w nim wydarzyło. Nie jest to, niestety, jeden z prequeli, w których śledzę z zaangażowaniem każdą scenę, choć przecież znam dalszy ciąg i wiem, jaki los czeka głównych bohaterów. Nie ma tragedii, ale historia jest zbyt przeciętna, żebym był w stanie napisać o niej cokolwiek dobrego.
WILQ SUPERBOHATER, zeszyt 33: Trójpalczasta dłoń z ciasta powraca [Bartosz i Tomasz Minkiewiczowie | BM Vision]: Jaki jest Wilq, każdy widzi, a zeszyt o powrocie Trójpalczastej dłoni z ciasta chyba nie zaskoczy nikogo. I z jednej strony się cieszę, bo bardzo lubię tę serię od momentu poznania jej w jednym z pierwszych Produktów, ale jednocześnie tym razem tak jakoś nie do końca mi podejszło. Nie żebym się odcinał i udawał, że jestem za stary albo za poważny na żarty braci Minkiewiczów – co to, to nie. Takiej możliwości nie przewiduję, a poza tym bardzo doceniam to, że tytuł ten już od tak wielu lat jest na bieżąco z wszelkimi trendami czy nowościami, bez litości wyśmiewając dosłownie wszystko. Wilq Superbohater na zawsze w serduszku i nie planuję zrezygnować z czytania, tyle że tym razem bawiłem się trochę mniej niż przy paru ostatnich zeszytach... bez konkretnego powodu, chyba po prostu nie zgrałem się z zawartością najnowszego. Tak czy inaczej, to wciąż jeden z nielicznych komiksów, przy których śmieję się na głos, co na szczęście miało kilka razy miejsce również w czasie lektury 33 odsłony serii.
Ech, tak sobie czytam powyższy akapit, analizuję, co napisałem, i wychodzi na to, że strasznie kręcę nosem, a przecież i tak, jakby ktoś mnie spytał, co myślę o Wilq, to nadal się jaram. Bez sensu.
KOMIKS TYGODNIA: Nie wiem. Waham się między Chainsaw Manem a Hunter x Hunter, więc niech będzie, że oba.
tekst: Michał Misztal
PSSST! Inne teksty o komiksach: klik klik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz