Metody Marnowania Czasu: All-Star Batman & Robin the Boy Wonder [Frank Miller & Jim Lee] [recenzja]

poniedziałek, 7 września 2009

All-Star Batman & Robin the Boy Wonder [Frank Miller & Jim Lee] [recenzja]


Przeczytany kilka miesięcy temu "All-Star Superman" Morrisona kompletnie mnie powalił, z kolei komiks "All-Star Batman & Robin the Boy Wonder" to już zupełnie inna bajka - też mnie powalił, ale w inny sposób. Podczas lektury nie mogłem wytrzymać ze śmiechu. Jak to mówią, śmiech to zdrowie, szkoda tylko, że intencje Franka Millera wyglądają na nieco odmienne. Wydaje mi się, że przynajmniej do pewnego momentu czytelnik miał traktować jego wersję Batmana zupełnie serio. Niestety, to raczej niemożliwe.


Zaprezentowana tu wizja Bruce'a Wayne'a jest tak przerysowana, że aż ciężko nie parskać śmiechem. Zresztą, nie tylko główny bohater jest "trochę dziwny" w porównaniu do tego, co można było przeczytać wcześniej, ale po kolei: jeśli znany Ci dotychczas Człowiek-Nietoperz to według Ciebie miękki cieciunio niepotrzebnie bojący się o życie swoich wrogów, poczekaj na to, co zaserwował tutaj Miller. Batman z "All-Star..." to zarozumiały psychopata atakujący przestępców krzycząc jednocześnie "Ha ha ha ha ha!" (patrz rysunek poniżej) i wyraźnie napawający się ich bólem, rzucający w nich koktajlami Mołotowa i powodujący otwarte złamania tylko dlatego, że ich widok sprawia mu przyjemność. Nie żeby to było najdziwniejsze w jego zachowaniu. Historia skupia się na początkach współpracy gacka i dwunastoletniego Dicka Graysona, który traci rodziców (precyzyjniej: ktoś ich morduje) i zostaje porwany przez Batmana. Mroczny Rycerz chce się nim zaopiekować, ale smarkacz trochę go denerwuje (na przykład śmieje się z Batmobilu albo zaczyna płakać z powodu utraty matki i ojca), w związku z czym dostaje po głowie, zresztą nie po raz ostatni. Kiedy docierają do Jaskini Nietoperza (dodam, że jadą tam od #2 do #4 zeszytu), następuje scena, która moim zdaniem powinna przejść do klasyki komiksu - poważnie. Batman chce zostawić przyszłego Robina samego, a kiedy dzieciak pyta, co ma jeść, słyszy: "Your food will present itself". Chwilę później jego oczom ukazują się szczury i nietoperze. Żeby było jeszcze zabawniej, Alfred daje Dickowi normalne jedzenie (czyli takie, które nie biega ani nie lata po jaskini), za co dostaje ostrą reprymendę od swojego pracodawcy.


Dziwne? W tym komiksie wszystko jest dziwne: karykaturalne i patetyczne dialogi, narracja, zachowanie postaci, ich wygląd. Prawie wszyscy są twardzielami - kobiety też, z tą różnicą, że dodatkowo mają duże piersi i atrybuty w stylu kabaretek i szpilek, w których zwalczają przestępczość Gotham. Ja rozumiem, że to miała być "mocna" opowieść, ale scenarzysta gdzieś w tym wszystkim nie zauważył, że całość jest niedorzeczna. Nie wierzę, że od początku chciał, żeby wyglądało to właśnie tak, a nawet jeśli... "All-Star Batman & Robin the Boy Wonder" nie sprawdza się ani jako niezamierzona parodia (bo czytelnik śmieje się zamiast brać historię na poważnie), ani jako parodia napisana celowo (bo to, z czego się śmiałem, tak naprawdę wcale nie jest zabawne, jedynie głupie i sztuczne). W dodatku nie ma tutaj żadnego ciekawego pomysłu na fabułę, mamy tylko jakieś snucie się po ulicy, naparzanie policjantów i przestępców oraz intrygę, której mimo najlepszych chęci nie mogę nazwać pasjonującą.

Wygląda na to, że po kilku epizodach Miller powiedział "Whatever" albo "Fuck it" i - widząc, że nie ma już odwrotu od tego, co stworzył - zaczął chałturzyć celowo. Tak na oko nastąpiło to gdzieś przy #7 zeszycie, a konfrontacja Batmana z Halem Jordanem w odcinku #9 przebija chyba wszystko. Tutaj śmiałem się już stanowczo zbyt głośno, ale uwierzcie mi, nie dało się inaczej. Muszę przyznać, że na swój absurdalny sposób seria jest mistrzostwem świata i jeśli ktoś chce przeczytać komiks, przy którym co kilka stron będzie myślał "Nie wierzę, że to może być aż tak głupie", to zapraszam. Jak dotąd ukazało się dziesięć zeszytów, na jedenasty czytelnicy czekają już od dłuższego czasu, o ile można stwierdzić, że ktoś naprawdę na to czeka.

Jeszcze jedno - Jim Lee. Jim Lee jest gościem, który od zawsze kojarzył mi się z kolorowo ubranymi mutantami, czymś, co zupełnie nie pasuje do mroku opowieści z udziałem Batmana, który tak lubię. Moje obawy zostały potwierdzone przez kilka opinii innych fanów Mrocznego Rycerza, a potem przeczytałem "Batman: Hush" i stwierdziłem, że Jim jednak daje radę. Jego podejście do rysowania uszatego zupełnie mi nie przeszkadza, a kolory nałożone na szkice nie psują efektu. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że rysunki poniekąd ratują ten przegięty komiks.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u