Metody Marnowania Czasu: Sweet Tooth: Animal Armies [Jeff Lemire] [recenzja]

sobota, 6 sierpnia 2011

Sweet Tooth: Animal Armies [Jeff Lemire] [recenzja]

Ostatnia strona okładki, moim zdaniem tym razem nieco gorszej niż zazwyczaj, przedstawia TPB Animal Armies Lemire'a jako the most sweeping and shocking chapter yet in his groundbreaking post-apocalyptic epic. Oczywiście nie uwierzyłem, bo już wcześniej czytałem sporo pochwał dla Sweet Tooth, ale sam po skończeniu dwóch poprzednich tomów jakoś nie odczułem całej tej wspaniałości. Coś mnie tu jednak ciągle trzyma, przede wszystkim ciekawość. I choć autor stosuje raczej oklepane i niezbyt zaskakujące chwyty (typu: ktoś okazuje się czyimś synem, ktoś inny czyimś bratem, ktoś pozornie zły tak naprawdę jest dobry, a ktoś, kto miał umrzeć, jednak nadal żyje), zwłaszcza jeśli przyzwyczaimy się do jego sposobu opowiadania, i tak łatwo pozwolić mu na wciągnięcie nas w jego historię. Przy Animal Armies nie nastawiałem się już na coś tak wyjątkowego, jak można wyczytać w recenzjach i cytatach na okładce, po prostu dobrze się bawiłem bez oczekiwania nieoczekiwanego. Jeśli Lemire kiedyś mnie zaskoczy (bo wcale nie mam zamiaru zrezygnować z czytania Sweet Tooth), to dobrze, a jeśli nigdy mu się to nie uda, trudno. Nie rozczaruję się. Od pewnego czasu mam wrażenie, że seria o przygodach Gusa i Jepperda jest jednym z tych komiksów, gdzie dowiadywanie się o kolejnych tajemnicach będzie dużo przyjemniejsze niż poznawanie odpowiedzi, ale zobaczymy. Tak naprawdę to nadal stosunkowo nowy tytuł.

Zmieniło się niewiele. Jeff Lemire w dalszym ciągu opowiada w ten sam sposób, czyta się to bardzo szybko, nie tylko przez niewielką ilość tekstu, ale także dzięki płynnej, dobrej narracji oraz brakowi wdawania się w zbędne szczegóły. Kiedy czytelnik dostaje wskazówkę, że oto nadchodzi nowy wątek, nowa tajemnica, już wie, na czym najprawdopodobniej będzie polegać i co z tego wyniknie, ale i tak daje się wciągnąć, przynajmniej tak było ze mną. Są pomysłowe okładki, a także ilustracje, niby takie jak zwykle, choć tym razem nie zwracałem już uwagi na to, że autor często rysuje niedbale i niedokładnie. Przyzwyczaiłem się albo po prostu przestało mi to przeszkadzać. Tak czy inaczej, Lemire jest cholernie dobry, nigdy o tym nie zapomniałem, nawet przy okazji moich mało znaczących narzekań.

Co do samej treści, wcale nie jest tak sweeping and shocking, jak zapowiadano. Większości można było się spodziewać, ale to żadna wada. Gus nadal siedzi zamknięty w celi, a jak wiemy z tomu In Captivity (jeśli zaś nie wiemy, nie czytamy dalszej części tego akapitu), opanowany przez wyrzuty sumienia postapokaliptyczny Clint Eastwood postanawia go uwolnić. Poznajemy kilku nowych bohaterów, także takich, którzy powinni bardzo namieszać w kolejnych odcinkach. Doktor Singh nadal stara się dowiedzieć, skąd pochodzi Gus, w czym pomagają mu rzeczy (głównie związane z ojcem Gusa) znalezione w dawnym domu chłopca. Oczywiście nie napiszę, czy on i reszta dzieci, hybryd zwierząt i ludzi, zdołają opuścić miejsce, w którym byli uwięzieni pod koniec poprzedniej części, ani tego, co wyniknie z próby ucieczki (Gus i jego nowi przyjaciele) oraz próby uwolnienia całej grupy (Jepperd i jego nowi sprzymierzeńcy, pod pewnymi względami groźniejsi od jego wrogów). Musicie to przeczytać sami, o ile którakolwiek recenzja Sweet Tooth zachęciła Was do sięgnięcia po tę serię.

I tradycyjnie: czekam na kolejny TPB. Tym razem jeszcze nie znam tytułu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u