Cytaty na ostatniej stronie okładki jak zwykle obiecują czytelnikowi obcowanie z niemal przełomowym arcydziełem, ale - również jak zwykle - nie odzwierciedlają rzeczywistości. Co nie zmienia faktu, że Jeff Lemire po raz kolejny napisał i narysował bardzo fajny komiks. I choć daleko mu do wybitnej pozycji, stanowi przyjemną lekturę, po której właściwie nie ma na co narzekać, jeśli tylko nie oczekiwało się nie wiadomo czego.
Fabuła The Nobody jest prosta jak budowa cepa: miejscowość Large Mouth (populacja: 754 osoby) odwiedza dziwny człowiek, cały pokryty bandażami, noszący okulary przeciwsłoneczne i prawie nie wychodzący z pokoju hotelowego, w którym się zatrzymał. Jest oczywiste, że wzbudza ciekawość i jest oczywiste, że w tak niewielkiej społeczności odmieniec może wzbudzić także agresję, zwłaszcza, jeśli komuś z mieszkańców miasteczka stanie się coś złego. Wiadomo, na kogo padną podejrzenia... resztę pewnie znacie. Z innych, podobnych opowieści. Czyli mamy oklepany temat, a w takich sytuacjach wszystko zależy od umiejętności scenarzysty.
Lemire daje radę. Utrzymuje zainteresowanie czytelnika sprawnym operowaniem kilkoma prostymi patentami, z najprostszym na czele, czyli zagadką. Kim jest John Griffen, człowiek w bandażach? Szkoda tylko, że teksty umieszczone z tyłu komiksu odpowiadają na to pytanie jeszcze przed lekturą, także polecam przeczytanie ich dopiero na końcu. Będzie znacznie ciekawiej. Poza tym The Nobody to kolejny komiks, w którym autor pokazuje, w jakiego rodzaju historiach czuje się najlepiej: prowincja, spokój, sielanka (czasem tylko pozorna). Widać, że pisanie takich rzeczy sprawia mu przyjemność. I przy okazji wychodzą z tego dobre scenariusze.
Znowu trochę ponarzekam na rysunki. Nie chodzi o to, że Lemire coś spieprzył, nie, jak zwykle stoi na wysokości zadania. Tyle że niektóre postacie z The Nobody strasznie przypominają te z Opowieści z Hrabstwa Essex albo z cyklu Sweet Tooth, zupełnie jakby autor miał w głowie tylko kilku bohaterów, po czym przerzucał ich w inne miejsca i nadawał im inne imiona. Jednocześnie za każdym razem pokazuje swoją niepowtarzalną kreskę. Tak jakby te ograniczenia wynikały, paradoksalnie, z wyjątkowości jego stylu. Ilustrator inny niż wszyscy, jednak zawsze irytująco taki sam. Ale poza tym jest świetnie, rysunki na pewno są główną atrakcją tego komiksu, o wiele ciekawszą niż sama historia.
Byłoby świetnie, gdyby nie przesadne pochwały, sprawiające, że oczekiwałem czegoś dużo lepszego. I gdybym od początku nie wiedział, kto kryje się pod bandażami. A tak jest po prostu bardzo dobrze. Szybka lektura na jeden wieczór, nie zostanie w pamięci na zawsze, ale na pewno dostarczy kilku pozytywnych wrażeń.
Fabuła The Nobody jest prosta jak budowa cepa: miejscowość Large Mouth (populacja: 754 osoby) odwiedza dziwny człowiek, cały pokryty bandażami, noszący okulary przeciwsłoneczne i prawie nie wychodzący z pokoju hotelowego, w którym się zatrzymał. Jest oczywiste, że wzbudza ciekawość i jest oczywiste, że w tak niewielkiej społeczności odmieniec może wzbudzić także agresję, zwłaszcza, jeśli komuś z mieszkańców miasteczka stanie się coś złego. Wiadomo, na kogo padną podejrzenia... resztę pewnie znacie. Z innych, podobnych opowieści. Czyli mamy oklepany temat, a w takich sytuacjach wszystko zależy od umiejętności scenarzysty.
Lemire daje radę. Utrzymuje zainteresowanie czytelnika sprawnym operowaniem kilkoma prostymi patentami, z najprostszym na czele, czyli zagadką. Kim jest John Griffen, człowiek w bandażach? Szkoda tylko, że teksty umieszczone z tyłu komiksu odpowiadają na to pytanie jeszcze przed lekturą, także polecam przeczytanie ich dopiero na końcu. Będzie znacznie ciekawiej. Poza tym The Nobody to kolejny komiks, w którym autor pokazuje, w jakiego rodzaju historiach czuje się najlepiej: prowincja, spokój, sielanka (czasem tylko pozorna). Widać, że pisanie takich rzeczy sprawia mu przyjemność. I przy okazji wychodzą z tego dobre scenariusze.
Znowu trochę ponarzekam na rysunki. Nie chodzi o to, że Lemire coś spieprzył, nie, jak zwykle stoi na wysokości zadania. Tyle że niektóre postacie z The Nobody strasznie przypominają te z Opowieści z Hrabstwa Essex albo z cyklu Sweet Tooth, zupełnie jakby autor miał w głowie tylko kilku bohaterów, po czym przerzucał ich w inne miejsca i nadawał im inne imiona. Jednocześnie za każdym razem pokazuje swoją niepowtarzalną kreskę. Tak jakby te ograniczenia wynikały, paradoksalnie, z wyjątkowości jego stylu. Ilustrator inny niż wszyscy, jednak zawsze irytująco taki sam. Ale poza tym jest świetnie, rysunki na pewno są główną atrakcją tego komiksu, o wiele ciekawszą niż sama historia.
Byłoby świetnie, gdyby nie przesadne pochwały, sprawiające, że oczekiwałem czegoś dużo lepszego. I gdybym od początku nie wiedział, kto kryje się pod bandażami. A tak jest po prostu bardzo dobrze. Szybka lektura na jeden wieczór, nie zostanie w pamięci na zawsze, ale na pewno dostarczy kilku pozytywnych wrażeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz