Dzisiaj w nocy przypomniałem sobie, że kiedyś tam (teraz już wiem, że w marcu 2008 roku) napisałem recenzję płyty The Return of Dr. Octagon. Kool Keith to jeden z moich ulubionych raperów, na pewno jest w pierwszej trójce, choć poniższe akapity mogą przedstawiać trochę odmienny obraz. Cóż, wolę inne albumy jednego z najbardziej pomysłowych i pojebanych MC, jakich widział świat, na przykład Sex Style, Black Elvis/Lost in Space, First Come, First Served albo Dr. Octagonecologyst. Co do samej recenzji, początkowo znalazła się na śmiesznej stronie, jaką jest hip-hop.pl (nie odwiedzałem jej od ponad półtora roku i podejrzewam, że nie mam czego żałować), teraz niech wyląduje tutaj. Czemu nie?
Dr. Octagon to nic innego, jak jedno z bardzo wielu wcieleń szalonego Kool Keitha, który po dziewięcioletniej przerwie wydał drugą płytę podpisaną tym pseudonimem. Poprzednia wyprodukowana była przez znanego wszystkim Dan the Automatora, tym razem muzyką zajął się berliński skład One Watt Sun... jest więc bardzo elektronicznie, chaotycznie, eksperymentalnie, dziwnie i momentami nieznośnie. Z klasycznymi bitami nie ma to nic wspólnego, dźwięki są nieprzewidywalne i naprawdę mogą przyprawić o ból głowy i/lub uszu, chyba, że lubi się takie jazdy albo jest się masochistą. Nie zmienia to oczywiście faktu, że ciężko odmówić tej muzyce oryginalności.
Jeśli chodzi o rap zaprezentowany tu przez Kool Keitha, nie odbiega on klimatem od tego, co zaprezentowali producenci. Podejmuje tematy rzadko spotykane w tej muzyce, że wymienię choćby te z pierwszych trzech kawałków - zanieczyszczone środowisko (Trees), bliskie spotkania trzeciego stopnia (Aliens) oraz porównywanie ludzi do owadów (Ants). To duży plus. Inna sprawa to to, że żaden track nie jest do końca normalny, więcej - często z normalnością nie mają one nic wspólnego, mowa tu także o skitach. Bywa tak, że w utworach prawie w ogóle nie ma rapu, a zamiast tego jest powtarzanie w kółko kilku zdań w rytm elektroniki One Watt Sun, jak w Al Green. Wersy dają jasno do zrozumienia, że Dr. Octagon nie jest najzdrowszym psychicznie wcieleniem Kool Keitha.
Nie jest to bynajmniej żadna wpadka - zarówno muzycznie jak i tekstowo wszystko było zamierzone. Nie mówię, że płyta jest słaba, jest po prostu zbyt dziwna jak na mój gust. Doceniam eksperyment, ale nie wyobrażam sobie, by wiele osób często puszczało ją sobie tak po prostu, dla przyjemności. To bardziej album dla fanów tego typu odjazdów, którzy lubią teksty Aesop Rocka albo MF Dooma nagrywającego jako King Geedorah. Wydaje mi się, że większość ludzi zareaguje tak samo jak moi znajomi, którym puszczałem The Return of Dr. Octagon - na czas, kiedy płyta była w odtwarzaczu, nagle każdy miał coś innego do roboty i zostawałem sam w pokoju. Warto jednak spróbować - to tylko 14 tracków, w tym 3 skity, a może akurat odnajdziesz to, czego szukasz w tej muzyce. W razie czego, całość trwa niecałe 35 minut, więc ewentualna męka nie będzie zbyt długa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz