Remember when all the other kids on the block had Superman and Batman as positive role models? Well, if you could only identify with a human brain in a metal body or a guy wrapped up in bandages, and if you grew up weird, welcome home. You're among friends now.
Grant Morrison
I can't review this book in a meaningful way, because it's not something to be reviewed. It's really a comic to be experienced.
A reviewer named Patrick
– I'm not complaining, but sometimes it would be nice to just stop a bank robbery or foil a criminal mastermind. You know, like the regular super-guys.
– Nonsense, Cliff! It's essential that we leave such feeble-minded pursuits to the musclebound cretins who enjoy them. Our work is far more important.
Down Paradise Way
Po niniejszy tom wznowionej serii Doom Patrol sięgnąłem spontanicznie, bez żadnych przygotowań – kolejne podejście, jakieś Young Animal, niech będzie. Doom Patrol to Doom Patrol, przekonajmy się, co z tego wyszło. Nie wiedziałem nawet, czy jest to typowa kontynuacja, zaś jeśli tak, obawiałem się, że mogę mieć problem, bo choć czytałem chyba najsłynniejszą wersję tego cyklu, scenariuszy Rachel Pollack już nie znam, nie wspominając o następnych odsłonach. Za to wszystko, co wyczyniał z Doom Patrolem Grant Morrison…
Uwielbiam ten komiks. Wszechobecny absurd i nietypowa do granic możliwości grupa superbohaterów mających radzić sobie z równie niecodziennymi przeciwnościami. Od kiedy przeczytałem Crawling from the Wreckage, pierwszy tom z nazwiskiem autora The Filth na okładce, zakochałem się w tej serii. Później nastąpiło kilka momentów zwątpienia, jednak finałowy tom, Planet Love, był godnym zakończeniem tego szaleństwa. Skończyłem to czytać prawie siedem lat temu, w międzyczasie pewnie sporo zapomniałem, ale Niles Caulder, Crazy Jane, Robotman, Rebis, Flex Mentallo i reszta zawsze mieli zarezerwowane specjalne miejsce w moim serduszku.
I nagle, co prawda na moje własne życzenie, ale jednak nagle, z buta wchodzi do mojego życia Doom Patrol pisany przez Gerarda Waya. Wiecie, to zawsze jest trochę tak, jakby ktoś deptał świętość. Owszem, nie Way pierwszy i zapewne nie ostatni, jednak do tej pory mi to nie przeszkadzało, bo przecież całkowicie zignorowałem tę serię po tym, jak skończył zajmować się nią Morrison. Pewnie mogłem ignorować ją nadal, ale postanowiłem spróbować. Jak wyszło?
Moją lekturę Brick by Brick można podzielić na dwa etapy.
ETAP PIERWSZY: DEPTANIE MOJEJ ŚWIĘTOŚCI
To nie jest tamten Doom Patrol, to nie jest mój Doom Patrol! Słucham? Tak, zdaję sobie sprawę, że Morrison, tak jak Way, wziął kilka istniejących wcześniej postaci z tej serii oraz dodał kilka nowych, ale to nie to samo. Jest absurdalnie i niedorzecznie, ale wydaje się to mocno ugrzecznione (gdzie ta cudowna, tak idealnie pasująca do tych postaci, kwasowość starego Vertigo?), jest za to dość nieczytelnie, a połapanie się, o co tu chodzi, może być niemałym wyzwaniem. Rysunki są bardzo ładne i żywe, ale za cukierkowe jak na tę grupę dysfunkcjonalnych, beznadziejnych bohaterów. Scenarzysta stara się jechać swoją karetką niestandardowo, ale niestety nie jest to aż tak świeże jak wszystko, co wymyślał Morrison, a trzeba pamiętać, że tamten Doom Patrol pojawił się po raz pierwszy w 1987 roku. Z kolei niedawno chorą dziwność serwował dużo lepiej choćby Milligan w swoim Kid Lobotomy, tutaj mamy taką trochę dziwność na pół gwizdka.
Do pewnego momentu jedynie narzekałem. A potem…
ETAP DRUGI: PRÓBUJĘ ZROZUMIEĆ
Deptanie świętości deptaniem świętości, ale obiektywnie Brick by Brick jest dobrze napisaną historią – dobrze i z szacunkiem do wcześniejszych wątków tej serii, przynajmniej tych, które znam. I choć śledzenie tego, co dzieje się na stronach komiksu Waya (nie chcę myśleć, co mogą czuć osoby, które z Doom Patrolem nie spotkały się w ogóle), bywa problematyczne, muszę przyznać, że przy Morrisonie momentami naprawdę można było wymięknąć, a tu przez całość przechodzi się dość gładko (ale nie za gładko: to na szczęście wciąż nieszablonowa, dziwna superbohaterszczyzna). Dopracowane ilustracje Nicka Deringtona razem z kolorystyką może i sprawiają, że jest nieco zbyt radośnie, ale hej, choć można było podejść do tematu inaczej, dobrze pamiętam, jak brzydko po latach zestarzały się rysunki Richarda Case’a - tym z Brick by Brick raczej to nie grozi. Szkoda tylko, że miażdżące okładki Bisleya nie są już stałym punktem programu, w albumie pojawia się bodajże tylko jedna – trudno. W każdym razie: nie jestem wniebowzięty, ale nie jest również tak źle, jak wydawało mi się na początku.
Wydanie zbiorcze Doom Patrolu Gerarda Waya zrobiło dla mnie trzy rzeczy: po pierwsze, pozwoliło mi powrócić do moich, nie będę bał się tego słowa, ukochanych bohaterów. Część z nich zdążyła opuścić wnętrze mojej głowy, więc kiedy spotkałem ponownie Danny’ego (pisałem o nim w recenzji Down Paradise Way) i kiedy przypomniałem sobie, czym jest Danny, nie mogłem przestać się uśmiechać. Dobrze było zobaczyć was (prawie) wszystkich znowu. Po drugie, nie jestem pewny, czy sięgnę po Nada, drugi tom tego cyklu pisany przez Waya, natomiast od kilku dni zadaję sobie pytanie, dlaczego właściwie nigdy nie przeczytałem zeszytów pisanych przez Rachel Pollack, zwłaszcza, że kilkanaście z nich rysuje McKeever? Czyli: po drugie, muszę i chcę to jak najszybciej nadrobić. I w końcu po trzecie, choć Young Animal nie kupiło mnie do końca, przy okazji szperania przy ich Doom Patrolu dotarło do mnie, że wydali też nowego Shade’a, zaś Shade, the Changing Man to jeden z moich ulubionych komiksów pisanych przez Milligana. Nowy Shade jest ponoć dobry i to też muszę sprawdzić.
Podsumowując, jeśli chcecie zobaczyć, czym jest Doom Patrol, sięgnijcie najpierw po wersję Morrisona (zdaje mi się, czy to właśnie ją ma wydać w tym roku Egmont?). Interpretację Waya można ewentualnie ruszyć później, nie trzeba natomiast z założenia obchodzić jej szerokim łukiem.
tekst: Michał Misztal
PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz