Komiksowe Podsumowanie Tygodnia, czyli kilka napisanych na szybko zdań o (nie zgadniecie) kilku przeczytanych przeze mnie ostatnio komiksach. Żadnych naukowych analiz, bo nie będę udawał, że umiem.
Podsumowanie na tyle słów lub zdań to g... nie podsumowanie, to samo można było napisać w krótkich słowach, przeczytałem, podobało mi się lub nie i tyle, a jak chcesz się uzewnętrznić to napisz porządna recenzje i tyle. (Pan Rafał, grupa Komiksy bez granic)
Planowo co niedzielę o 10:00, życie zweryfikuje.
BROM XXX [Unka Odya | Best Comics]: Z pierwszym Bromem miałem tak, że dosłownie wszyscy, których opinię poznałem, tak bardzo zachwycali się tym komiksem, że kiedy wreszcie go przeczytałem, byłem rozczarowany, że jest "zaledwie" bardzo dobrze, bo przecież po tylu pochwałach oczekiwałem ARCYDZIEŁA. I kiedy przed lekturą drugiego tomu moje oczekiwania już nie były tak wygórowane, dotarło do mnie, że problem był właśnie z moimi oczekiwaniami, nie z samą serią, która zdecydowanie wybijała się ponad przeciętność. A teraz mamy Broma XXX, czyli porno, w dodatku w kolorze. Czego chcieć więcej? Co mogło pójść nie tak?
Z niejakim rozbawieniem zauważyłem, że na Goodreadsach jest to jak na razie najlepiej oceniana odsłona cyklu – wiadomo, na razie ma najmniej ocen z całej trójki, ale jednak. Tylko że... trochę się nie dziwię. I nie chodzi o to, że do pełni szczęścia czytelnikowi tej serii brakowało tylko czyjejś "mordy pełnej kutasa", którą wreszcie dostaliśmy, więc jest 10/10. Mam na myśli to, że mamy do czynienia z tomem dobrze zrealizowanym jako całość. Działają tu sceny porno, których w Bromie XXX nie czytałem, jak to zazwyczaj bywa w przypadku tego typu komiksów, ze zdaje się niezamierzonym przez twórców zażenowaniem. Działa humor, bo jest naprawdę zabawnie i to nie tylko w "tych" momentach. Działają dialogi oraz rozbudowa postaci. Zwłaszcza rozbudowa postaci. Po prostu czuje się, że bohaterowie (szczególnie główny) są żywymi osobami, z konkretnymi problemami czy, rzecz jasna, fantazjami. Po wszystkim naprawdę mocno, nawet mocniej niż po drugim tomie, zacząłem kibicować Bromowi, żeby przestał patrzeć na siebie samego jak na gówno. Sceny ruchania też niekoniecznie są celem samym w sobie, pokazują coś więcej o postaciach, ale spokojnie, są bezpretensjonalne i zabawne. Powtórzę: czego chcieć więcej?
Wiem, że to jest historia poboczna i że nadchodzą "normalne" tomy, ale po XXX czekam na trzeci jeszcze bardziej niż po drugim. Po lekturze wszedłem na Goodreadsy i odruchowo, bez analiz, dałem pięć gwiazdek, bo jak dla mnie coś tak fajnego i wielokrotnie zmuszającego mnie do uśmiechnięcia się nie zasługuje na mniej. Parafrazując zdanie, które dość często przerabiam na różne sposoby: Przyszedłem dla ruchania, zostałem dla dobrze napisanych postaci. Chociaż, nie oszukujmy się, dla ruchania właściwie też.
Większym szczęściem byłby dla mnie chyba tylko Chainsaw Man XXX... Makima XXX?
FLAVOR GIRLS [Loïc Locatelli-Kournwsky | Nagle Comics]: Na Pyrkonie kupiłem swoje dwie pierwsze pozycje od Nagle, Parkera (który trochę poleży sobie w kolejce, choć wiem, że jest na co czekać) i właśnie Flavor Girls. Przesympatyczna okładka, obietnica czegoś, co może być trochę dziecinne i głupkowate, ale mimo to, a może właśnie dlatego, zadziała. No i w moim przypadku niestety nie zadziałało.
Umówmy się, kreska jest faktycznie urzekająca, choć momentami wydaje się trochę zbyt niedbała, obok dopracowanych kadrów mamy niemało takich, które wyglądają na zrobione na szybko, co akurat w tym tytule nie za bardzo mi odpowiada. Tak czy inaczej, ogólnie komiks prezentuje się bardzo dobrze, swoje robią tu też kolory. Natomiast fabuła... magiczne dziewczyny bronią Ziemi przed Agarthianami, kosmicznymi antagonistami. W porządku. Nie żeby zostało to źle napisane, ale przez cały tom nie dowiedziałem się o głównych bohaterkach niczego ciekawego, intrygującego, czegoś, co sprawiłoby, że jako czytelnikowi zaczęłoby mi na nich zależeć. Co więcej, minęło kilka dni od lektury i już niewiele o nich pamiętam. Tak jakbym miał polubić tę historię dzięki pomysłowi na nią, nie zaś, cóż, samej historii. Różdżki z ananasem czy granatem to fajna sprawa, jednak to nie wystarczy, by, poza osiągnięciem początkowego zainteresowania, przyciągnąć mnie na dłużej. Każdy tytuł, o którym piszę w tym podsumowaniu (może poza One Piece'm, bo, przynajmniej w 28 tomie, nie za bardzo chodzi o rozwój postaci), przyciąga do swoich bohaterów zdecydowanie lepiej, bez wysiłku rozkładając Flavor Girls na łopatki.
Jest tu mimo wszystko jedna rzecz, dla której mogę chcieć sięgnąć po dalszy ciąg, a mianowicie: o co właściwie chodzi Agarthianom? Po co przybili na naszą planetę? Dlaczego trzyma się z nimi ludzka kobieta, trochę im pomagając, a trochę przeszkadzając? Co tu jest grane? Ciekawa sprawa. Życzyłbym sobie tylko, żebym czuł podobne zainteresowanie losami głównych bohaterek...
INVINCIBLE, tom 1 [Robert Kirkman, Cory Walker & Ryan Ottley | Egmont]: Wzruszenie odbiera mi mowę, bo przecież kocham tę serię, pisałem o niej po raz pierwszy w 2009 roku, przeczytałem wszystko po angielsku, potem, cztery lata temu, zabrałem się za polskie wydania... i jakoś tak przerwałem po trzecim. Aż nagle coś mnie naszło: a może by tak zebrać brakujące tomy Invincible od Egmontu (dopóki jeszcze są dostępne, bo niestety tytuł ten chyba nie okazał się sukcesem i dodruku nie będzie, dobrze kojarzę?) i powtórzyć sobie całość od początku do końca? Co niniejszym czynię i po pierwszym wydaniu zbiorczym (zeszyty #1-13) niezmiennie cieszę się jak dziecko.
Oczywiście wiem, co będzie dalej, ale już na tym poziomie, kiedy Kirkman dopiero składa obietnicę ogromnego świata, z jakim będzie miał tu do czynienia czytelnik – a Niezwyciężony może się jeszcze wydawać zaledwie pastiszem historii superbohaterskich, a nie opowieścią żyjącą własnym życiem i na własnych zasadach – sposób złożenia tego do kupy może z łatwością zachwycić. Mamy już pierwszy duży zwrot akcji, ale zobaczycie, że tak naprawdę dopiero pierwszy z bardzo wielu. To naprawdę wspaniałe uczucie, że chociaż doskonale pamiętam, co spotka każdą z istotnych postaci, jaki będzie finał ostatniego zeszytu, co wydarzy się po drodze, i tak nie mogę się doczekać dalszego ciągu. Mark Grayson, główny bohater serii, nastolatek i syn superbohatera, wciąż jest na etapie, na którym niewiele wie o swoich umiejętnościach, a jego życiowa sytuacja (i nie mam na myśli wyłącznie tego, że musi skończyć liceum) nagle zrobiła się niezwykle skomplikowana. Bywa zabawnie, bywa uroczo, jest mnóstwo mrugnięć okiem dla ludzi choć trochę zaznajomionych z latającymi typami w kolorowych kalesonach. Wielokrotnie będzie też śmiertelnie poważnie i wzruszająco. Przede wszystkim jednak niezwykle pomysłowo i zaskakująco. Jestem fanem, kocham, jeśli nie znacie, to polecam, sam zaś z przyjemnością będę po raz kolejny towarzyszył Graysonowi w jego wielkiej i niesamowitej podróży.
ONE PIECE, tom 28: "Demon Wojny" Wiper [Eiichiro Oda | JPF]: Po raz pierwszy od dłuższego czasu odczuwam lekkie znużenie tą serią. Natłok postaci, który zaczyna powodować małe zagubienie, nacisk w 28 tomie przede wszystkim na walki (sześć z dziewięciu rozdziałów ma tutaj tytuły ktoś tam vs. ktoś tam), a nie na rozbudowę historii naszych bohaterów czy odkrywanie świata... nie, to nie tak, że mam dość, po prostu ta odsłona była dla mnie trochę słabsza od poprzednich, ale nie odpadam. I, owszem, zdaję sobie sprawę, że pisząc "Czytam One Piece, ale niekoniecznie dla nawalanki" brzmię trochę tak, jakbym stwierdził "Oglądam pornosy, ale niekoniecznie dla ruchania". Cóż... tak czy inaczej, dzisiaj przyszła paczka z paroma komiksami, które wylądują na czele kolejki, więc czeka mnie mała, jak widać trochę potrzebna przerwa od przygód Luffy'ego. Potem wracam i jestem pewny, że jeszcze wiele razy będę zachwycony.
ŻEGNAJ, ERI [Tatsuki Fujimoto | Waneko]: Tatsuki Fujimoto jednym z moich komiksowych bogów jest, a jeden z powodów, dla którego znalazłem się na tym świecie, to bez wątpienia wychwalanie jego nietuzinkowej twórczości. Ale nie zawsze i nie bezkrytycznie. Bo choć Chainsaw Mana kocham, a Fire Punch w kilku miejscach widowiskowo mnie zmiażdżył, pokazując zwroty akcji oraz postacie, o jakich mi się nie śniło, jego jednotomówka Look Back nie za bardzo przypadła mi do gustu. Polecano mi, podszedłem do niej z entuzjazmem (choć byłem dopiero na etapie pierwszej odsłony historii Denjiego), wiem, co miała mi zrobić w głowie, jednak mimo wszystko nie zrobiła. Do kolejnej, czyli Żegnaj, Eri właśnie, miałem więc stosunek następujący: chcę, żeby było to kolejna wybitna rzecz od jednego z moich ulubionych autorów, ale boję się kolejnego pudła.
Słuchajcie: mama dwunastoletniego Yuty jest chora i prawdopodobnie wkrótce umrze. Dzieciak dostaje od rodziców smartfona, by nagrywać jej ostatnie chwile. Robi o tym film, który następnie prezentuje w szkole, tyle że twórczość Yuty, określając to delikatnie, nie przypada innym uczniom do gustu. Chłopak chce popełnić samobójstwo, ale poznaje tytułową Eri, dziewczynę mającą zamiar nauczyć go, jak powinno się tworzyć filmy.
Wiadomo, że Fujimoto kocha filmy i komiksy, pokazywał już wielokrotnie, że ma sporo do powiedzenia o jednych i o drugich. Tutaj podkręca tę tematykę na 11. I muszę napisać, że drań znowu to zrobił. To jeden z autorów prawie zawsze przemawiających do mnie w stu procentach. Żegnaj, Eri to wspaniała manga na bardzo wielu poziomach. Nie umiem inaczej, będzie laurka: ojciec Chainsaw Mana bawi się tu narracją, pokazując na zmianę kadry "zwyczajne" i te widziane przez ekran, filmowane. Robi nienachalnie wpleciony w fabułę wykład o tym, czym są filmy, generalnie twórczość, konstruowanie historii, wybieranie do niej konkretnych scen z wielu dostępnych (nawet, jeśli dotyczą umierającej bliskiej osoby), jak osobiste może być tworzenie. Przemawia za pośrednictwem swoich postaci. Pod płaszczykiem pozornie dość prostej opowieści o śmierci, utracie bliskich, przemijaniu i kreatywności zbliża się na milimetry do pokazania czytelnikowi tajemnicy wszechświata. Wzrusza. Nigdy nie płakałem przy komiksie (przy filmach kilka razy mi się zdarzyło), wydaje mi się, że nie potrafię, ale tutaj w paru momentach naprawdę świeciły mi się oczy. Powtarzam się, ale będę to mówił w nieskończoność: Fujimoto jest jednym z najlepszych opowiadaczy, jakich poznałem, w każdym medium.
Jest to pięknie napisana, smutna, mądra i, oczywiście, trochę zwariowana historia, bo przecież musi być w mandze podpisanej tym konkretnym nazwiskiem trochę odlotu. A wszystko do siebie pasuje, choć teoretycznie w ogóle nie powinno. I mamy dwa wspaniałe zwroty akcji (właściwie trzy, jest przecież jeszcze ten pod koniec): pierwszy, wiadomo, niezbyt zaskakujący, i drugi (ten ze strony 126), przez który na moment wywaliło mi korki. Kolejną rzeczą, o której wspominałem już tyle razy, jest to, że po przeczytaniu przez te wszystkie lata tysięcy komiksów, już mało który mnie rusza, do wielu, stanowczo zbyt wielu rzeczy podchodzę dość obojętnie. A Fujimoto niemal zawsze potrafi sprzedać mi kopa w splot słoneczny, zasmucić, przerazić, bez problemu sprawić, że będzie mi na kimś zależało, przez co potem będę przeżywał cierpienie tego kogoś, prawie jakby istniał naprawdę. I nieważne, czy pisze o chorobach i tragediach zwykłych ludzi, czy o typie zabijającym demony piłą łańcuchową. W tym, co robi ten gość, jest jednym z najlepszych.
W dodatku opowieść o Yucie jest przystępna, bo naprawdę rozumiem, że ktoś może się krzywić na widok, że tak sobie zarymuję, matoła z piłą łańcuchową wystająca z czoła. Tutaj takich rzeczy oczywiście nie ma, choć uwaga, jest wspomniane wyżej szaleństwo i... jeszcze coś, czego nie mogę zdradzić.
Obcieram ślinę kapiąca z ust, przepraszam za nieskładne pisanie pod wpływem nieskrępowanego entuzjazmu. Stwierdziłem na początku tego tekstu, że jeśli chodzi o Fujimoto, nie jestem bezkrytyczny. Cóż, trochę kłamałem.
Na koniec jedna, choć nie jedyna rzecz z Żegnaj, Eri, którą według mnie warto zacytować: Mój przyjaciel powiedział kiedyś, że tworzenie polega na obnażaniu jakichś, czasem bolesnych, problemów przed publiką i sprawieniu, by ta się śmiała lub płakała. Nie byłoby to sprawiedliwe, gdyby twórca także nie został zraniony, prawda?
Jeśli zna się kontekst, brzmi to jeszcze lepiej.
KOMIKS TYGODNIA: Chciałbym napisać, że Brom, bo to naprawdę kawał dobrego komiksu. Z drugiej strony, Invincible jest w moim serduszku już od tylu lat... musi to być jednak Żegnaj, Eri. Czy chcecie porozmawiać o Tatsukim Fujimoto, naszym panu i zbawcy?
tekst: Michał Misztal
PSSST! Inne teksty o komiksach: klik klik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz