Metody Marnowania Czasu: Guild Ball po 50 rozgrywkach

sobota, 23 grudnia 2017

Guild Ball po 50 rozgrywkach


Ostatnio pisałem o swoich 50 rozgrywkach w Legendary i o tym, jak trudno w moim wypadku o tyle partii w jeden tytuł. Vampire jest wyjątkiem (w końcu to moja ulubiona gra), zaś Marvel Deck Building Game posiadam zdaje się od 2013 roku i choć wydaje mi się, że rozkładam ją na stole dość regularnie, pięćdziesiątka stuknęła dopiero niedawno.

Guild Ball (recenzja o tutaj) to trochę inna bajka – swojego pierwszego bitewniaka mam od lutego i już zagrałem w niego ponad 50 razy. Zazwyczaj siadam do meczu co najmniej raz w tygodniu, a zdarzały się miesiące z 8 rozgrywkami, co w moim wypadku jest bardzo wysokim wynikiem (nie liczę szybkich rzeczy do piwka jak Super Rhino). Nic dziwnego, w końcu Guild Ball jest w tej chwili moją drugą ulubioną grą i, w przeciwieństwie do Vampire’a, taką, która wymaga posiadania tylko jednego, nie minimum trzech przeciwników. Jest bardzo dynamiczna, szybka i ma proste zasady, a jednocześnie samo kombinowanie, jak zdobyć te 12 punktów szybciej od oponenta to już bardzo skomplikowana sprawa. Zakochałem się w tym tytule i, o ile nie trafię na coś lepszego, bardzo możliwe, że dość szybko (rzecz jasna jak na mnie) dobiję do setki, a potem dotrę jeszcze dalej – aż wyprzedzę The Eternal Struggle, karciankę, w którą w ciągu całego 2017 roku grałem niewiele więcej razy niż w Guild Balla w moich najlepszych dla tej gry miesiącach.

Na razie wszystko wygląda dobrze: jest z kim grać (w moim mieście swoje gildie mają cztery osoby, więc, przynajmniej w najbliższym czasie, nie powinno skończyć się jak z Netrunnerem), a ja powoli przechodzę z etapu „Co ja tu właściwie robię?” do „Chyba zaczynam rozumieć, o co w tym chodzi” – mniej więcej znam już drużyny przeciwne i przede wszystkim swoją, na tyle, że mam zamiar niedługo przesiąść się na coś nowego (Rybacy/Unia lub jedno i drugie). Już nie mogę doczekać się kolejnych meczów.

Choć Guild Ball nie oferuje „gry poza grą”, którą dają karcianki (kto kiedykolwiek siedział nad swoją talią, ten wie, o co chodzi), nadal ją zapewnia, choć w trochę inny sposób. Trzeba przynajmniej trochę interesować się, co słychać z tym tytułem, jakie zmiany czekają graczy i co potrafią zawodnicy kumpla, przeciwko któremu wkrótce zagramy. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wcale nie czuję, jakby był to mój smutny obowiązek, bez którego nie mam po co siadać do meczu. Steamforged robi to dobrze, tak, że Guild Ball jest dla mnie jako gracza przede wszystkim świetną zabawą (może poza składaniem figurek). Nawet, kiedy idę na turniej i, jak to na pierwszym w życiu turnieju (z The Eternal Struggle było identycznie), w trzech meczach na cztery dostaję baty, a w jednym z nich tak, jak nigdy wcześniej. Prawda jest taka, że wciąż poznaję ten tytuł i muszę się jeszcze wiele nauczyć, ale właściwie za każdym razem jest to dla mnie świetnie spędzony czas.

Tak: nawet jeśli rzucam ośmioma kostkami, a na czterech z nich muszę mieć co najmniej trójki, ale ostatecznie na pięciu wypadają jedynki oraz dwójki. Nawet wtedy. I jeśli to nie sprawia, że przewracam stół i rezygnuję z dalszego grania, wychodzi na to, że jestem w tej brutalnej piłce nożnej (nie wspominając o tym, że piłki nożnej nie znoszę) po prostu zakochany. 50 meczów za mną, teraz trzeba tylko nauczyć się grać!

tekst: Michał Misztal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u