Przeczytaj też: Android: Netrunner [pierwsze wrażenia]
NA POCZĄTEK OPOWIEŚĆ
Gdyby ktoś powiedział mi jeszcze kilka miesięcy temu, że w niedalekiej przyszłości będę na poważnie grał w karciankę LCG, prawdopodobnie parsknąłbym śmiechem. Grałem w dwie karcianki tego rodzaju: w Warhammera: Inwazję oraz Warhammera 40000: Podbój. Obie polubiłem (tę drugą nawet bardzo) ale nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby kupować do nich rozszerzenia, budować talię, myśleć o strategii, starać się być coraz lepszym graczem. Gdzie tam. Wyglądało to tak, że składałem startowe talie z zestawu podstawowego i jazda. Było miło i sympatycznie, co mi wystarczało, bo też nie oczekiwałem od wyżej wymienionych tytułów niczego więcej. Przecież miałem swojego ukochanego V:TESa.
Raczej trudno ciągnąć jednocześnie dwie karcianki, w których można budować własne talie, głównie z powodu sporej ceny takiego hobby. Ale nagle doszedłem do etapu, na którym posiadałem kilkanaście co najmniej niezłych talii do Vampire'a i z nie do końca zależnych ode mnie przyczyn odłożyłem tę grę na półkę (wygląda na to, że na dłuższy czas). Nie musiałem już kupować kart, zresztą nie było nawet sensu tego robić. I nagle pojawił się Netrunner, tytuł, a właściwie wznowienie tytułu tego samego autora (który jest również ojcem słynnego Magic: The Gathering), tyle że dla dwóch osób. A ja trochę gardzę karciankami dla dwóch osób. Po części przez to, że po styczności z The Eternal Struggle pół żartem, pół serio uważam się za elitarnego gracza, z którym nie takie numery jak zabawy w to, kto szybciej wystawi więcej stworków i odbierze punkty życia przeciwnikowi w Magicu lub czymś, co zapewne tylko przypadkiem bardzo Magica przypomina. Wiem, generalizuję. Zwracam uwagę, że nie piszę tego do końca na poważnie, ale trochę jednak tak. Najlepszym przykładem przedstawionej wyżej sytuacji była moja pierwsza rozgrywka w Ashes: owszem, niby są kostki, kilka niby pomysłowych rozwiązań, ale wiele rzeczy wygląda dziwnie znajomo. Zbyt znajomo, żebym się tym zainteresował.
Dobrze, załóżmy, że karcianki dla dwóch osób nie polegają przede wszystkim na wystawieniu tego, co mamy w talii, szybciej od przeciwnika. Załóżmy, że większość karcianek nie odrzuca mnie tym, że podczas partii mam wrażenie, że mniej gram ja sam, a bardziej moje karty. Mierzi mnie w tego rodzaju tytułach jeszcze jedna rzecz: brak wątpliwości. Kiedy jestem gotowy zadać oponentowi ostateczny cios, robię to. Niby dlaczego nie? W końcu o to chodzi, dzięki temu wygram. Tak, wiem, że moje pewne zwycięstwo może być tylko pozorne, bo gracz siedzący naprzeciwko może mieć asa w rękawie, jednak generalnie takie karcianki pozbawiają mnie wątpliwości, czy jeśli mam możliwość pokonania przeciwnika, warto go pokonać – bo zawsze warto. Problem ten pięknie rozwiązywał Vampire i jego relacja predator-prey: co z tego, że bardzo szybko się rozbuduję i wyeliminuję osobę siedzącą po lewej ode mnie? Jeśli za wcześnie pokażę, że jestem zagrożeniem dla całego stołu, stół natychmiast się mnie pozbędzie. Ze wszystkich znanych mi karcianek ta jako jedyna każe mi bardzo mocno i często zastanawiać się, czy na pewno warto zagrywać potężne karty, które trzymam w ręce. Ale jak wprowadzić to do gry na dwie osoby?
Na szczęście Android: Netrunner pokazuje, że można.
PIERWSZE LODY
Nie jest to milion pierwsza karcianka, w której przeciwnicy będą wystawiać kolejne istoty o pewnych wartościach ataku i obrony, po czym na zmianę atakować i blokować ataki, aż któryś z oponentów padnie. W Netrunnerze jeden z graczy wciela się w korporację mającą za zadanie realizowanie projektów, a drugi w runnera, który z kolei ma te projekty wykradać, włamując się na korporacyjne serwery. Mamy tu więc zupełnie różne warunki zwycięstwa, co łączy się też z odmiennymi stylami gry: korporacja instaluje (czyli wykłada na stół) wszystkie karty rewersami do góry, w taki sposób, że runner nie wie, co jest na poszczególnych kartach, przynajmniej dopóki nie uzyska do nich dostępu. Runnerowi przeszkadzają w tym lody (LOD – Logiczne Oprogramowanie Defensywne, z angielskiego ICE, – Intrusion Countermeasures Electronics), czyli – początkowo również zakryte – karty mające za zadanie udaremnić jego skok na serwer lub skrzywdzić go na wiele wymyślnych sposobów (na przykład kasując jego programy, zadając mu obrażenia lub sukcesywnie czyszcząc jego konto z kredytów niezbędnych do instalacji kolejnych kart oraz w czasie skoków). Z lodami runner może radzić sobie między innymi za pomocą programów nazywanych lodołamaczami, tyle że korporacja rezuje (odkrywa) lód zazwyczaj tylko jeden raz, a runner musi płacić za każdym razem, kiedy chce obejść krzywdzące go podprogramy danego lodu.
W przeciwieństwie do korporacji, runner gra w „otwarte karty” – wszystko, co zainstalował na stole, jest dla jego przeciwnika widoczne. Kiedy runner dostaje się na serwer, uzyskuje dostęp do znajdującej się tam karty (lub kart, w zależności, na który serwer skakał). Jeśli trafił na projekt, kradnie go i dostaje tyle punktów, ile warta była karta projektu. Jeśli były to aktywa lub upgrade, za odpowiednią cenę najczęściej ma możliwość skasowania takiej karty, czyli przeniesienia jej do archiwów (stosu zużytych kart) korporacji. Może też trafić na pułapkę i ponieść konsekwencje włamania się na niebezpieczny serwer.
Jeśli korporacja zrealizuje projekty za co najmniej 7 puntów, odnosi zwycięstwo. Wygrywa także w sytuacji, gdy zada runnerowi więcej obrażeń od jego „punktów życia”, którymi są karty na ręce runnera. Runner jest zwycięzcą, gdy wykradnie projekty za co najmniej 7 punktów lub gdy korporacja musi pociągnąć kartę z R&D (Research & Development, czyli ze swojej talii), co robi obowiązkowo zawsze na początku swojej tury, ale nie może, bo w jej talii skończyły się karty.
Nie mam zamiaru streszczać tu instrukcji, przedstawiłem więc jedynie ogólny obraz tego, na czym polega Netrunner. Mam nadzieję, że po tych kilku krótkich akapitach osoby niezaznajomione z tym tytułem zdołają dostrzec, że nie jest to kolejna typowa karcianka, o jakich wspominałem wcześniej. Daleko jej do infantylności czy wmawiania graczowi, że ma do czynienia z czymś nowym i niespotykanym (tym razem naprawdę tak jest), nie ma nic wspólnego z bezczelnym doczepianiem nośnego tematu do mechaniki (jak choćby w Dice Masters) i skłania do zupełnie innego rodzaju kombinowania niż patrzenie, ile jednostek wystawił przeciwnik i liczenia, ile punktów ataku zablokuje, a ile poleci we wrogiego maga/Odrodzonego/dzielnicę/coś tam.
ŁAMANIE PODPROGRAMÓW
Wiem, że w tym tekście już kilkukrotnie narzekałem na „inne karcianki”. Może trochę przesadzam, ale wydaje mi się, że nawet przy całej mojej planszówkowej niewiedzy i tak zbyt wiele razy grałem w to samo, tyle że pod innymi nazwami, z dodatkiem kilku bajerów mających odwrócić moją uwagę od tego, że tak naprawdę cały czas gram w Magica. Dobrze, już przestaję. Przepraszam.
Zamiast narzekania, czepiania się i porównywania cyberpunkowej gry Richarda Garfielda do moim zdaniem gorszych tytułów, spróbuję napisać, dlaczego według mnie mechanika Netrunnera jest tak ciekawa i unikalna. O kilku rzeczach właściwie już wspomniałem: odmienne warunki zwycięstwa dla każdej ze stron, zupełnie inny sposób grania korporacją i runnerem. Dla korpa priorytetem jest znalezienie okienek na bezpieczne punktowanie projektów, rozstawienie lodów tak, by runner albo nie mógł włamać się na serwer albo było to dla niego trudne/nieopłacalne/na jakiś czas pozbawiające go możliwości wykonywania kolejnych skoków/zabójcze. Bardzo ważne jest też blefowanie, bo niewiele rzeczy cieszy korporację tak, jak mozolne i kosztowne przedzieranie się runnera przez lody, za którymi tak naprawdę nie ma istotnej dla niej karty. Z kolei dla runnera gra jest swoistym rozwiązywaniem łamigłówki, którą ułożył przed nim korp. Oba płynące z karcianki doświadczenia są czymś, czego nie spotkałem w żadnym innym tytule, oba w ciągu kilku ostatnich miesięcy dały mi niesamowicie dużo zabawy i satysfakcji.
Dawałem już do zrozumienia, że niezwykle szanuję karcianki, w których gram ja, nie zaś moje karty. Netrunner to właśnie taki tytuł: nawet, jeśli nie mamy mocarnej talii, zawsze możemy nadrobić to swoją grą, blefem, sprytem. Ten efekt wydaje mi się dużo trudniejszy do osiągnięcia niż na przykład w The Eternal Struggle, gdzie siedzimy przy stole w większym gronie i dodatkowo możemy manipulować pozostałymi graczami, zawierać tymczasowe sojusze, namawiać innych do podzielenia się punktami. Tutaj nie ma z kim negocjować, bo przeciwnik jest tylko jeden, a i tak rozwiązano tę kwestię znakomicie.
Ciekawą cechą Netrunnera jest brak kart zagrywanych z ręki w turze oponenta. Nie ma takich. Wcale. Nie będę teraz analizował każdej karcianki, w którą grałem, ale wydaje mi się, że to jednak rzadkość. Kiedy ruch ma nasz przeciwnik, możemy „odpalić” jedynie zdolności z naszych kart, które leżą na stole. W swojej turze korzystamy z tak zwanych klików (korporacja z trzech, runner z czterech), za które możemy robić takie rzeczy jak zagranie lub pobranie karty, zarobienie kredytu, zbliżenie się przez korporację do zapunktowania projektu, wykonanie skoku... i jeszcze parę innych, ale jak wspomniałem, nie chodzi tu o przepisywanie instrukcji.
Jest takie, jak mi się wydaje, oklepane stwierdzenie, że gra „ocieka klimatem”. Teraz się skupcie: Netrunner ocieka klimatem. Bardzo, bardziej niż większość gier, jakie znam. W wielu z nich bez problemu dałoby się zastąpić armie magów oraz rycerzy flotami statków kosmicznych i na odwrót, nie byłoby właściwie żadnej róznicy. Tutaj naprawdę nie miałoby to najmniejszego sensu. Od razu czułoby się, że coś jest nie tak. Poza tym jako gracze na dzień dobry dostajemy sporo slangu, który musimy opanować (R&D, stos, garść, HQ, kliki, rezowanie), co z początku trochę przytłacza i drażni, ale po czasie zdecydowanie „robi robotę”. Do tego to interesujący, ciekawie skonstruowany świat (z nie do końca jednoznacznym obrazem tego, kto jest tym dobrym, a kto tym złym) i piękne, wzajemne przenikanie się kart: runnerzy czy nawet budynki, które widzimy na jednych kartonikach, pojawiają się później na innych, czasem w dość zaskakujących sytuacjach, tworząc przy tym ciekawe historie. Na przykład w 23 seconds, jednym z najnowszych dodatków (tak zwanych data packów) dostajemy kartę z Georgią Emelyov – w kolejnym, zatytułowanym Blood Money, na karcie Special Report widzimy zamordowaną Georgię, a we wkładce do dodatku czytamy krótki tekst związany z jej śmiercią. Poza samą mechaniką gry, tego typu smaczki to coś, co uwielbiam i uważam za wartość samą w sobie.
Pudełko z zestawem podstawowym gry to cztery korporacje i trzy frakcje runnerów, które są rozbudowywane w kolejnych dużych dodatkach i data packach. W talii można mieć maksymalnie trzy sztuki tej samej karty, a cwaniaki z Fantasy Flight Games jak zwykle stwierdzili, że będzie zabawniej, kiedy gracz dostanie tylko po dwie sztuki albo nawet po sztuce części z nich – może jakiś frajer kupi więcej pudeł, żeby mieć komplet (pisząc to, uśmiecham się sam do siebie; zgadnijcie, dlaczego)? Dla kogoś, kto zetknął się wcześniej z karcianką, którą można rozbudowywać we własnym zakresie, nie będzie zaskoczeniem, że każda korporacja i frakcja runnerów umożliwia tworzenie najróżniejszych archetypów talii. W skrócie: jest w czym wybierać, natomiast bardzo interesujące są zasady związane z jej budowaniem. Nie jest żadnym odkryciem, że każda karcianka rządzi się swoimi, na przykład w Magicu można wkładać do talii karty różnych kolorów, ale do ich zagrywania potrzebujemy... zresztą nieważne, nuda. W Netrunnerze każda karta tożsamości korporacji albo runnera (dająca nam jakąś specjalną zdolność) ma również punkty wpływu, które możemy wykorzystać na karty z innych korporacji/frakcji runnerów. Karty mają wpływ od 1 do 5 (neutralne mogą też czasami mieć wpływ 0) i z reguły mamy do wykorzystania 12 lub 15 punktów wpływu. I jest to rzecz, która z początku trochę mnie niepokoiła. Dlaczego?
Wróćmy po raz kolejny do mojej ulubionej gry: w Vampire każdy krwiopijca należy do jakiegoś klanu i posiada pewne dyscypliny, czyli zdolności. Część kart nie wymaga przynależności do danego klanu lub posiadania danej dyscypliny, część owszem. I dzięki temu wiem, że mój przeciwnik nie zagra „z dupy” pewnej karty, bo po prostu nie może jej zagrać. Klan, który nie specjalizuje się w walce raczej nie zacznie mnie nagle i niespodziewanie wykańczać w bezpośrednim starciu, bo niby jak? Za to w Netrunnerze na stole może pojawić się dosłownie wszystko. Ma się rozumieć, że w ograniczonych ilościach (bo te 15 punktów wpływu to tak naprawdę bardzo niewiele), ale jednak. Niepokoiło mnie to, tyle że już przestało, bo granie dało mi do zrozumienia, że nie jest to wadą, a jedynie czymś, z czym należy się liczyć. W najmniejszym stopniu nie psuje to zabawy, a nawet ją urozmaica.
Jeszcze jedna rzecz, która bardzo mi się podoba: lody, lodołamacze i część innych kart to po prostu programy komputerowe, które mogą przyjmować najróżniejszy kształt. Będziemy więc kłaść na stole wirtualne smoki, rycerzy, demony, figury szachowe czy karty obdarzone nazwiskami znanych postaci. Jest tego znacznie więcej i jest to bardzo ciekawe – mała rzecz, która cieszy.
WŁAMYWAĆ SIĘ NA TEN SERWER, CZY NIE?
Na chwilę obecną mam za sobą ponad 40 rozgrywek w Netrunnera. Czy to dużo? W moim przypadku tak, zwłaszcza, że zacząłem swoją przygodę w świecie Androida jakoś pod koniec czerwca tego roku. Gdybym nie miał niewytłumaczalnej awersji do grania w karcianki na komputerze, pewnie byłoby tych partii dużo więcej. I dalej czuję się trochę tak, jakbym nic o Netrunnerze nie wiedział. To jednak miłe uczucie. Kupuję karty, składam talie, chcę próbować wszystkiego jednocześnie – jak za najlepszych czasów regularnego grania w Vampire'a. W tej chwili w rankingu moich ulubionych gier Netrunner jest drugi, dosłownie kilka milimetrów za The Eternal Struggle. Właściwie lubię te karcianki niemal tak samo, trudno mi więc ocenić, którą wolę – to zupełnie różne gry zapewniające całkowicie odmienne doświadczenia. Pokuszę się o stwierdzenie, że V:TES jest najlepszą znaną mi karcianką dla wielu graczy, zaś Netrunner – dla dwóch. Stoją sobie razem na podium i wątpię, żeby w najbliższym czasie cokolwiek je ruszyło. Trzecia gra na mojej liście, Neuroshima Hex!, pomimo tego, że ją uwielbiam, jest kilka metrów dalej, tak właśnie odstają od reszty dwa tytuły Richarda Garfielda.
Ważna sprawa: żeby w pełni docenić zalety i urok Netrunnera, wypadałoby się w niego zaangażować. To nie jest gra dla niedzielnych graczy, którzy nie lubią regularnie poznawać nowych kart i możliwości, za to chcą kupić samą podstawkę i grać wymyślonymi przez autorów taliami wyjętymi prosto z pudełka. Jasne, można tak robić (i da się dzięki temu rozegrać całkiem sporo interesujących partii), ale frajda będzie nieporównywalna z pełnym zanurzeniem się w ten piękny, zły, futurystyczny świat.
OBRAŻENIA MÓZGU
Zamiast recenzji napisałem laurkę, może więc jakieś wady?
Moment, niech pomyślę.
Może obrazki na niektórych kartach są za małe? Z reguły świetne lub co najmniej bardzo dobre, ale jednak za małe, zwłaszcza na kartach zasobów. Albo to, że polska wersja wychodziła tylko przez jakiś czas, a kolejne dodatki są już po angielsku? Dla kogoś faktycznie może to być problemem. Losowość? Dajcie spokój, przecież to karcianka. Na te czterdzieści kilka rozgrywek i tak zdarzyła nam się dosłownie jedna gra, którą całkowicie zepsuł pechowy dociąg (od początku na ręce prawie same projekty i żadnych lodów, którymi mógłbym chronić serwery; wszystko skończyło się w mniej niż dziesięć minut). Brak równowagi pomiędzy korporacjami/frakcjami runnnerów? Nie brałem udziału w żadnym turnieju i grałem za mało, żeby potwierdzić lub zdecydowanie zaprzeczyć. Poza tym to przecież Living Card Game, więc jeśli któraś ze stron jest za silna, prawdopodobnie i tak szybko ulegnie to zmianie. Wydaje mi się, że jak na razie wszystko wygląda dość dobrze; od 2012 roku żadna z kart nie została wycofana z gry, jedynie od czasu do czasu niektóre kartoniki zaczynają podlegać pewnym ograniczeniom – znowu, w tego rodzaju tytułach zło konieczne i w pewnym stopniu normalna praktyka. Bardziej doświadczeni gracze zapewne mogliby wypunktować wiele rzeczy, do których da się przyczepić, jednak chyba nie ma powodów do paniki.
Gram od kilku miesięcy, regularnie kupuję nowe dodatki (data packi z 20 nowymi kartami po trzy sztuki każda ukazują się mniej więcej co miesiąc) oraz uzupełniam stare. Pewnie mógłbym za te pieniądze mieć wiele innych planszówek... w które i tak bym nie grał, bo gram w Netrunnera. Trzeba się jednak liczyć z tym, że zabawa w LCG, choć taki format okazał się czymś o wiele bardziej przyjaznym i przystępnym od kolekcjonerskich karcianek (gdzie ceny kart niekiedy są naprawdę chore), może się wiązać ze sporymi wydatkami. Przyjmuję to na klatę, ale nie każdemu spodoba się taki stan rzeczy. No i jeszcze jedna, raczej nie wada, za to niewiadoma: gram za krótko, żeby móc określić, czy cała ta zabawa zmierza w dobrym kierunku. Nowe karty są pomysłowe, ale wydają się bardzo mocne. Widać jednak (przynajmniej tak to odbieram), że projektantom Netrunnera zależy, uczą się na błędach i myślą przy tym, co robią, a przynajmniej częściej myślą niż nie myślą.
Mam wielką nadzieję, że przede mną jeszcze lata świetnej zabawy we włamywanie się na serwery i... stawianie lodów (tak, ten jakże dojrzały „żart” musiał się tu pojawić). Netrunner jest według mnie grą niemalże doskonałą – tak jak w przypadku The Eternal Struggle, nie dlatego, że tytuły te są pozbawione wad, ale przez to, że ich zalety przyćmiewają prawie wszystkie niedociągnięcia.
Jestem więźniem tych gier.
I jest mi z tym bardzo dobrze.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz