Mikoszka to komiks, o którym swego czasu wypowiadałem się bardzo ciepło, jednocześnie używając takich określeń jak „amatorka” czy „cała masa wpadek”. To jak to w końcu było z serią Marcina Wiechno? Cóż, prawidłowa odpowiedź brzmi: źle, a raczej tak źle, że aż dobrze. Pomimo wielu nie tyle niedociągnięć, co zwyczajnie spieprzonych tam rzeczy, przy pierwszych dwóch odcinkach cyklu bawiłem się świetnie. Miałem ochotę na więcej i wyglądało na to, że nie będzie z tym problemu – kolejne, wyglądające na ukończone części zostały zapowiedziane już na końcu pierwszego epizodu, ale ostatecznie okazało się, że jednak nic z tego nie wyjdzie. Tak przynajmniej myślałem, a tymczasem całe lata po drugim tomie ukazał się trzeci, zatytułowany Gontyna Świętowita.
Czy coś się zmieniło? Nie bardzo. Jak już wspomniałem, wcześniej mogliśmy zobaczyć zapowiedzi kolejnych odsłon Mikoszki (do piątej włącznie) wraz z przykładowymi kadrami, podejrzewam więc, że Wiechno po prostu napisał i narysował całe pięć tomów kawał czasu temu. Nie mamy więc do czynienia z nowością, a jedynie wydaną ze sporym poślizgiem, przygotowaną przed laty kontynuacją. Skoro Mikoszkę chwaliłem, a teraz dostajemy więcej tego samego, teoretycznie powinienem napisać, że bardzo dobrze się składa.
Tylko że nie do końca.
Przed lekturą trzeciego tomu odświeżyłem sobie dwa poprzednie (Tam, gdzie bies z lichem harcuje i W nieznane). Nadal mnie to bawi, może trochę mniej, niż kiedyś, ale radocha pozostała. Wciąż przymykałem oko na nieporadność autora. Co jest w takim razie nie tak z Gontyną Świętowita?
Rzeczy, które można było wytknąć wcześniejszym odcinkom serii, można wytykać nadal. Niektóre ilustracje (choćby twarz Dziegonia na stronie 13, a właściwie jedna z jego twarzy, bo fizjonomie bohaterów znowu zmieniają się z kadru na kadr) to małe koszmarki, zaś pozostałe zazwyczaj nie wyglądają dużo lepiej. Korekta chyba wciąż jest dla wydawcy komiksu obcym słowem, co – biorąc pod uwagę, ile lat minęło pomiędzy publikacją W nieznane a Gontyny Świętowita – jest zarazem zabawne i smutne. Ale hej, przecież to wszystko już było i nie powiem, żebym był tymi wpadkami zaskoczony. Może w takim razie zwyczajnie mi się ta historia przejadła i znudziła?
Poprzednie tomy uznałem za interesujące w dużym stopniu dzięki temu, że oferowały… co tam, zacytuję sam siebie: poczucie, że za każdym zakrętem czai się kolejny chochlik, upiór albo jeszcze inne dziwadło. Z jednej strony czytaliśmy o ludziach, których życie i obyczaje znamy z historii, a z drugiej, Wiechno dość umiejętnie wplótł w całość elementy nadprzyrodzone, niecodzienne, a zarazem bardzo swojskie. Chyba właśnie to przyciągało mnie do Mikoszki najbardziej i było według mnie głównym atutem serii. W Gontynie Świętowita trochę tego jednak zabrakło: przez cały tom bohaterowie spędzają czas w zasadzie w jednym miejscu. Nie ma chochlików, nie ma eksplorowania nieznanych terenów i kolejnych stron słowiańskiego bestiariusza. Trochę szkoda.
No a poza tym: ile można wybaczać nieudolne rysunki czy brak korekty? Kiedyś trzeba zacząć wymagać postępów.
Nie zmienia to faktu, że wciąż bardzo lubię tę serię i chętnie sięgnę po tom W gnieździe (jeśli się ukaże, pewnie znowu zauważę to z ogromnym opóźnieniem). Powiedzmy sobie jednak szczerze: lubię ją całkowicie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Bardziej dlatego, że chcę ją lubić – niekoniecznie przez to, że na to zasługuje.
Nie mogę obiecać wam porywającej historii ani świetnych rysunków, ale jeśli czujecie, że to może być coś dla was, bierzcie, nie podchodźcie do tej serii zbyt poważnie i (mam nadzieję) cieszcie się.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz