Na kilka słów o komiksie Mikoszka natknąłem się w jednym z pierwszych numerów zinu Biceps. Zachęcony pozytywną opinią, niemal od razu sięgnąłem po Tam, gdzie bies z lichem harcuje, czyli pierwszy album serii. Po lekturze mogłem jedynie powtórzyć słowa Szymona Holcmana – historia napisana i narysowana przez Marcina Wiechno to miejscami amatorka, jednak na tyle sympatyczna, że nie mogłem czytać jej bez uśmiechu. I nie był to uśmiech szyderczy ani oznaczający dezaprobatę. Niedawno sięgnąłem po część drugą, W nieznane, która potwierdziła moją dotychczasową opinię: Mikoszka to bardzo dobra rzecz. Na tyle, że chętnie sięgnąłbym po kolejne trzy albumy, zapowiadane pod koniec obu epizodów, ale o ile się orientuję, nie zostały wydane. Wielka szkoda.
Umówmy się: Wiechno nie stworzył wielkiego dzieła. W jego historii znalazła się cała masa wpadek, od tych, jakie można dostrzec w kadrach (na przykład ciągle zmieniająca się twarz głównego bohatera), po niekiedy żenujące błędy ortograficzne, pozwalające podejrzewać, że komiksu nie przeczytał zbyt uważnie nawet wydawca (ich poprawa nie wymagała wykwalifikowanej korekty, wystarczyło znać kilka podstawowych zasad pisowni, po czym raz to wszystko przejrzeć). Ale to wszystko jest mało istotne. Dlaczego? Bo Mikoszka to komiks robiony na tak zwanej zajawce (ile już razy wspominałem, jak bardzo nie znoszę tego słowa?) i czytając go nie czułem się tak, jakbym trzymał w rękach opowieść przygotowaną przez profesjonalistę. Kojarzyło mi się to raczej z przeglądaniem fajnego komiksu kumpla ze szkolnej ławki. Ale to dobrze. Coś jest w tego rodzaju historiach, że choć są z pozoru słabsze, często dają więcej radości niż „poważniejsze” wydawnictwa.
Mikoszka ujął mnie przede wszystkim klimatem. Słowiański bestiariusz, odpowiednio dawkowany nieco lubieżny humor i występujące momentami poczucie, że za każdym zakrętem czai się kolejny chochlik, upiór albo jeszcze inne dziwadło. Nie chcę się zbytnio i niezasłużenie dla twórcy serii zachwycać, ale przez tę opowieść można po prostu płynąć, ignorując wszelkie mielizny, niedopatrzenia i błędy. Wiechno w jakiś sposób osiągnął coś bardzo trudnego: zrobił komiks, którego nie da się uznać za w pełni dopracowany, ale jednocześnie pozwalający zapomnieć o tym wszystkim w czasie naprawdę przyjemnej lektury. Bo tu nie chodzi o słupki oraz wykresy pokazujące, jaki rysownik lepiej opanował anatomię człowieka. Nie w Mikoszce. Tym albumom naprawdę można wiele wybaczyć.
Po przeczytaniu całości chciałem więcej, przez co sięgnąłem po Bestiariusz słowiański Pawła Zycha i Witolda Vargasa. Chętnie sięgnąłbym po kolejne części serii, ale pewnie znajdują się teraz w szufladzie autora. Gdyby jednak wydano ciąg dalszy, od razu kupuję i czytam. Ktoś coś wie? Będzie jeszcze okazja dostać następne albumy?
Jeśli chcecie skomentować powyższy tekst, w miarę możliwości zróbcie to tutaj, nie na forach czy Facebooku. Dzięki temu to, co napiszecie (i być może wynikająca z tego ciekawa dyskusja), pozostanie u źródła zamiast przepadać gdzieś w odmętach Internetu. Z góry dziękuję.
tekst: Michał Misztal, recenzja napisana w styczniu 2014 roku
Umówmy się: Wiechno nie stworzył wielkiego dzieła. W jego historii znalazła się cała masa wpadek, od tych, jakie można dostrzec w kadrach (na przykład ciągle zmieniająca się twarz głównego bohatera), po niekiedy żenujące błędy ortograficzne, pozwalające podejrzewać, że komiksu nie przeczytał zbyt uważnie nawet wydawca (ich poprawa nie wymagała wykwalifikowanej korekty, wystarczyło znać kilka podstawowych zasad pisowni, po czym raz to wszystko przejrzeć). Ale to wszystko jest mało istotne. Dlaczego? Bo Mikoszka to komiks robiony na tak zwanej zajawce (ile już razy wspominałem, jak bardzo nie znoszę tego słowa?) i czytając go nie czułem się tak, jakbym trzymał w rękach opowieść przygotowaną przez profesjonalistę. Kojarzyło mi się to raczej z przeglądaniem fajnego komiksu kumpla ze szkolnej ławki. Ale to dobrze. Coś jest w tego rodzaju historiach, że choć są z pozoru słabsze, często dają więcej radości niż „poważniejsze” wydawnictwa.
Mikoszka ujął mnie przede wszystkim klimatem. Słowiański bestiariusz, odpowiednio dawkowany nieco lubieżny humor i występujące momentami poczucie, że za każdym zakrętem czai się kolejny chochlik, upiór albo jeszcze inne dziwadło. Nie chcę się zbytnio i niezasłużenie dla twórcy serii zachwycać, ale przez tę opowieść można po prostu płynąć, ignorując wszelkie mielizny, niedopatrzenia i błędy. Wiechno w jakiś sposób osiągnął coś bardzo trudnego: zrobił komiks, którego nie da się uznać za w pełni dopracowany, ale jednocześnie pozwalający zapomnieć o tym wszystkim w czasie naprawdę przyjemnej lektury. Bo tu nie chodzi o słupki oraz wykresy pokazujące, jaki rysownik lepiej opanował anatomię człowieka. Nie w Mikoszce. Tym albumom naprawdę można wiele wybaczyć.
Po przeczytaniu całości chciałem więcej, przez co sięgnąłem po Bestiariusz słowiański Pawła Zycha i Witolda Vargasa. Chętnie sięgnąłbym po kolejne części serii, ale pewnie znajdują się teraz w szufladzie autora. Gdyby jednak wydano ciąg dalszy, od razu kupuję i czytam. Ktoś coś wie? Będzie jeszcze okazja dostać następne albumy?
Jeśli chcecie skomentować powyższy tekst, w miarę możliwości zróbcie to tutaj, nie na forach czy Facebooku. Dzięki temu to, co napiszecie (i być może wynikająca z tego ciekawa dyskusja), pozostanie u źródła zamiast przepadać gdzieś w odmętach Internetu. Z góry dziękuję.
tekst: Michał Misztal, recenzja napisana w styczniu 2014 roku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz