Metody Marnowania Czasu: Vampire: The Eternal Struggle po 150 rozgrywkach

sobota, 11 maja 2019

Vampire: The Eternal Struggle po 150 rozgrywkach


Jakiś czas temu mojemu graniu w Vampire’a stuknęło 150 partii. Wynik być może niezbyt imponujący, bo zdaję sobie sprawę, że 1) jest wiele osób, które siadały do VTESa nie 150, a setki razy, a poza tym 2) jest wiele osób grających w planszówki czy karcianki bardziej intensywnie ode mnie, dla których zagranie w jeden jedyny tytuł 150 razy to nie jest żaden wyczyn. I w porządku, ale dla mnie jest, choć ja nie do końca o tym. Bardziej chciałbym skupić się na tym, dlaczego uważam, że warto było spędzić z The Eternal Struggle tyle czasu (a nie jest to proste rzucanie kartonikami na 20 minut) i dlaczego nie wyobrażam sobie, żebym przestał – grać, składać talie, segregować karty, aktualizować listę tego, co posiadam, jeździć na turnieje, próbować wciągać w to kolejnych graczy i tak dalej. 


Ciśnie mi się na klawiaturę zdanie „Wampir to nie gra, Wampir to styl życia”. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to pretensjonalnie, ale w dużym stopniu właśnie tak to wygląda. Jeśli wsiąknie się we VTESa, w tę karciankę nie tylko się gra, bo to zdecydowanie coś więcej. Oczywiście niejeden gracz może powiedzieć coś takiego na temat swojego ulubionego tytułu, niemniej oddanie i zaangażowanie w Vampire’a (i w całą związaną z nim otoczkę), które często widzę wśród ludzi dzielących ze mną stół podczas partii to coś naprawdę niesamowitego. Jasne, to nie jest gra, w którą można bawić się z doskoku. Pewnie, trzeba usiąść, przestudiować karty, archetypy, złożyć talię, a przede wszystkim zaliczyć pierwsze rozgrywki, w czasie których najprawdopodobniej będziemy dostawać bezlitosne baty – i może być tych rozgrywek całkiem sporo. Dla niektórych tego rodzaju trudne początki to bariera nie do przeskoczenia, dla innych nic strasznego. Zapewniam, że tym drugim The Eternal Struggle wynagrodzi wysiłek jak żadna inna poznana przeze mnie gra.


Pomimo podstaw mechaniki, które twórca słynnego Magica, Richard Garfield, stworzył w 1994 roku, VTES nadal ma najlepszy i najbardziej sensowny, zapewniający równowagę system gry dla wielu graczy, jaki widziałem. To nadal tytuł, gdzie ważniejsze od posiadanych przez nas kart oraz ich ceny czy rzadkości jest to, w jaki sposób nimi gramy. To karcianka pozwalająca na niezwykłą grę nad stołem, od której bardzo często zależeć będą losy całej partii. To gra działająca bez jakiejkolwiek rotacji kart od swoich początków, z bardzo niewieloma zbanowanymi kartonikami. To gra, która pozornie już umarła, jednak dzięki zaangażowanej społeczności graczy całkiem niedawno wróciła na rynek i przestała być karcianką kolekcjonerską, ale na szczęście nie dostała też etykietki typowego LCG, z wychodzącymi co chwilę dość drogimi paczkami, które po prostu trzeba kupować, jeśli wciąż chce się grać kompetytywnie. 


W przeciwieństwie do wielu innych karcianek (rzecz jasna szczególnie tych dla dwóch graczy), w The Eternal Struggle nawet, jeśli ma się ogromną przewagę, nie zawsze jest sens iść na całość do przodu, bo nie mamy wygrać z jednym przeciwnikiem, a z trzema lub czterema. Nie znaczy to, że musimy pokonać ich wszystkich osobiście – wystarczy, że na końcu będziemy mieć przewagę punktową. W skrócie, dostajemy punkt za każdym razem, gdy gracz po naszej lewej (nasz prey) straci wszystkie punkty, jakie ma w poolu (wpływ będący jednocześnie punktami życia) – i to niezależnie od tego, czy straci je przez nas, czy w wyniku działań innej siedzącej przy stole osoby, oraz dodatkowy punkt za to, jeśli przeżyliśmy jako jedyni (gra trwa dwie godziny i nie zawsze na jej końcu ostaje się tylko jeden gracz). Możemy próbować usuwać pool swojego preya bezpośrednio, przekradając się przez kontrolowane przez niego wampiry oraz innych sprzymierzeńców, możemy walczyć głównie z samymi wampirami naszych przeciwników, możemy grać taliami kontrolującymi stół albo bawić się w politykę, przy której w grę wchodzą najróżniejsze, poddawane pod głosowania krwiopijców referenda. Oczywiście każdy z tych archetypów dzieli się na kilka innych, zaś same archetypy można ze sobą łączyć, pamiętając o jeszcze jednym: nie da się tu stworzyć talii radzącej sobie z każdym potencjalnym problemem, ale od czego mamy możliwość rozmawiania z resztą stołu?


VTES to jedna z najbardziej skomplikowanych gier, w jakie grałem, być może nawet najbardziej skomplikowana. I jednocześnie najlepsza, w jaką grałem. To tytuł, którego specyfika niezmiennie mnie fascynuje i nawet jeśli zostanę wyeliminowany, bardzo często interesujące jest dla mnie samo patrzenie na to, jak potoczy się dalsza część rozgrywki. Żadne dwie partie nie będą takie same, a wszystko to w świetnie skonstruowanym i niezwykle ciekawym Świecie Mroku. 

Będę grał dalej. Może nawet kiedyś nauczę się grać dobrze.

tekst i "zdjęcia": Michał Misztal

PSSST! Pisałem też o kilku innych planszówkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u