Komiksowe Podsumowanie Tygodnia, czyli kilka napisanych na szybko zdań o (nie zgadniecie) kilku przeczytanych przeze mnie ostatnio komiksach. Żadnych naukowych analiz, bo nie będę udawał, że umiem. Planowo co niedzielę o 10:00, życie zweryfikuje.
DONŻON, wydanie zbiorcze 2 [Joann Sfar, Lewis Trondheim, Christophe Blain, Jean-Enmmanuel Vermot-Desroches, Blutch & Carlos Nine | Timof]: Po lekturze pierwszego tomu pisałem, że jestem zachwycony, bo właściwie wszystko stoi tu na najwyższym poziomie, a Donżon to świetna seria... tyle że jednocześnie tak nie do końca jestem, bo przedmowa obiecywała niemalże najbardziej niesamowite komiksowe doświadczenie, jakie kiedykolwiek będę miał w swoim życiu. Tak się nie stało, choć Sfara i Trondheima uwielbiam, zwłaszcza tego pierwszego. To jeden z niewielu autorów, czytając których co chwilę kiwam głową z zadowoleniem, bo mam wrażenie, że scenariusz został napisany specjalnie dla mnie, a prawie każdy kadr przemawia do mnie jak mało co, nawet, jeśli nie dzieje się w nim nic szczególnego. Z polskich autorów mam tak na przykład z KRL-em, ale generalnie takie poczucie to u mnie rzadkość. W drugim Donżonie nadal działa to w ten sposób, a o tamtej przedmowie prawie zapomniałem i już nie mam zamiaru na nic narzekać. Trudno mi zdecydować, który tom jest lepszy, na pewno kontynuacja to coś poważniejszego i mroczniejszego – nadal dostajemy tu ogromną dawkę humoru, ale też sporo rzeczy nieprzyjemnych oraz bardzo brutalnych. Masa rewelacyjnych pomysłów i wciągająca fabuła. Widzimy szerszy obraz całego świata serii oraz poznajemy przeszłość znanych z poprzedniego wydania zbiorczego bohaterów, zwłaszcza Hiacynta. Do tego zupełnie inni rysownicy niż wcześniej, z czego jedni są bardziej przystępni (Blain, Vermot-Desroches), a inni zdecydowanie mniej (Carlos Nine) i choć akurat w przypadku tego cyklu wolę to bardziej bezpieczne, standardowe podejście, nie mogę nie docenić tej różnorodności. Chcę więcej i na pewno przeczytam kolejne tomy.
Na zdjęciu Donżon bez obwoluty, bo tak został mi pożyczony.
FIRE PUNCH, tom 4 [Tatsuki Fujimoto | Studio JG]: Kisnę przy tej mandze. Większość, a nawet jeśli nie większość, to i tak sporo historii wygląda tak, że można mniej więcej przewidzieć, co się wydarzy: główny bohater zemści się lub nie, przeżyje lub zginie, stanie się A lub B. W Fire Punch nie da się niczego założyć, może oprócz tego, że Tatsuki Fujimoto, który dzięki Chainsaw Manowi jest dla mnie jednym z najlepszych opowiadaczy, jakich znam, co chwilę będzie pchał fabułę w całkowicie niespodziewanym kierunku. Dzieje się tak również w czwartym tomie. Nadal uważam, że do tej pory najlepszym, najbardziej wywracającym tę serię do góry nogami był drugi, niemniej rzeczy dzieją się i tutaj, a zakończenie znowu sprawia, że nie mam pojęcia, do czego to wszystko zmierza. I nawet jeśli motywacje niektórych postaci (konkretnie Sorii) są dziwne/głupie/absurdalne/wszystko naraz, będę czytał dalej, bo mało który autor ma tak pokręcone, a zarazem świetnie rozpisane pomysły. Przeczytało się w życiu trochę komiksów, ale na coś podobnego do twórczości Fujimoto nie trafiłem nigdy wcześniej.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz