Kiedyś tam robiłem swoje Planszówkowe Podsumowania Miesiąca, przynajmniej dopóki mi się nie odechciało. W międzyczasie pisałem też podsumowania komiksowe, w przypadku których odechciało mi się jeszcze szybciej. Nie dawałem rady raz na miesiąc, czemu więc nie spróbować raz na tydzień? No to próbuję.
Moon Knight #16: Na niewiele komiksów czekam z taką niecierpliwością, jak na nowe zeszyty
Moon Knighta pisane przez
Jeda MacKaya. Powtarzam się, wiem, ale przez cały czas działa tutaj dosłownie wszystko, każdy wątek, postać, każdy dialog i kadr, zaskakiwanie czytelnika i świetne pomysły. Plus, uwielbiam
wampiry, coś, co seria już trochę poruszała, natomiast od pewnego czasu skoczyła w tematykę nocnych krwiopijców na główkę. A że nie ma czegoś, co wychodzi tu słabo, jestem zachwycony. I może trochę bezkrytyczny, chociaż nie do końca, bo na przykład publikowany równolegle
Moon Knight: Black, White & Blood, mimo że interesujący w swojej formie, nie jest nawet w połowie tak dobry. Za to przygód Spectora od MacKaya wstyd nie znać.
Rorschach: Dotarłem też do finału
Rorschacha Toma Kinga i Jorge Fornésa, ale zanim w ogóle zacząłem pierwszy zeszyt, naczytałem się tu i tam, jaka to straszna kupa wyszła scenarzyście. Wiadomo, rozgrzebywanie
Strażników Moore'a, profanacja i te sprawy, zresztą trochę rozumiem, bo sam raczej nie podchodzę do tego typu przedsięwzięć zbyt entuzjastycznie. Za to pisanie Kinga lubię. I jak wyszło? Ano moim zdaniem bardzo dobrze, jest na co popatrzeć, a przez większą część tej miniserii (dziesięć zeszytów) bywałem wręcz zachwycony historią. Potem, kiedy wreszcie okazało się, co i jak, już mniej, ale nadal nie widzę powodu, żeby obrzucać ten komiks błotem. Owszem, to jest King mocno przegadany, właściwie pozbawiony jakiejkolwiek akcji, całość to niemal wyłącznie śledztwo (dwoje ludzi, w tym jeden w masce Rorschacha, zostaje zabitych w trakcie próby zamordowania prezydenta Stanów Zjednoczonych, wszystko to długie lata po "ataku kosmitów" z
Watchmen), dialogi, dialogi, długie dialogi, ale niesamowicie wciągnąłem się w to, jak główny bohater konsekwentnie, kawałek po kawałku, czasem na podstawie pozornie mało istotnych poszlak czy niby nie związanych z nieudanym zamachem wydarzeń, dochodzi do celu, odkrywając aferę o wiele grubszą, niż się spodziewał. Jest to moim zdaniem bardzo ciekawe, choć nie aż tak dobre, jak jeszcze niezakończony
The Human Target tego samego scenarzysty, który jest czymś rewelacyjnym. Polecam, o takie rozgrzebywanie
Strażników nic nie robiłem.
Teenage Mutant Ninja Turtles #58: Żółwie Ninja uwielbiam od zawsze, przede wszystkim dzięki kreskówce, którą pamiętam jeszcze z czasów przedszkola. Potem były oczywiście komiksy, a później długa przerwa, po której chciałem, już jako dorosła (powiedzmy) osoba wrócić do TMNT. W 2015 roku sięgnąłem po serię od IDW i, cóż, po czterdziestu kilku zeszytach w końcu się poddałem. Przede wszystkim dlatego, że obiektywnie to nie jest szczególnie dobry tytuł. To przeciętniak... ale o żółwiach. Mimo wszystko potrzeba czytania komiksu o tych postaciach siedziała we mnie dość głęboko, przez co w tym roku wróciłem i jednak czytam dalej, chociaż zdania nie zmieniłem. To komiks mocno przegadany, bez wciągającej fabuły, taka dolna półka czegoś do przekartkowania na kibelku. Ale, zgadliście, o żółwiach. I to chyba na ten moment mi wystarczy. A poza tym czasem trafi się jakiś lepszy, bardziej interesujący wątek. Na przykład w obecnie czytanych przeze mnie odcinkach wałkowany jest dalszy los Utromów, którzy utknęli na Ziemi po nieudanej terraformacji naszej planety, za którą odpowiedzialny jest Krang, a to jedna z moich ulubionych postaci ze świata TNMT – wiadomo, że na dzieciaku z przedszkola niewiele rzeczy zrobi większe wrażenie niż obrzydliwy kosmita z mackami, kierujący umożliwiającym mu poruszanie się człekokształtnym robotem. Takie obrazy nie wychodzą z głowy za łatwo, przez co kilka dekad później czytam tę serię zamiast jakiejś lepszej... ale bez żółwi. Ani bez Kranga. Czyli bez sensu.
Todd, the Ugliest Kid on Earth: Ciągnęło mnie do tej miniserii od dłuższego czasu, ostatnio w końcu (i z ledwością) przebrnąłem. Cóż, pomimo generalnie dobrych opinii, na jakie trafiłem przed lekturą, muszę niestety stwierdzić, że już dawno nie czytałem czegoś gorszego. I pisze to ktoś, kto bardzo lubi prymitywny humor, ale ten w komiksie Kristensena zupełnie do mnie nie trafiał, a wręcz przeciwnie, z powodu wszechobecnego poziomu żenady oraz prób rozbawienia mnie na siłę (osiem zeszytów, czytając je, nawet się nie uśmiechnąłem, nigdy, w ogóle, ani razu) nie mogłem uwierzyć, że coś może być aż tak złe. I nie "tak złe, że aż dobre" – po prostu złe. Danny Trejo poleca, ja może i się nie znam albo nie potrafię docenić błyskotliwej satyry, ale radzę omijać szerokim łukiem.
PRZY OKAZJI
GRY NA EKRANIE
Cult of the Lamb: Niedawno przeszedłem i odłożyłem na wirtualną półkę. Jak na roguelike szybko, bo po dwudziestu kilku godzinach, ale też (w przeciwieństwie do innych gier tego typu, jakie poznałem, choć przyznaję się bez bicia, że nie było ich wiele) nie za bardzo mam tam co robić i nie za bardzo jest do czego wracać. Po prostu dosłownie każdą rzecz można odblokować na długo przed finałem, przez co zdecydowanie za wcześnie już nie ma do czego dążyć. Natomiast do momentu wypstrykania się z pomysłów, rozgrywka, cała zabawa w tworzenie swojego kultu oraz ciut za proste, ale wciągające walki, wszystko to było świetnym przeżyciem. Spróbuję napisać o tym coś więcej (ale możliwe, że jednak się nie zmobilizuję), teraz w skrócie: warto poznać, całość urzeka wyglądem i oryginalną tematyką, projekty postaci oraz muzyka robią robotę, na Switchu nie działało to u mnie tak źle, jak spodziewałem się po komentarzach (owszem, gra zawiesiła mi się dwa razy, nie powinno tak być, jednak dramatu też nie ma), bawiłem się dobrze, a teraz mam zamiar kupić sobie pluszaka z tytułową owcą, choć jestem typem przed czterdziestką, bez dzieci, który w życiu nie zbierał takich rzeczy. Ale pluszaka z Cult of the Lamb, chociaż wiem, że będzie wyłącznie leżał i zbierał kurz, chcę. I bluzę. I pewnie jeszcze koszulkę. A po przygodzie z owcą zabrałem się za lisa w grze Tunic, o której pewnie też kiedyś, gdzieś, coś tam.
FILMY
Barbarzyńcy: Obejrzałem, licząc na dobry horror i... nie zawiodłem się, chociaż nie jestem pewny, czy dostałem to, na co liczyłem. Z jednej strony to dobrze, bo (jasne, że pośród paru klisz) zmyłek i zaskoczeń tu nie brakuje, z drugiej, kiedy już okazało się, o co tu właściwie chodzi oraz co straszy w domu do wynajęcia, w którym z powodu pomyłki znalazło się jednocześnie dwoje obcych wynajmujących, momentami było dość ciężko. Tak czy inaczej, film zrobił u mnie to, co horror zrobić powinien, czyli nakarmił mnie (chociaż w kontekście tego, co zobaczyłem na ekranie, to bardzo złe określenie) sporą dawką niepokoju oraz obrzydzenia. Nie żałuję, że obejrzałem od początku do końca, chociaż niekoniecznie chciałbym jeszcze kiedyś oglądać takie rzeczy. Piszę to zaraz po seansie i nie za bardzo wiem, co właściwie myśleć, dla mnie ?/10, bo jeszcze nie zdążyłem tego przetrawić. Były emocje, działy się rzeczy, polecam z zastrzeżeniem, że to nie jest pozycja dla każdego. Po zakończeniu powiedziałem, że czuję się przez ten film brudny, prawie dwie godziny później uczucie to wciąż nie minęło. Rzecz, którą raczej nieprędko zapomnę, a to już coś.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz