Po przebrnięciu przez miniserię Shade, the Changing Girl postanowiłem pokazać samemu sobie, że niestraszne mi umieranie z nudów i dam radę przyjąć jeszcze sześć kolejnych zeszytów, tym razem zatytułowanych Shade, the Changing Woman. Sam nie wiem, być może lubię ból, a może, skoro czytałem o tym komiksie właściwie same pochwały, wciąż miałem nadzieję, że historia pisana przez Cecil Castellucci wreszcie się rozkręci.
Bez trzymania kogokolwiek w napięciu: nie rozkręciła się.
Mamy tu przede wszystkim filozującą Lomę oraz jej działania związane z próbą, mówiąc oględnie, uratowania siebie i Ziemi. Przemyślenia Lomy nie są czytelnikowi do niczego potrzebne; gdyby zostały chociaż przyzwoicie napisane, nie miałbym najmniejszego powodu, żeby na nie narzekać – tyle że moim zdaniem nie są. Z ich powodu można pomijać całe strony farmazonów bez obaw, że utraci się ważne wątki albo może i nieistotne dla fabuły, ale jednak ciekawie ubrane w słowa monologi protagonistki. A to, co powinno być ważne? Zostaje tego niewiele i też nie mam o tym dobrego zdania. Na przykład: Loma, po wysłuchaniu kilku dobrych (ale czy na pewno?) rad bliskiego znajomego, przez ileś stron rozważa, czy pozbyć się serca, potem w końcu się go pozbywa, potem chce je odzyskać… scenarzystka chyba chciała, żeby wyszło dramatycznie, więc szkoda, że po każdej z tych decyzji wzruszałem ramionami, zadając sobie pytanie, czemu niby miałoby mnie to interesować?
Przypomnę, że byłem do Shade, the Changing Girl nastawiony bardzo entuzjastycznie. Do The Changing Woman siłą rzeczy już nie, ale i tak miałem nadzieję, że coś tu jeszcze zaiskrzy. Znowu się nie udało. Największym atutem tego komiksu ponownie są świetne okładki, ale to jednak za mało. Może powrót kilku postaci znanych z Shade’a pisanego przez Milligana. Może. Przeczytałem ten komiks jakieś dziesięć dni temu i przed napisaniem tego tekstu musiałem przypomnieć sobie, jak w ogóle się skończył, bo zupełnie wyleciało mi to z głowy. Podejrzewam, że za pół roku w ogóle nie będę pamiętał, że istnieje coś takiego jak ta miniseria, chyba, że będę miał koszmary o monologach Lomy.
Tak, zdaję sobie sprawę, że pewnie jestem zbyt surowy dla tej historii, ale to dlatego, że oczekiwałem po niej dużo więcej. Raz, że przed zabraniem się za nią dotarły do mnie liczne dobre opinie, a dwa: jeśli bierzesz na warsztat czyste szaleństwo i niesamowicie dobry tytuł, jakim był Shade, the Changing Man i chcesz iść w jego ślady, zrób z tego coś więcej niż nieciekawy dramacik i zestawienie ramek z pseudofilozoficznymi tekstami.
tekst: Michał Misztal
PSSST! Pisałem też o kilku innych komiksach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz