Co lubi Ennis, każdy widzi: epatowanie przemocą, pokazywanie kalectw oraz deformacji, nawiązywanie w swoich komiksach do religii oraz szeroko rozumianej wojny. Nie lubi za to superbohaterów. Dwa zdania, które właśnie przeczytaliście, to rzecz jasna ogromny skrót, ale mniej więcej oddaje to, czego można oczekiwać sięgając po historie napisane przez szalonego Irlandczyka. Wszystko to wydaje się idealnie pasować do postaci Punishera i swego czasu (swoją drogą, naprawdę minęło już tyle lat?) wiązałem spore nadzieje z Ennisem zajmującym się przygodami Franka Castle’a. Niestety, o ile (pomijając pewne niedorzeczności) początek wydawał się dokładnie taki, jaki powinien być, później robiło się coraz gorzej, aż w końcu autor Kaznodziei przekroczył granice absurdu. Mimo to cały czas pamiętałem, że przecież gdzieś tam na horyzoncie czeka na mnie jeszcze Punisher MAX, wiedziałem, że to dużo lepsza i bardzo mocna rzecz, bo czytałem już kilka zeszytów tej serii. Niedawno wreszcie przerobiłem całość i pierwsze, co przychodzi mi do głowy po lekturze, to pytanie: czemu zabrałem się za to tak późno?!
Czego tu nie ma? Epatowanie przemocą – oczywiście, że jest. Tu pozbawienie kogoś oka, tam kastracja, gdzie indziej obcinanie żywym ludziom części ciała i rozsyłanie ich do bliskich ofiary, że o standardowych wykonywanych przez Punishera masowych egzekucjach nie wspomnę. Kalectwo, deformacje? Pewnie, że są. Gość, któremu bomba urwała pół twarzy? Obecny. Poczekajcie jeszcze na kobietę bez piersi, z twarzą pokrytą bliznami. Może nie ma zbyt wiele o religii, ale jeśli chodzi o wojnę, Castle był przecież w Wietnamie, więc autor może się nieźle na ten temat rozpisać. I choć wynika z tego, że to ten sam Ennis, co zazwyczaj, tym razem wyszło to naprawdę dobrze. Jest groteskowo, ale jednocześnie w stu procentach na poważnie – nie będzie wyjmowania z wody jakimś cudem nierozsypującego się szkieletu gościa pożartego przez piranie.
Przemoc oraz inne pomysły scenarzysty robią ogromne wrażenie. Choćby historia o jednym z pomniejszych przestępców, który postanawia zaleźć Frankowi za skórę i wykopuje z grobu zwłoki jego rodziny, a następnie filmuje oddawanie na nie moczu? Czemu nikt nie wpadł na to wcześniej? A może chcecie wiedzieć, co może złamać głównego bohatera, który nie ma właściwie nikogo bliskiego, a jest zbyt wielkim twardzielem, by działały na niego tortury? Punisher MAX to worek wypełniony masą świetnych pomysłów i choć większość historii sprowadza się do schematu „Ktoś chce dopaść Castle’a, po czym, zazwyczaj tuż przed swoją śmiercią, dochodzi do wniosku, że nie był to najlepszy plan”, i tak czyta się to rewelacyjnie. Komiks wciąga, nie pozostawia obojętnym i – w przeciwieństwie do wcześniejszych cyrków Ennisa w ramach serii – nie jest kretyński. Bawi, ale nie w tym sensie, że jest zabawny. Wręcz przeciwnie, tematy poruszane w MAX-ie są często bardzo poważne i trudne. Przykład pierwszy z brzegu: historia o kobietach zmuszanych do prostytucji; Punisher nie ma oczywiście najmniejszego zamiaru pozwolić ujść złym ludziom z życiem, a dzięki Ennisowi niejeden czytelnik będzie zapewne trzymał kciuki, by sprawa zakończyła się jak najbrutalniej. Na mocne momenty można zresztą trafić tu na każdym kroku i raczej nie liczcie na to, że szybko zapomnicie o tych najgorszych. I choć wiadomo, że szokować wszechobecną makabrą nie jest jakoś trudno, scenarzyście udało się osiągnąć efekt sprawiający, że czytelnik po pierwsze zapomina, że właściwie są to tanie chwyty, a po drugie, pomimo nadmiaru chorych scen, jakimi jest karmiony, nie powinien czuć, że komiks oferuje mu tylko krew, poobcinane kończyny i nic poza tym. Na szczęście tym razem tak nie jest, a przecież trudno zapomnieć, że różnie to z historiami Ennisa bywa.
Główny bohater jest tu przedstawiony dość realistycznie (rzecz jasna jak na kogoś, kto przez niemal trzy dekady zajmuje się głównie masowymi mordami oraz unikaniem sprawiedliwości), choć jednocześnie często irytuje. Zawsze uznawałem Punishera za świetnego stratega i taktyka; u Ennisa, owszem, nieraz ma przebłyski geniuszu, ale też wielokrotnie zachowuje się tak, jakby już mu nie zależało albo wręcz chciał umrzeć – daje się nabierać, wpada w pułapki, których obecność mógł przewidzieć, bywa bezmyślny albo zbyt leniwy, by zrobić rekonesans przed wkroczeniem do akcji. Nie żeby zdarzało się to na co drugiej stronie, ale trudno nie zwrócić na to uwagi. A z drugiej strony, czasem każe to zastanawiać się, czy Castle rzeczywiście nie ma już dość i czy przypadkiem nie chciałbym dostać kulki w plecy gdzieś w ciemnym zaułku.
Scenariusz w naturalny sposób przytłacza ilustracje. Co prawda te zazwyczaj spełniają swoją rolę tła, jednak, jak to z takimi rysunkami bywa, raczej nie zapamiętacie większości z nich na dłużej. Niestety, w serii znalazło się też sporo kadrów do bólu przeciętnych i nijakich. Za to większość okładek to rewelacja i doskonała zachęta, by zajrzeć do środka zeszytu – Tim Bradstreet niezaprzeczalnie wykonał świetną robotę.
Polecam z całego serca, chyba, że ktoś jest zbyt wrażliwy, by czytać takie komiksy. Jeszcze raz: naprawdę nie wiem, dlaczego zabrałem się za MAX-a po tak wielu latach, ale chyba lepiej późno niż wcale. Jeśli jakimś cudem jeszcze nie znacie, bierzcie w ciemno.
Co dalej? Może Punisher MAX Aarona? Warto, nie warto*? Bo serial Netflixa to jak na razie (obejrzeliśmy bodajże 6 epizodów) raczej żart – mam nadzieję, że kolejne odcinki będą o Franku zabawiającym się z żoną Micro i Liebermanie płaczącym przed swoimi monitorami, może to będzie ciekawsze.
tekst: Michał Misztal
*w międzyczasie zacząłem czytać i zapowiada się nieźle
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz