Trochę ponad tydzień po miejscach #20-11 zapraszam do zapoznania się z resztą kolejnego wydania mojej listy ulubionych gier bez prądu. Jeśli porównacie ją z zeszłorocznym spisem, zobaczycie, że jestem raczej stały w uczuciach – większość tytułów jest na bardzo podobnej pozycji, co ostatnio. Nie znaczy to, że w 2017 nie poznałem wielu nowych planszówek. Wręcz przeciwnie, ale tak jakoś wyszło, że do pierwszej dziesiątki trafił tylko jeden z nich.
Zaczynamy!
10: Legendary: A Marvel Deck Building Game [poprzednie miejsce: 9]
Jedna z gier, w które gram najczęściej, o czym zresztą pisałem niedawno. Kierując się zdrowym rozsądkiem, muszę stwierdzić, że niektóre z gier, jakie znalazły się poza moją pierwszą dziesiątką, są bardziej złożone czy po prostu lepsze mechanicznie, ale co z tego? Legendary znalazła się tak wysoko za frajdę, jaką mam w czasie prawie każdej rozgrywki (nawet jeśli ostatecznie zebraliśmy baty). Połączenie prostego i ciekawego budowania talii z moimi ukochanymi komiksami, ogromna różnorodność zapewniona przez dodatki – na razie nie potrzebuję niczego więcej, bo wiem, że A Marvel Deck Building Game zapewni mi jeszcze bardzo dużo zabawy.
9: Alien Frontiers [poprzednie miejsce: 10]
Świetna gra, w dodatku o statkach kosmicznych – czego chcieć więcej? A tak poważnie: uwielbiam, a wręcz kocham ten tytuł. Naprawdę. Chociaż, jak widać, na wyższych miejscach znalazło się osiem gier, kiedy mam połączyć ze sobą słowa „planszówka” i „kocham”, od razu pojawia mi się w głowie pudło z napisem Alien Frontiers. Nie potrafię napisać o tej grze niczego złego (sami zobaczcie). Kilka miesięcy temu przyleciał do mnie z KickStartera dodatek Factions i trochę wstyd, że do tej pory wypróbowałem go tylko dwa razy, ale spokojnie, nadrobimy. Nie przypominam sobie ani jednej partii w AF, która nie byłaby dla mnie ogromną przyjemnością.
8: Cyklady [poprzednie miejsce: 7]
Podstawkę polubiłem bardzo: bo grecka mitologia, bo ciekawa mechanika, bo licytowanie się o to, co będzie można zrobić w czasie swojego ruchu (a jeśli nie podoba ci się, że bez Aresa nikogo nie zaatakujesz, zagraj w milion innych planszówek, w których można ruszać się swoją armią w każdej turze). Tytani trochę zmienli moje podejście (pisałem o tym… o, tutaj), niestety na gorsze. Zdaję sobie jednak sprawę, że to bardziej kwestia naszego nieogrania niż tego, że dodatek psuje grę. Tak czy inaczej, do Cyklad usiądę chętnie właściwie zawsze.
7: Robinson Crusoe: Adventure on the Cursed Island [poprzednie miejsce: 6]
Wciąż moja ulubiona kooperacyjna planszówka. Co prawda do tej pory nie udało mi się ukończyć kampanii z dodatku (podchodziłem do niej ze trzy razy, ale skutecznie zniechęcił mnie zalew nowych zasad, rozkładanie całego tego bajzlu oraz trudny powrót do początku scenariusza, by nie rezygnować po przegranej grze), jednak poszerzenie gry o kolejne przygody i tak wystarcza, by nie rezygnować z kolejnych wizyt na wyspie. Może nie gram już w Robinsona tak często, jak kiedyś, ale regularnie wracam i myślę, że w najbliższym czasie nie ulegnie to zmianie (chociaż kto wie, dzisiaj zagrałem po raz pierwszy w This War of Mine… zobaczymy).
6: Mare Nostrum: Imperia [poprzednie miejsce: 5]
Gra, której wciąż nie poznałem dostatecznie dobrze, ale niemal każda partia to dla mnie maksimum frajdy (poza pierwszym i chyba ostatnim wypróbowaniem tej planszówki na dwie osoby oraz rozgrywką, która trwała pięć i pół godziny…). Starożytność (choć autorzy niekoniecznie uznają realia historyczne za coś ważnego), kilka dróg do zwycięstwa, masa kombinowania, blef, negocjacje równie ważne (a czasem ważniejsze) jak dbanie o ekonomię czy rozbudowę armii. Mare Nostrum to gra, po której zazwyczaj siedzimy jeszcze przez dłuższą chwilę i omawiamy, co działo się w jej trakcie, a wcale nie zdarza się to przy wielu innych tytułach. Gdyby nie irytujące układanie żetonów… ale to nic, w porównaniu do rewelacyjnych przeżyć przy stole to naprawdę mało ważna rzecz. Świetna planszówka.
5: Cosmic Encounter [poprzednie miejsce: 4]
Tak, tak, wiem – stare, losowe i głupie. Ale wiecie co? Biorąc pod uwagę przyjemność w trakcie gry, Cosmic Encounter prawie nie ma konkurencji. Dużo gadania, negocjacji, wbijanie noża w plecy (albo to uczucie, kiedy ktoś z zaskoczenia wsunął ostrze między nasze łopatki)… i jeszcze jedna rzecz. Jak pewnie przeczytacie za chwilę, moje ulubione tytuły to takie, które mogę sam, powiedzmy, współtworzyć. Przez „współtworzyć” mam na myśli to, że nie do końca gram tym, co po prostu wyjmuję z opakowania, za to muszę jeszcze zbudować własną talię/drużynę itp. Mam wtedy wrażenie, że dana gra jest czymś więcej, niż to, co znalazłem w pudle. I Cosmic, ten stary, losowy Cosmic, choć wcale taką planszówką nie jest, chyba jako jedyna "zwykła" gra zapewnia mi bardzo podobne wrażenia – co prawda niczego nie buduję ani nie składam, ale jest tu tyle regrywalności, że aż wydaje mi się, iż cały ten tytuł jest czymś więcej niż sumą elementów, z których się składa. Czy to, co właśnie przeczytaliście, w ogóle ma sens?
4: Neuroshima Hex! [poprzednie miejsce: 3]
Gdybym nie był chorym zboczeńcem, dla którego używanie aplikacji nie jest graniem w planszówkę, pewnie miałbym już za sobą setki partii w Neuroshimę Hex!, bo to tak rewelacyjny tytuł (z Race for the Galaxy byłoby tak samo). Zawsze, kiedy ludzie uwielbiający tę grę piszą o swoich rozgrywkach i wymieniają trzycyfrową liczbę, jest mi zwyczajnie głupio, bo jak na grę z mojego czwartego miejsca, mam ją tak bardzo nieograną, że to aż wstyd. I choć nigdy nie zbliżę się do wymienionych wyżej nałogowców, ostatnio postanowiliśmy z kumplem, że po każdej wspólnej rozgrywce w coś większego wyciągamy na stół Hexa! – oby się sprawdziło. A jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego tak bardzo lubię tę grę, nie czytajcie przeczytajcie moją najgorszą, jaką można było napisać recenzję tej planszówki tutaj.
3: Android: Netrunner [poprzednie miejsce: 2]
Ostatnio na miejscu drugim, teraz „tylko” na trzecim. Choć w recenzji pisałem, że LCG jednak może być czymś dla mnie, musi być spełniony jeszcze jeden, dość oczywisty warunek, a mianowicie trzeba mieć z kim grać. W mojej sytuacji ma miejsce prosty związek przyczynowo-skutkowy: nie mam z kim grać-nie kupuję nowych paczek z kartami-właściwie nie gram. W minionym roku zagrałem w Netrunnera bodajże trzy razy. Mimo to nie sprzedam tej gry – jest na to zdecydowanie za dobra (najlepsza karcianka dla dwóch graczy, jaką znam). Z drugiej strony, wolałbym, żeby była tak wysoko na mojej liście nie tylko przez to, że doceniam genialną mechanikę, ale też dlatego, że regularnie rozkładam ją na stole. Chyba już trochę na to za późno, w międzyczasie doszło do rotacji części kart, pojawił się nowy zestaw podstawowy i wątpię, żeby chciało mi się ogarniać te wszystkie rzeczy od nowa, chociaż… kto wie. Obym się mylił.
2: Guild Ball
Jedyna gra, która w mojej pierwszej dziesiątce pojawia się po raz pierwszy. Nie będę się o niej rozpisywał, bo i recenzja i wpis o moich 50 partiach w Guild Ball to nadal całkiem świeże teksty. Dodam tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, im dalej, tym lepiej i naprawdę lubię tego bitewniaka jeszcze bardziej niż, powiedzmy, te kilka tygodni temu. Im dłużej gram, tym większą radość sprawiają mi kolejne mecze i poznawanie nowych niuansów związanych z tym tytułem. Po drugie, Guild Ball w zasadzie mógłby być na pierwszym miejscu, bo zarówno połączenie piłki nożnej z mordobiciem, jak i karcianka, która znalazła się wyżej, to dla mnie rzeczy tak samo dobre, tyle że spełniającew moim życiu maniaka gier bez prądu trochę inne funkcje. Mimo to trzeba było wybrać jedną, więc…
1: Vampire: the Eternal Struggle [poprzednie miejsce: 1]
...więc jeśli ktoś czytał którekolwiek z wcześniejszych wydań tej listy (pierwsze jest tu, a drugie tutaj i tutaj), raczej nie zaskoczy go, że moją ulubioną grą nadal jest Vampire: the Eternal Struggle. Najlepsza wieloosobowa karcianka, jaką znam, tytuł, w którym ważne jest nie tylko to, jakie kartoniki wrzucimy do swojej talii, ale przede wszystkim jak ich użyjemy oraz w jaki sposób dogadamy się z naszymi przeciwnikami. Sporo potencjalnej walki, polityki, głosowań, mechanika rewelacyjnie oddająca klimat wampirów Świata Mroku – mógłbym tak bez końca. Karcianka co prawda już (niemal) martwa, jednak w 2017 roku i tak udało mi się zagrać w nią 10 razy. O wiele mniej, niż bym chciał, ale też nie ma tragedii. Oby szybko pojawiła się kolejna okazja.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz