Komiksowe Podsumowanie Tygodnia, czyli kilka napisanych na szybko zdań o (nie zgadniecie) kilku przeczytanych przeze mnie ostatnio komiksach. Żadnych naukowych analiz, bo nie będę udawał, że umiem. Planowo co niedzielę o 10:00, życie zweryfikuje.
ARMADA, tom 3: W trybach rewolucji [Jean-David Morvan & Philippe Buchet | Egmont]: To chyba tę okładkę Armady kojarzę najbardziej ze wszystkich, głównie z powodu recenzji w zdaje się którymś z pierwszych, tych zaczytywanych na śmierć Produktów (za to, co tam konkretnie o tym tomie napisali, nie pamiętam za cholerę). Trzeci epizod, nadal bawię się nadspodziewanie dobrze, zaś słowem odcinka jest w tym przypadku "przewrotność". W trybach rewolucji to wciąż czytadło, jednak niegłupie. Tym razem dostajemy jeszcze więcej polityki, na szczęście bez czarno-białego podziału na dobrych i złych, bo ci dobrzy chcą osiągnąć cel niekoniecznie prawymi metodami, zaś ich przeciwnicy to coś więcej niż tylko dranie, którzy chcą wyłącznie uciskać tych na dnie. No i pod koniec zrobiło mi się autentycznie żal Navis. Lubię, mam zamiar czytać dalej.
BATMAN - ONE BAD DAY: MR. FREEZE #1 [Gerry Duggan & Matteo Scalera | DC]: Jest lepiej niż w przypadku One Bad Day: Two-Face oraz Penguin, ale na szczęście nie tylko dlatego, że tamte dwa komiksy były po prostu słabe. Powtórzę się po raz milion pierwszy: z telenowelą DC nie jestem na bieżąco, właściwie nie byłem nigdy, więc nie wiem, być może to, co tu przeczytałem, jest kanonem już od 1410 roku. Dla mnie to całkiem świeże i ciekawe spojrzenie na Mr. Freeze'a i jego relację z żoną, zarówno w czasie, gdy była zdrowa, jak i obecnie, kiedy zamrożona czeka na pomoc Victora. Idą święta, więc Nietoperz, na prośbę Robina, zamiast standardowo butować swojego lubiącego zimno przeciwnika, postanawia pomóc mu w kwestii Nory. I wynikają z tego dość zaskakujące rzeczy. Poza tym dostajemy tu bardzo sympatyczną krechę, trochę kojarzącą się z Batman: The Animated Series. To nie jest komiks idealny, ale w porównaniu do wszystkich One Bad Dayów oprócz pierwszego, traktuję go jak zbawienie.
BLOOD STAINED TEETH #7 [Christian Ward & Patric Reynolds | Image]: Sloane wrócił, a ja, choć przez moment było lepiej, znowu mam dość tej serii. Atticus to nie dość, że kompletny buc, to jeszcze tak nieciekawy główny bohater, że prawie mi go żal. W dodatku niby stracił prawą rękę, jednak na pierwszym rysunku, gdzie się pojawia, jak gdyby nigdy nic znowu ją ma, by później dla odmiany jeszcze raz jej nie mieć. Czemu nie? Na szczęście, choć marna to pociecha, są tu też poszatkowane fragmenty innych, trochę bardziej intrygujących wątków. Ale tylko trochę, a przypadku Blood Stained Teeth to stanowczo za mało.
ĆMA #1-2 [Tomasz Grodecki, Rafał Bąkowicz, Rafa Jankowski | Timof]: Za polskim superhiroł przepadam średnio. Wiadomo, że czasem działa to lepiej (Bler), czasem gorzej (...), ale jeśli te wszystkie peleryny i supermoce nie są zrobione dla beki, najczęściej nie za bardzo to do mnie przemawia. Czasem jednak próbuję, a dodatkowo pierwszy zeszyt Ćmy kusił bardzo fajną okładką. Po lekturze okazało się, że seria Grodeckiego i Bąkowicza jest jedną z tych, które powinny działać. A przynajmniej na to wygląda, bo tak naprawdę dostaliśmy zaledwie namiastkę namiastki – krótkie, klimatyczne historyjki, w których bardziej właśnie o klimat chodzi, nie zaś o sprytnie skonstruowany scenariusz. Ćma dobiega do przeciwnika, po czym go aresztuje i koniec. Wbija na tajne spotkanie tworzących smartzombie grubych ryb, a na kolejnej stronie dostajemy ramkę o treści "I po robocie". No nie wiadomo za wiele, ale skłamałbym twierdząc, że nie podoba mi się ten dziwny świat 20-lecia międzywojennego, tyle że ze smartfonami oraz innymi wynalazkami nie pasującymi do tamtych czasów. Intrygujące, ciekawe, fajnie narysowane.
W Ćmie #2 okładkę narysował Rafał Szłapa, z kolei jedną z historii zilustrował znany z Mięcha Rafa Jankowski. Kontynuacja pokazuje mi, że warto było czekać, ale znowu: chcę jeszcze i szybciej. W idealnym świecie powinniśmy taki zeszyt otrzymywać co miesiąc, do kompletu z nowym odcinkiem Wydziału 7. Ale, niestety, życie. Przynajmniej dowiadujemy się tutaj więcej o protagoniście serii oraz kilku związanych z nim postaciach, a scenariusze wreszcie są trochę bardziej rozbudowane. Na kolana rzuconym nie jest, ale Ćma zdecydowanie ma coś w sobie, więc czekam na trójeczkę.
DEADLY CLASS #16 [Rick Remender & Wes Craig | Image]: Na takie zeszyty Deadly Class czekam. Takie, w których Marcus nie siedzi na tyłku, płacząc, jak mu źle, ale próbuje rozwiązywać swoje problemy. A wiadomo, że prawdopodobnie zrobi to w najgłupszy (i najbardziej krwawy) możliwy sposób i, zamiast sobie pomóc, jeszcze bardziej pogorszy swoją sytuację. Tak właśnie dzieje się tutaj, co po raz kolejny przyjąłem z wielkim zachwytem.
HITMAN #17 [Garth Ennis & John McCrea | DC]: Nie dzieje się tutaj kompletnie nic. Ci źli ostrzeliwują kościół, do którego nie może wejść demon Mawzir. Ci powiedzmy, że dobrzy, chowają się w środku. Etrigan załatwia swoje też niezbyt interesujące sprawy w piekle, ale przynajmniej nie rymuje, co dla mnie jest plusem. To tyle.
ICE CREAM MAN #33 [W. Maxwell Prince & Martín Morazzo | Image]: Ice Cream Man jak zwykle bezbłędny. O tym, jak niewiarygodnie dobrym tytułem jest Lodziarz(?), pisałem już wcześniej, wspominając między innymi, że seria zazwyczaj straszy na smutno, a także bardzo często poszczególne zeszyty oparte są na jakimś ciekawym pomyśle/nietypowej formie, przykładowo dostawaliśmy już komiksowy palindrom lub rozwiązywanie krzyżówki. Tym razem scenarzysta zwraca się bezpośrednio do czytelnika, zaskakując autotematycznością: autor opowiada o tym, że właściwie to chciałby opowiadać pozytywne, inspirujące historie, tyle że nie za bardzo mu to wychodzi (a przy okazji wrzuca w kadry swoje własne lęki, żeby nie było wątpliwości, skąd bierze się mroczny i ponury ton jego działa), przedstawiając to za pomocą jednego dnia z życia Brada, głównego bohatera zeszytu. Jedna połowa każdej strony, bardziej kolorowa i optymistyczna, choć niepozbawiona problemów, poświęcona jest temu, jaki scenariusz chciałby napisać W. Maxwell Prince, zaś druga, jak wychodzi mu to zazwyczaj, kiedy odbiorca otrzymuje głównie rozpacz, cierpienie, rozstania, narkotyki, śmierć i tak dalej. Co mogę powiedzieć, narracja oraz ilustracje w Ice Cream Manie po raz kolejny trafiają do mnie w stu procentach, więc pozostaje mi tylko nadal kłaniać się duetowi Prince-Morazzo w pas i czekać na wydanie ich genialnej serii po polsku.
THE JOKER: THE MAN WHO STOPPED LAUGHING #3 [Matthew Rosenberg & Carmine Di Giandomenico | DC]: Pierwszy zeszyt był obiecujący, przy drugim trochę wzruszałem ramionami, trzeci to niestety kasztan. Jest to jednak jakaś umiejętność, napisać dwadzieścia kilka stron komiksu, na których niby dzieje się sporo, ale tak naprawdę nie dzieje się KOMPLETNIE nic, w każdym razie nic choćby minimalnie istotnego. Całe szczęście jakoś to wygląda, jednak jeśli chodzi o scenariusz, tak się bawić nie będziemy.
LASTMAN, tomy 3-4 [Yves Balak, Bastien Vivès & Michael Sanlaville | Non Stop Comics]: Lastman to seria, którą zachwyciłem się po pierwszym tomie, zaś po drugim byłem już bezwarunkowo zakochany. Uwielbiam. Za wciągający, zaskakujący na każdym etapie historii nowymi rzeczami scenariusz, dynamiczną, rozpoznawalną kreskę (fakt, że trochę trwało, zanim się do niej ostatecznie przekonałem), chyba przede wszystkim za postacie. Nie wiem, czy wyrażam się wystarczająco jasno: to jest GENIALNY komiks. W szufladce rzeczy rozrywkowych, tytuł na najwyższym poziomie i przy niewielu innych bawię się aż tak dobrze.
Zaczyna się niewinnie, od turnieju walk, na których chciałby zapisać się Adrian Velba, ośmiolatek, tyle że należy startować w parach, a jego partner się rozchorował. Zaskakującym rozwiązaniem problemu jest pojawienie się w Dolinie Królów tajemniczego Richarda Aldany, dorosłego faceta, który wygląda na siłacza i któremu ewidentnie bardzo zależy na zwycięstwie. Mężczyzna i dziecko tworzą nietypowy duet, który nie do końca odpowiada Marianne, matce Adriana samotnie wychowującej swojego syna.
I to się na początku czyta bardzo fajnie, jest bardzo sympatyczne, turniejowe walki, okładanie się pięściami oraz czarami, dzieciaki z ambicjami oraz dorośli, budzący postrach czempioni. Tyle że Last Man bardzo szybko rozrasta się w coś o wiele bardziej złożonego i, niech będzie, użyję tego słowa, bo w tym przypadku jest uzasadnione – epickiego. W każdym tomie dostajemy szerszy obraz świata tej serii, obraz niejednokrotnie zaskakujący, tak jak zresztą cała nieprzewidywalna fabuła. I, co jest najlepsze: wiele tytułów trzyma się na tajemnicach, i tylko na nich, jak na ślinie. Czytamy prawie wyłącznie dlatego, że jesteśmy ciekawi, co będzie dalej, ale kiedy przychodzi czas otrzymania odpowiedzi, a scenariusz nie wynagradza nam poświęconego mu czasu, jesteśmy rozczarowani. W Lastmanie również mamy sporo tajemnic, też chcę dowiedzieć się, o co chodzi, co ukrywają niektóre postacie i tak dalej. Ale głównym punktem programu są tu właśnie bohaterowie serii (szczególnie Marianne i Richard, choć innych interesujących osób, nawet z drugiego i trzeciego planu, zdecydowanie tu nie brakuje) oraz ich działania, przez co, nawet jeśli za jakiś czas nie zostanę przewrócony na łopatki wielkim zwrotem akcji, tak bardzo polubiłem ten świat i jego mieszkańców, że w ogóle nie będzie mi to przeszkadzało. Bo nawet bez tego jest genialnie.
Ten świat... o którym, po czterech tomach, nadal nie wiem za wiele, a przynajmniej takie mam wrażenie. Lastman to bez wątpienia jeden z najlepszych komiksów, jakie w tej chwili czytam. Kupcie Lastmana, czytajcie Lastmana, pokochajcie Lastmana. Mam pozostałe cztery tomy i już nie mogę się doczekać lektury, ale też nie chcę tej serii kończyć za szybko. Jest po prostu za dobra.
SAGA WINLANDZKA, tom 1 [Makoto Yukimura | Hanami]: Jest bardzo dobrze. Z jednej strony wiedziałem, że pewnie tak będzie, bo naczytałem się i nasłuchałem o tym komiksie chyba wyłącznie pochwał. Z drugiej, kiedy co chwilę dociera do mnie, że jakaś seria jest czymś wybitnym, a wręcz arcydziełem, sięgając po nią, można się nieźle przejechać z powodu zbyt wysokich oczekiwań.
Saga Winlandzka opowiada o wikingach, przede wszystkim o Thorfinnie, młodym chłopaku pragnącym zemścić się na człowieku, który zabił mu ojca. I choć po pierwszym tomie (a Hanami wypuszcza tę mangę w postaci grubasków liczących ponad 400 stron) arcydziełem jeszcze bym tego tytułu nie nazwał, muszę przyznać, że jest to pierwszorzędny komiks przygodowy. Zrealizowany z rozmachem, z dobrą, realistyczną kreską (choć nie brakuje tu też postaci bardziej karykaturalnych i nie jestem pewny, czy do końca mnie to przekonuje, tak jak rzucanie przez niektóre postacie bardzo współcześnie brzmiących zwrotów), z dość dużą dawką brutalności, ale nie zabraknie też wzruszających momentów. Bardzo ciekawi mnie to, co będzie się działo z Thorfinnem dalej, zresztą z kilkoma innymi postaciami też. No i w końcu to manga o wikingach, czyli typach, którzy napadają, mordują, rabują i robią inne złe rzeczy, a Saga Winlandzka nie próbuje wmówić czytelnikowi, że byli to fajni goście (nawet jeśli pokazuje ich jako sprytnych i silnych wojowników), przez co trudno polubić część tych, o których tu czytamy, włącznie z głównym bohaterem. I bardzo dobrze, że tak jest. Cieszę się, że pod choinką znalazłem tomy od pierwszego do piątego – zacieram ręce przed sięgnięciem po kolejny.
STRANGE ADVENTURES #7 [Tom King, Mitch Gerads & Evan "Doc" Shaner | DC]: W #7 zeszycie Strange Adventures dzieją się rzeczy dziwne, które na obecnym etapie historii trudno w pełni zrozumieć (albo jestem tępy), więc czekam na to, co będzie dalej. Na razie dowiadujemy się prawdy na temat jednej z wielkich tajemnic tego tytułu, a ja muszę przyznać, że połknąłem haczyk i dałem się Kingowi zwieść. Niezależnie od tego, nie jestem specjalnie zachwycony tym, co się tu okazało, ale przynajmniej coś się dzieje. Niech będzie. Dajecie dalej i oby było ciekawie.
TEENAGE MUTANT NINJA TURTLES #65 [Tom Waltz & Mateus Santolouco | IDW]: Co ma miejsce w tym zeszycie, każdy widzi – TMNT robią świąteczną imprezę. Mamy w związku z tym okazję sprawdzić, co tam słychać u części znajomych żółwi, a poza tym zobaczyć, jak wyglądają ich pokoje, plakaty na ścianach, sterty komiksów i tak dalej. Nie dzieje się nic szczególnie istotnego, ale też nie o to tu chodziło. Zmiana rysownika moim zdaniem na plus, niech sobie będzie bardziej estetycznie i trochę kreskówkowo, ten komiks to i tak seria bardziej dla dzieciaków.
TOKYO GHOUL, tom 2 [Sui Ishida | Waneko]: Wcześniej trochę narzekałem, ale drugi tom Tokyo Ghoula wszedł mi pięknie i już wiem, że na pewno chcę zostać z tą serią na dłużej. Pojawia się sporo interesujących postaci, dostajemy rozwinięcie kilku poprzednich wątków, ale, co najważniejsze i najciekawsze dla mnie, dowiadujemy się więcej o życiu ghouli: jak się organizują, czy wszystkie są mordującymi ludzi potworami (okazuje się, że nie, choć jeść ludzkie mięso musi każdy z nich), czy każdy z osobna jest kimś "złym" (a nie jest to wbrew pozorom takie proste). Poznajemy też ich głównych przeciwników, nazywanych gołębiami. To grupa wyszkolonych łowców potworów, która śledzi określone osoby, a jeśli okaże się, że podejrzany rzeczywiście nie jest człowiekiem, zostaje wyeliminowany. Z kolei ghoule, choć mające możliwości przeprowadzenia krwawego odwetu, niekoniecznie chcą to robić, bo wiedzą, że wtedy pojawi ktoś jeszcze silniejszy, kto być może będzie mógł wybić je do nogi. Tyle że też nie każdy z pożeraczy ludzi ma ochotę spokojnie przyglądać się, jak ich towarzysze giną. Jest tu jeszcze więcej dobra, jednak to ta niejednoznaczność właściwie wszystkiego (bo gołębie również nie wyglądają mi na osoby całkiem dobre lub takie, które nie mają swoich mrocznych tajemnic) sprawia, że moje kolejne komiksowe zamówienie z pewnością będzie bardzo ghoulowe.
ZEW NOCY, tom 1 [Kotoyama | Studio JG]: Zachciało mi się mangi o wampirach, więc trochę pogrzebałem i znalazłem Zew nocy. Zgadza się, to kolejny tytuł, co do którego z góry byłem pewny, że to nie jest coś dla mnie, ale co tam, nie po raz pierwszy wychodzę ze swojej strefy komfortu. O czym jest ten komiks? Otóż czternastoletni Ko Yamori cierpi na bezsenność, a także chyba na depresję oraz jeszcze kilka innych rzeczy, więc dla zabicia czasu wymyka się w nocy, niezauważony przez nikogo (zresztą rodzice niespecjalnie się nim interesują), z domu, by zobaczyć, jak wygląda świat o tej porze. Bardzo szybko spotyka Nazunę Nanakusę, starszą od niego wampirzycę (starszą zarówno w latach wampirzych, jak i ludzkich), z którą zaczyna łączyć go, jeśli mam być szczery, momentami dość niepokojąca relacja. Żeby nie zdradzać wszystkiego, napiszę tylko, że Ko ma dość swojego dotychczasowego życia i pragnie zostać nocnym krwiopijcą, ale by to zrobić, musi spełnić pewien warunek.
Po lekturze mogę tylko potwierdzić: miałem rację, to nie jest komiks dla mnie. Bo średnio interesują mnie problemy samotnego gimnazjalisty. Bo nie lubię młodzieżowo-głupkowatego humorku, jaki panuje w tej serii. To wszystko jest ewidentnie dla kogoś młodszego niż ja. Z drugiej strony... jestem psem na historie o wampirach, nie bezkrytycznym, ale jestem. I nawet podoba mi się panujący w Zewie nocy specyficzny klimacik spacerów po mieście w ciemności. A problemy czternastolatka zostały tu, pomimo wszechobecnych niespecjalnie zabawnych żarcików, potraktowane najzupełniej poważnie, jest majaczące gdzieś w oddali drugie dno, i jestem trochę ciekawy, co wyniknie z dalszej relacji dzieciaka i wampirzycy. Z tego powodu nie mówię, że na sto procent rezygnuję ze znajomości z tą historią – wyjdzie drugi tom i zobaczymy, może kupię.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz