Metody Marnowania Czasu: Supreme: The Story of the Year [Alan Moore & Rick Veitch] [recenzja]

czwartek, 3 grudnia 2009

Supreme: The Story of the Year [Alan Moore & Rick Veitch] [recenzja]

Główny bohater tego komiksu to gość, który stał się superbohaterem zaraz po tym, jak dotknął znalezionego w lesie meteorytu. Dzięki temu potrafi latać w swoim białym stroju i czerwonej pelerynie, jest też superinteligentny, supersilny, ma swoją tajną bazę, superpsa, supersiostrę, superroboty, powracających co jakiś czas superłotrów oraz ukrytą tożsamość. I tu Was zaskoczę - w cywilu wcale nie jest reporterem pracującym dla Daily Planet. Ethan Crane, dla niektórych znany także jako Supreme, zajmuje się rysowaniem komiksów. Na początku zapomniałem dodać, że jest też superszybki, dlatego też nie zamula się nad pustą kartką i ma sporo czasu na ratowanie świata. Fascynująca postać, nieprawdaż? Pewnie nigdy nie czytaliście komiksu o kimś choćby odrobinę podobnym.

Pytanie: czemu Alan Moore, niekwestionowany geniusz, zajął się na prośbę Roba Liefelda tak szablonowym bohaterem? Odpowiedź: ponieważ potrzebował właśnie kogoś szablonowego, schematycznego aż do bólu. I chociaż The Story of the Year nie jest aż tak znaną i genialną pozycją jak na przykład Watchmen, From Hell czy V for Vendetta (sam natknąłem się na ten komiks na Allegro, nie słyszałem o nim nigdy wcześniej), nie potrafię nie być nią zachwycony i nie przyznać, że Moore wygrał po raz kolejny. Ponownie udowodnił, że jest wielki, chociaż wcale nie musiał. Ponadto Supreme, w odróżnieniu od kilku innych dzieł scenarzysty (jak choćby wspominane już From Hell czy Lost Girls), jest rozrywką lekką, łatwą i przyjemną, nie straszącą swoją monumentalnością, czyli czymś, czego potrzebowałem po trzydziestu rozdziałach szalonego porno zilustrowanego przez Melindę Gebbie.


Chociaż Moore przejął serię dopiero w #41 zeszycie, znajomość poprzednich przygód herosa nie jest do niczego potrzebna. Owszem, scenarzysta wykorzystał samą postać, zdecydował się jednak całkowicie zmienić jej historię, robiąc to w bardzo sprytny i ciekawy sposób. Na samym początku opowieści Supreme powraca na Ziemię, która wcale nie wygląda tak, jak oczekiwał - cała planeta podlega nieustannym zmianom dosłownie na oczach głównego bohatera, tak jakby się resetowała. Nasz supahiroł szybko spotyka kilka alternatywnych wersji samego siebie (włącznie z widocznym na jednej z ilustracji gościem o imieniu Supremouse... tak, wiem jak to wygląda) i zostaje zabrany do miejsca zamieszkanego wyłącznie przez ludzi w białych strojach i czerwonych pelerynach, którzy zakończyli już swoje życie. Interesujący nas Supreme jest jednak kimś szczególnym, kimś, kto trafił tam, chociaż jego historia wcale się jeszcze nie zaczęła. Ten Supreme wkracza do świeżego, zresetowanego świata, by dopiero zapoczątkować własną egzystencję. Moore robi tu coś genialnego, okazuje się bowiem, że główny bohater, dotychczas mający spore luki w pamięci, tak naprawdę istnieje zaledwie od kilku chwil. Po wkroczeniu do nowej wersji świata zyskuje tożsamość Ethana Crane'a i rozpoczyna działalność superbohatera, mając jednocześnie świadomość, że gdy wyrusza ku swojej nowej przyszłości, w tym samym momencie tworzą się jego wspomnienia, które - tak samo jak on sam - jeszcze niedawno wcale nie istniały. I to wszystko w pierwszym zeszycie, po którym już wiedziałem, że The Story of the Year to kolejny wielki komiks tego autora, dziwne, że tak nieznany, przynajmniej u nas.

Dalej jest jeszcze lepiej - Ethan odwiedza znane sobie miejsca, by "odzyskać" - a tak naprawdę po prostu stworzyć - swoje wspomnienia. I tutaj dochodzimy do ważnego pytania: czym jest Supreme? Gonzo, który też okazjonalnie pisze o wyczynach Moore'a, doszedł ostatnio do wniosku, że w każdym ze swoich dzieł Alan prezentuje własny pogląd na jakąś sprawę. Tym razem przerabia komiksowe superbohaterstwo, przygląda się roli superbohaterów w opowieściach obrazkowych na przestrzeni dekad oraz analizuje zmieniające się podejście scenarzystów do trykociarzy. Robi to, jak się być może domyślacie, w sposób genialny. Całość opiera się na retrospekcjach (co najmniej jedna w każdym odcinku) rysowanych głównie przez Ricka Veitcha (przykładowa ilustracja poniżej), który naprawdę nieźle pozamiatał. Zresztą nie tylko warstwa graficzna retrospekcji to czysty, urzekający archaizm, scenariusz jest tak samo stylizowany na ubiegłe dekady, z całą naiwnością i śmiesznością prezentowanych wątków. Zabawa w czasie lektury jest przednia, tym bardziej, że wszystko wchodzi lekko, a złożoność scenariusza (to w końcu Moore, gdzie wszystko jest dopracowane w każdym szczególe, a w pewnej chwili słychać kliknięcie i nagle wszystko wskakuje na swoje miejsce, zmuszając czytelnika do zbierania szczęki z podłogi) nie idzie w parze ze wzrastającym przerażeniem odbiorcy.


Odwołania do zmieniającej się kondycji superbohaterów widać nie tylko w retrospekcjach, ale też w wątkach przedstawiających teraźniejszość Ethana. Kiedy postacie komentują poszczególne dekady (jedna była nudna, druga wydawała się kompletnie niedorzeczna), chodzi tak naprawdę o cały zmieniający się w ciągu dziesięcioleci komiks opowiadający o paniach oraz panach w pelerynach. Są oczywiście liczne nawiązania do historii gatunku, na czele z najbardziej widocznym podobieństwem Supreme do Supermana oraz Ethana Crane'a do Clarka Kenta. Jest tego więcej, a celowa schematyczność postaci, wątków, cała otoczka (wspomniany superpies, tajna baza, roboty-sobowtóry, ukrywana tożsamość oraz fakt, że główny bohater zajmuje się rysowaniem komiksów o superbohaterach) służy czemuś więcej niż tylko puszczeniu oka do czytelnika. Różnica jest taka, że tym razem Moore stworzył coś tak lekkostrawnego, że nikt nie przerwie czytania z powodu bólu głowy.

The Story of the Year zawiera dwanaście epizodów (ostatni w wersji a i b) zilustrowanych przez dziewięciu rysowników, z których najważniejszy jest Rick Veitch, obecny w prawie każdym odcinku autor retrospekcji. Warto też wspomnieć o tym, że okładkami oraz obrazkami wrzuconymi pomiędzy poszczególne odcinki zajął się Alex Ross. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy dali radę, ale i tak najbardziej przypadła mi do gustu stylizacja na superbohaterską prehistorię, cała reszta została przyćmiona przez scenariusz.

Na koniec dodam tylko, że chociaż nie jest to jedno z największych dzieł Moore'a, jeden z zapierających dech w piersiach komiksów, po których z wrażenia nie można zasnąć, jego wersja Supreme i tak miażdży. Inaczej, łagodniej, ale jednak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u