Metody Marnowania Czasu: Co tam czytam? (9) (Dragon Puncher, Tomorrow Stories i Legion)

sobota, 6 października 2018

Co tam czytam? (9) (Dragon Puncher, Tomorrow Stories i Legion)

Co tam czytam? to efekt chęci dzielenia się wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednym tytule, czasem o kilku, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.


Dragon Puncher [James Kochalka]

Po pierwsze, Dragon Puncher Jamesa Kochalki to jeden z najlepszych kawałków, jakie słyszałem w życiu – tekstowo, muzycznie, pod każdym względem, przy czym oczywiście nigdy nie zapomniałem o Wash Your Ass. Autor serii pasków American Elf wydał również komiks zatytułowany tak samo jak jego wspomniany muzyczny oraz jego kontynuację, czyli Dragon Puncher Island. Trudno mi opisać te dwa krótkie zeszyty słowem innym niż „przeurocze”. Choć nie ma się tu nad czym rozwodzić – obie historie są zupełnie świadomie proste jak budowa cepa i przeznaczone dla najmłodszych – trudno nie szczerzyć zębów na widok tego, za pomocą jakich środków Kochalka zdecydował się je opowiedzieć. Otóż mamy tu rysunkowe postacie na tle zdjęć, tyle że twarze (i pyski) głównych bohaterów to również fotografie: syna Kochalki, kota Kochalki oraz samego autora. Taki a nie inny wygląd plus nieskomplikowany jak sama „fabuła” oraz specyficzna kreska humor, to właściwie wszystkie patenty przyciągające do jednego i drugiego Dragon Punchera, jednak… z zaskoczeniem stwierdzam, że to wystarczy. Takie tam komiksiki do przerobienia w kilka minut (oba), uśmiechnięcia się i zapomnienia o ich istnieniu, ale przez tę krótką chwilę robią swoje. Wyszła z tego fajna i, jeszcze raz, przeurocza rzecz dla dzieciaków – sam nie wiem, czy dla tych, które sięgną po te historie, czy bardziej dla dzieciaków Kochalki.


Tomorrow Stories [Alan Moore i inni]

O tym, że Alan Moore wielkim scenarzystą jest, nikomu zainteresowanemu komiksami przypominać nie trzeba. O tym, że tworzy nie tylko rzeczy rozsadzające umysł jak Promethea czy Providence (nie sądzę, żebym odważył się zrecenzować) raczej też nie: w końcu mamy nastawioną przede wszystkim na dobrą zabawę (zazwyczaj) Ligę Niezwykłych Dżentelmenów, Top 10, nadal nieznanego u nas szerzej Supreme czy choćby mogącego pochwalić się świetnym początkiem (bo z dalszym ciągiem bywa już gorzej) Toma Stronga. No i mamy też Tomorrow Stories, czyli przygody kilku różnych bohaterów (Cobweb, First American, Greyshirt, Jack B. Quick i Splash Brannigan), scenariusze Moore’a, rysunki między innymi Melindy Gebbie oraz Ricka Veitcha. Niestety, przebrnięcie przez te 12 zeszytów wyczerpało mnie jak chyba żadna inna komiksowa lektura w ciągu ostatnich miesięcy. Tutaj również Moore tworzy na luzie, dla zabawy, bawi się formą, ale większość z tego wyszła bardzo słabo i nieśmiesznie. Owszem, parę zabiegów się udało i warto je zapamiętać (historia przedstawiająca mieszkańców różnych pięter budynku na przestrzeni lat oraz ta o kobiecie ukrywającej się przed swoim mężem), jednak to bardzo niewiele w zalewie pretensjonalnych żartów, męczących i sprawiających wrażenie pisanych na siłę gier słownych (które w dodatku ciągną się i ciągną, jakby były najzabawniejszą rzeczą na świecie) i ogólnie humoru kojarzącego mi się z kiepskim polskim kabaretem. Najbardziej broni się Greyshirt, czasem Cobweb, reszta to katorga – najgorszy jest chyba First American. Pół biedy, kiedy czyta się pierwsze odcinki, można pokiwać głową na zasadzie: "Aha, czyli to taki komiks", ale potem dostajemy to samo w kolejnych zeszytach… nie. Po prostu nie. Sam nie wiem, jak udało mi się dotrwać do końca.

Uh, actually, Mr. Brannigan, evil is the new good! But then, new is the new old… Although, thinking about it, is is the new isn’t…

Dobre, nie? Przemnóżcie to przez dwadzieścia kilka stron w każdym z 12 zeszytów minus wyróżniające się historie, które można policzyć na palcach jednej ręki. Nie polecam.


Legion [Peter Milligan, Wilfredo Torres & Lee Ferguson]

Legion, nieślubny syn Charlesa Xaviera, ma w głowie, no, legion przeróżnych osobowości, niczym Crazy Jane z serii Doom Patrol. No dobra, niech będzie, zabrałem się za czytanie. Okazało się dość szybko, że moje podejście do tego komiksu wyglądało mniej więcej tak: fajnie, fajnie, ale niewiele mnie te wszystko postacie obchodzą, włącznie z samym Legionem. Nie mówię, że jak Marvel, to domyślnie powinienem mieć przed oczami Wolverine’a czy Kapitana Amerykę, bo przecież taki o wiele mniej eksploatowany (kiedyś, teraz chyba trochę bardziej) Moon Knight Bendisa i Maleeva był pisany tak, że jak najbardziej interesowały mnie losy bohaterów tamtej miniserii. W Legionie mamy za duży milliganowski standard, czyli coś, co (do czasu) było siłą Kid Lobotomy, ale tam podano to w interesującej formie, tu niestety nie bardzo. Jest wałkowany przez Milligana temat tożsamości, a jakże, jednak przedstawiono to w zbyt oczywisty sposób – syn Xaviera ma problem ze swoją tożsamością, bo w jego psychice mieszka mały obóz różnych ludzkich archetypów. Oraz Lord Trauma, czyli główny zły. Czy głównemu bohaterowi uda się (z pomocą słynnej psychiatry na co dzień pomagającej sławnym ludziom) zjednoczyć skłócone osobowości ze swojej głowy przeciwko wspólnemu wrogowi?

No, zgadnijcie.

Wiem, że Marvel bez dopisku MAX = w dużej mierze ugrzeczniony scenariusz, byłem na to przygotowany, ale i tak po niedawnej powtórce takich rzeczy jak The Extremist, Minx, Skreemer czy Girl czytało się to trochę tak, jakby Milliganowi założono kaganiec.

tekst: Michał Misztal

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u