Cały czas wydaje mi się, że całkowicie niezasłużenie wciąż mało kto kojarzy w Polsce historie obrazkowe Petera Milligana. Owszem, jest nas więcej niż członków facebookowej grupy Komiks Bielsko-Biała, jednak trudno uznać to za wielkie osiągnięcie. Jeśli chodzi o mnie, z jednej strony staram się powtarzać na prawo i lewo, jak bardzo uwielbiam scenariusze tego faceta, że jego Enigma to mój drugi ulubiony komiks, że zrobił wiele naprawdę niesamowitych rzeczy. Z drugiej, w ciągu ostatnich kilku lat mimo wszystko trochę odpuściłem i zwątpiłem w jego zdolności. Nie ruszyłem pisanego przez niego Hellblazera, ledwo zmęczyłem Discipline. The Names zapamiętałem jako rzecz niezłą, niemniej nie powalającą na kolana. Potem cisza. Dopiero niedawno znowu zabrałem się za twórczość Milligana, zaczynając swój powrót od marvelowskiego tytułu Legion oraz od miniserii Kid Lobotomy.
Początek tego komiksu jest trochę jak bomba atomowa. Nawet kilka takich bomb. BUUM – jednak autor The Extremist wciąż potrafi pisać. I to jak! BUUM – w dodatku całość wygląda świetnie! BUUM – to jest tak chore, że nie mogę nie zakochać się w przygodach tego dzieciaka już od pierwszego zeszytu. I tak dalej, i jeszcze kilka podobnych eksplozji.
To jest coś pięknego – wygląda trochę tak, jakby scenarzysta zrobił sobie tabelkę i wpisał do niej wszystkie charakterystyczne cechy większości swoich komiksów, zdecydował się podkręcić je do maksimum, a potem powiedział sam do siebie: „Jeśli są ludzie, którzy chcą Milligana, dam im Milligana, tak, że po lekturze poleje im się krew z nosów. Co najmniej”.
Mamy tu więc postacie mające problemy z tożsamością, sztuk więcej niż jedna (choć to trochę tak, jakby o komiksie superbohaterskim stwierdzić: mamy tu więc postacie noszące trykoty), z pokręconą przeszłością oraz dziwnymi relacjami ze swoją rodziną, z niecodziennymi fantazjami seksualnymi, nadnaturalnymi zdolnościami, a wszystko to upchane w upiornym hotelu odwiedzanym przez niemniej ciekawych gości. Hotelu prowadzonym przez tytułowego bohatera, którego stanowisko (na jakim znalazł się dzięki szalonemu ojcu) chce zająć jego siostra, hotelu nawiedzanego przez duchy, zamieszkanego przez morderców, nie do końca zrównoważonego psychicznie pisarza (pracującego nad powieścią, na stronach której pojawia się postać o nazwisku Milligan…), hotelu, w którym za każdym rogiem może znajdować się właściwie cokolwiek, w komiksie z traktowanym dość luźno związkiem przyczynowo-skutkowym…
Miniseria liczy sześć zeszytów i bardzo długo wszystko, co właśnie wymieniłem, jest niesamowite i wspaniałe.
Milligan wlał do Kid Lobotomy całe wiadra szaleństwa i pojebaństwa, niekoniecznie dbając o to, by wszystko miało sens. Znalazło się tu tyle świetnych pomysłów, postaci czy nawiązań do kultury wszelakiej, że ledwo mieszczą się w kadrach. Nie obowiązują tu prawie żadne zasady. Ot, protagonista może nagle zmienić się w karalucha. Bo tak. I spotkać Franza Kafkę. Przenieść się przez ścianę do zupełnie innej rzeczywistości, bo w tym komiksie wolno mu to zrobić.
Nie zrozumcie mnie źle. Momentami można odnieść wrażenie, że sensu jest tu bardzo niewiele. I może nawet faktycznie prawie go tu nie ma. Gdybym miał użyć zdrowego rozsądku, przeanalizować tę miniserię na chłodno, napisałbym, że wyszło kiepsko, bo jak mógłbym pozytywnie ocenić taką historię? Przecież w takim komiksie scenarzysta nie ma żadnych zobowiązań wobec czytelnika – może robić sobie, co chce, stosować na co drugiej stronie deus ex machina, jakby miało nie być jutra, oszukiwać odbiorcę, bawić się jego oczekiwaniami, a potem doprowadzać poszczególne wątki do pozbawionego logiki finału. Bo przecież autor stworzył świat, w którym nic nie musi trzymać się kupy.
Spokojnie, Kid Lobotomy ma sens i jest spójną historią.
No… na swój sposób.
Co nie zmienia faktu, że czyta się to i ogląda wprost rewelacyjnie. Bardzo udane okładki, kreska, kolorystyka, zaś sama opowieść to niesamowita jazda bez trzymanki. Nie, nie obchodziło ani nie bolało mnie to, że część surrealistycznych wątków pojawiała się tu nagle i w zasadzie z dupy. Przyjmowałem wszystko bezkrytycznie, ciągle mając z tyłu głowy wrażenie, że właśnie czytam jedno z najlepszych dzieł mojego prawie ulubionego autora komiksów.
Do czasu.
Szósty zeszyt sporo psuje. Może nie na tyle, żeby zdeptać całą radość i satysfakcję po przeczytaniu wcześniejszych epizodów, ale jest trochę jak igła przekłuwająca balon oczekiwań związanych z wielkim finałem. Bo wielkiego finału właściwie nie ma.
Cytując recenzję na stronie Bleeding Cool: Then the comic just ends. There’s no real conclusion or falling action. It just stops. Jakby do Milligana dotarło nagle, że przecież musi już kończyć, więc w porządku, zwyczajnie utnę swoją historię i znikam.
Gdyby nie był to kończący całość odcinek – proszę bardzo. Pewnie wciąż byłbym zachwycony i z wypiekami na twarzy czekał na ciąg dalszy. Ale ciągu dalszego nie będzie… chyba, bo na końcu, po słowach The end pojawia się pytajnik. I życzyłbym sobie, żeby miniseria Kid Lobotomy zmieniła się w serię i trwała nadal, nawet w nieskończoność, bez sensu, na tych samych zasadach, czyli prawie bez nich. Ten komiks nie potrzebuje takich pierdół, logika jest dla słabych. Milligan to mistrz. BUUM! Chcę więcej, bo, jak już wspomniałem, do pewnego momentu byłem w tej historii właściwie zakochany.
Jedno z najlepszych dzieł Milligana…niestety nie, ale było blisko. Szkoda, że to jednak nie to.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz