Metody Marnowania Czasu: Nintendo Switch rok później

środa, 13 lipca 2022

Nintendo Switch rok później

SKĄD PRZYCHODZĘ

Nintendo Switch to konsola, która zmieniła mnie w gracza. Chociaż nie, to nie do końca prawda. Powinienem napisać: Nintendo Switch to konsola, która znowu zmieniła mnie w gracza. Bo, nie oszukujmy się, chociaż od ponad dziesięciu lat zdecydowanie najczęściej gram w planszówki, przed ekranem spędziłem wiele, wiele długich godzin swojego życia – i niczego nie żałuję (no, może tych mniej więcej dwóch tygodni z OGame w wakacje po klasie maturalnej). Jasne, liczba tekstów o grach komputerowych/konsolowych na tym blogu zupełnie tego nie odzwierciedla, bo, no właśnie: miałem sporą przerwę.

W co ja właściwie grałem przed pojawieniem się u nas w mieszkaniu Switcha (5 maja 2021, i to właśnie z okazji rocznicy stukam sobie teraz w klawiaturę), tak od, powiedzmy, 2012 roku? Grałem, w sensie, włączyłem i rzeczywiście spędziłem przy danym tytule więcej czasu, może nawet go ukończyłem? Chyba tylko w Bloodlines. A później moja Magda nagle i niespodziewane stwierdziła, że powinniśmy kupić sobie PlayStation, przez co udało mi się przejść Fallouta 3New Vegas oraz Batman: Arkham Asylum. To na trójce, z kolei na czwórce zaliczyłem od początku do końca trzeciego Wiedźmina. I to tyle w ciągu kilku lat, czyli nadal nic imponującego. 

Aż w końcu Switch.

Przez około rok udało mi się ukończyć 15 gier, pograć w o wiele więcej, nie wspominając o tych, które kupiłem i nawet nie włączyłem. I to będzie tekst właśnie o tym: w co grałem, co mam, na co czekam i tak dalej. Tytuły podzielone na kategorie, w danych kategoriach wymieniane alfabetycznie, przy czym nie wspominam o rzeczach, które co prawda na Switchu mamy, ale traktuję je jako gry Magdy, na przykład Animal Crossing czy Metro: Last Light Redux

Chyba wszystko jest jasne, możemy zaczynać.


PRZESZEDŁEM

BioShock: The Collection

O pierwszym i drugim BioShocku pisałem już wcześniej, a w końcu przeszedłem też Infinite, finalną część trylogii. Pomimo tego, że, tak jak słyszałem, Columbia to jednak nie to samo, co podwodne Rapture, przy trójce też bawiłem się bardzo dobrze. Czułem trochę większa swobodę (pewnie z powodu otwartych przestrzeni), widoki robiły lepsze wrażenie niż w poprzednich częściach, fabuła również dawała radę (choć tutaj, zdecydowanie częściej niż wcześniej, czułem, że bardziej się tę grę ogląda niż w nią gra, że jestem cały czas prowadzony na sznurku, zaś całe to moje chodzenie i strzelanie to tylko dodatek, który co prawda nie przeszkadza, jednak właściwie mogłoby go nie być). Poza tym pozbywanie się przeciwników było chyba najprzyjemniejsze ze wszystkich trzech BioShocków.

Mój największy zarzut w stosunku do trójki to fakt, że tym razem nie było w zasadzie ani trochę strasznie, a to coś, czego przecież oczekiwałem. Reszta to mniej znaczące, acz irytujące rzeczy, na przykład: czemu nie mogę zapisywać gry, kiedy tylko mi się podoba? Czemu jednocześnie mogę mieć przy sobie tylko dwie bronie? Czemu strzałka nie może pokazywać mi bez przerwy, gdzie mam iść (jak wcześniej), tylko muszę co chwilę w nią klikać? Gdzie jest mapa? Czemu czcionka jest taka mała? Pewnie mógłbym przypomnieć sobie coś jeszcze, ale najgorsze jest to, że jedynka i dwójka były cudownie upiorne, a w trójce zupełnie (poza dodatkiem Burial at Sea) tego nie czułem. Nie chcę jednak wyłącznie narzekać i krzyczeć, że "Infinite to nie mój BioShock", bo wydaje mi się, że brzmiałbym jak osoby rozdzierające szaty przy trzecim Falloucie, bo przecież jedyne słuszne części to jedynka, dwójka oraz Tactics, uzasadniając to zdaniem "Bo jest inaczej, czyli źle". Tu też jest inaczej, pod kilkoma względami gorzej, ale i tak cieszę się, że zaliczyłem całość, bo to genialna seria i gdybym poznał ją lata temu, kiedy wszystko działało z większą mocą, zapewne BioShock byłby jedną z moich ulubionych gier, w szczególności jedynka.

Diablo III: Eternal Collection

Ech... się grało. W jedynkę, która za dzieciaka zachwycała tym, że każda rozgrywka wyglądała zupełnie inaczej, co było bardziej świetnie zaprojektowanym złudzeniem niż faktem (przecież, choć rozkład podziemnych pomieszczeń zawsze wyglądał nieco inaczej, a potwory zostawiały po sobie losowe przedmioty, zawsze robiło się w zasadzie to samo). Potem w dwójkę, która wrażenia z pierwszej części podkręciła na 11. Wydaje mi się, że jest to jedna z gier, w które grałem najwięcej w życiu: robienie postaci, kolekcjonowanie złomu, najpierw, jeszcze w gimnazjum, przed pojawieniem się w domu Internetu, gra samemu (na komputerze, który miał za mały dysk, by zmieścił się na nim dodatek Lord of Destruction, czego nie mogłem przeżyć, bo mieli go prawie wszyscy łupiący w Diablo kumple), potem jakieś klany, pojedynki, zbieranie uszu przeciwników (a dużo częściej oddawanie im własnego), jedne z moich pierwszych w życiu zakupów na Allegro, którymi oprócz komiksów były, jakżeby inaczej, rzadkie przedmioty, a po wygranej aukcji spotkanie w grze i przekazywanie sobie rzeczy z rąk do rąk. Piękne lata, do jakich nie ma już chyba szans wrócić...

...co właściwie potwierdza trójka, w którą nie grałem nigdy wcześniej. Ale jest nieźle. To znaczy, Diablo III robi dobrze to, co ma robić każde Diablo: pozwala na nieskrępowane masakrowanie hord potworów i zbieractwo. Fabuła jest oczywiście tragiczna (sprowadza się do: idź w miejsce X zabić potwora Y/idź w miejsce X, gdzie jest przedmiot Y, pilnowany przez potwora Z) i, z jednej strony, ta seria przecież nigdy fabułą nie stała, zaś z drugiej, tutaj po raz pierwszy zaczęło mi to mocno doskwierać. Bawiłem się nieźle, tyle że oczekiwałem czegoś więcej. No i, przeszedłszy całą historię, raczej na tym zakończę (może pobawię się jeszcze innymi postaciami niż Łowca demonów), bo to już nie te czasy, żebym angażował się w jakieś rankingi, kompletowanie zestawów, maksowanie przedmiotów, klany i całą tę otoczkę. Miałem cień nadziei, że trójka zdoła mnie zachwycić i na stare lata znowu wsiąknę, tak się jednak nie stało. Może porównanie mocno z dupy, bo to mimo wszystko dwie zupełnie inne gry, ale taki Hades robi to milion razy lepiej, bo gwarantuje i piękną sieczkę i ciekawą fabułę. 

I jeszcze jedno: fakt, że nie zaczynałem na jakimś chorym poziomie trudności (właściwie zawsze na starcie gram na domyślnym), ale wciąż... ta gra jest zdecydowanie za łatwa. Jasne, pewnie ma taka być, a cała zabawa zaczyna się później, na przykład w trybie przygodowym, ale przechodząc ją od początku do końca, miałem pod górkę tylko przez chwilę, na dzień dobry, i w finałowej walce. A poza tym? Nawet się nie spociłem, zwykły potwór, boss, nieważne, wszystko ginie w sekundy, zero wyzwania i satysfakcji, że było ciężko, ale dałem radę. O ile dobrze pamiętam, w poprzednich częściach nie było aż tak spokojnie.

Jak już napisałem, pewnie wrócę, sprawdzę sobie Nekromantę czy kogoś innego, przez chwilę poklikam bezmyślnie w przeciwników, ale nie spodziewam się, że po zaliczeniu głównej fabuły spędzę z Diablo III dużo więcej czasu.

Disco Elysium - The Final Cut

O Disco Elysium pisałem już tutaj i tutaj, przeszedłem, nadal jestem zachwycony. To nie tylko jedna z najlepszych gier, jakie mam na Switchu, nie tylko jedna z najlepszych RPG, jakie znam, ale jedna z najlepszych gier, w jakie grałem w ogóle. Nietuzinkowa, odbiegająca od standardów (szczególnie dzięki możliwości prowadzenia wewnętrznych dialogów ze swoimi zmysłami, ale też na przykład z wiatrem, co może brzmieć bezsensownie, ale to wszystko jest tak znakomicie zrobione, że prawie zawsze trudno było mi odrywać się od ekranu), z rewelacyjnie napisanymi postaciami oraz relacjami między nimi, po prostu wspaniała rzecz. Od jakiegoś czasu dostępna również po polsku, co jest ważne, bo język oryginału bywa bardzo skomplikowany, nawet jeśli bardzo dobrze zna się angielski. Często krytykowane działanie Disco Elysium na Switchu to coś, czego nie rozumiem – albo mam wyjątkowo niskie standardy, albo grałem już w wersję mocno połataną i naprawioną. Doskwierało mi jedynie dość wolne wczytywanie się lokacji, ale poza tym? Prawie żadnych problemów, raz czy dwa przed wczytaniem danej sceny (na pewno przy karaoke) najpierw załadował się sam dźwięk, a dopiero potem obraz, przez co jedno i drugie mocno się rozjechało, ale to parę drobnych wypadków przy pracy na więcej niż 40 godzin grania, nie ma co płakać.

Na pewno kiedyś przejdę ten tytuł ponownie, tym razem zupełnie inną postacią. Dla mnie 10/10, jedyne wady, jakie tu widzę, to momentami jednak zbyt wolno posuwająca się do przodu akcja (bywało tak, że siadałem do konsoli na godzinę, po upłynięciu której miałem za sobą dwie co prawda bardzo ciekawe i angażujące, ale też nie wnoszące zupełnie niczego do fabuły rozmowy z dwiema postaciami) oraz fakt, że po ukończeniu tak dobrej gry jak Disco Elysium przez jakiś czas nie chciało mi się odpalać niczego innego z zaległych rzeczy, bo to trochę tak, jakby zaliczyć obiad w jednej z najlepszych restauracji na świecie, a potem być zmuszonym do jedzenia wysypanych na gazetę surowych ziemniaków. Może przesadzam, ale niewiele.

Hades

Moja pierwsze gra na Switchu, mój pierwszy w życiu roguelike. Taki, w którym powtarzanie w kółko tego samego jest uzasadnione fabularnie. Rozwałka przeciwników i rozbudowa naszej postaci to świetna sprawa, jednak najwięcej frajdy sprawia mi tu odkrywanie nowych rzeczy  odnajdywanie nieznanych dotąd przedmiotów, rozbudowa relacji z postaciami, odblokowanie nowej zabawki w pokoju Zagreusa, głównego bohatera, jest tego naprawdę sporo. Żeby nie być gołosłownym: nabiłem w Hadesie ponad 100 godzin (to więcej niż w jakąkolwiek inną grę na Switchu), wielokrotnie przeszedłem całość i nadal od czasu do czasu trafiam na coś, czego nie widziałem wcześniej (bo z początku trafia się na nowości na każdym kroku). Obecnie nie gram już w ten tytuł za często, bo ileż można, jednak jeśli tylko mam ochotę na chwilę wrócić, za każdym razem bawię się przednio.

The Legend of Zelda: Breath of the Wild

Jakkolwiek to zabrzmi: Breath of the Wild nie jest grą do końca dla mnie, niemniej uważam ją za rewelacyjny tytuł, przy którym spędziłem ponad 60 godzin. Jednocześnie rozumiem ludzi, którym Zelda w ogóle nie przypadła do gustu i wypowiedzi typu (cytuję z pamięci) "W Wiedźminie miałem świetną opowieść i ciekawe zadania, tutaj od tygodnia chodzę po lasach i zbieram grzyby". No, trochę tak, ale mało która gra dawała mi takie poczucie przygody, gdzie z tą przygodą wiązały się niekoniecznie hordy przeciwników i epickie walki, a zwykłe przejście z punktu A do punktu B, które w BotW takie zwykłe nie jest właściwie nigdy. I chociaż ewidentnie jestem na tę grę za głupi (nie chciało mi się kombinować przy większości świątyń, o Divine Beastach nie wspominając, więc zaraz po wejściu odpalałem YouTube), w przeciwieństwie do Magdy, która przeszła pewnie ponad 95% samodzielnie (kiedy to piszę, od pewnego czasu może już iść do Ganona po zaliczeniu najważniejszych punktów programu, woli jednak jeszcze sobie po prostu pograć, pozwiedzać bez konkretnego celu), i tak jestem zachwycony. Trochę wbrew sobie, ale i tak. I na pewno biorę w ciemno część drugą.

Leisure Suit Larry - Wet Dreams Don't Dry

Moje ulubione gatunki gier komputerowych to RPG i przygodówki, a że nigdy nie miałem okazji pograć w Larry'ego (pamiętam, jak w podstawówce kumple, którzy nigdy w życiu nie ruszali przygodówek, przechodzili bodajże siódemkę, bo wiadomo, hehe, cycki), pomyślałem: czemu nie? No i gra nie jest zbyt skomplikowana, nie ma szczególnie dobrych zagadek, zaś humor... ja tam jestem prostym człowiekiem, lubię prymitywne żarty i niewiele rzeczy bawi mnie bardziej od narysowania penisa w miejscu, w którym nie powinno się go rysować. Tyle że prymitywne czy chamskie żarty niekoniecznie muszą być pozbawione choć odrobiny finezji, z kolei Wet Dreams Don't Dry coś takiego jak finezja nie występuje w ogóle. Masz się śmiać, bo budynek na horyzoncie ma kształt penisa, by po chwili rozbawił cię sklep, w którym klamki dla odmiany mają kształt penisa. No i tak do porzygu. Przykład na to, jak coś, co właściwie mogłoby być dość zabawne, wpychane na każdym kroku na siłę staje się irytujące i niepotrzebne. Nie żeby gra była tragiczna, jednak następnej części raczej nie sprawdzę.

Limbo

Mroczna i dołująca atmosfera, wszechobecna, czająca się dosłownie co kilka kroków śmierć, zazwyczaj dość proste (choć im dalej, tym trudniej), ale wciągające zagadki do rozwiązania, kilka elementów zręcznościowych, wszystko to składa się na przesympatyczną (choć w tym wypadku to bardzo nieodpowiednie słowo) i godną uwagi całość. Taki minimalizm uwielbiam.

Nobody Saves the World

Po wściekaniu się przy świetnym, ale jednak bardzo wymagającym (o czym za chwilę) Hollow Knightcie, bardzo potrzebowałem takiej gry – prostej, z przymrużeniem oka, jednocześnie zapewniającej ogrom ciekawych decyzji oraz możliwości. To dość nietypowy erpeg, w którym kierujemy tytułowym Nobody, typkiem nie pamiętającym, kim jest, za to, jak okazuje się bardzo szybko, potrafiącym całkowicie zmieniać swój wygląd i zdolności, przybierając postacie, które nie powinny nikogo zaskoczyć (magik, wymachujący mieczem strażnik), ale też zdecydowanie dziwne, jak choćby koń, kulturysta, ślimak czy... jajko. Jest ich łącznie 17, każda zapewnia inne zdolności, zaś lwia część zabawy w Nobody Saves the World polega na tym, że możemy je ze sobą mieszać. Już wyjaśniam: każda z form posiada swój własny atak, jakim nie może się dzielić, dodatkowo umiejętność pasywną, której nie można u niej podmienić na inną, ale całą resztę możemy dowolnie ze sobą mieszać. 

Da się więc zrobić magika, który wali w hordy przeciwników swoim domyślnym atakiem (w przypadku tej postaci nacinając ich talią kart), ale do tego szarżuje dzięki zdolności konia, sprawia, że zabici wrogowie zamieniają się w służące nam zombiaki, a do tego włączyć mu pasywne zatruwanie każdym atakiem. I jest tych okienek na włączanie różnych rzeczy więcej, przy czym da się tym wszystkich dowolnie żonglować, bo większość lochów, jakie odwiedzamy, ma swoje specjalne zasady i przeszkody, na które musimy się przygotować. Z kolei za rozwijanie kolejnych postaci (czyli wykonywanie zadań w rodzaju "zabij X potworów tym i tym atakiem") odblokowujemy im następne zdolności, a do tego podnosimy poziom naszego Nobody. I zawsze mamy w tej grze mnóstwo rzeczy do roboty, ciągle coś się dzieje, przy czym nie jest za trudna – zdarzały się wyzwania, jednak raczej nie takie, które sprawiały, że miałem ochotę rzucić Switchem o ścianę (znowu patrzę na ciebie, Hollow Knightcie). Wszystko jest dobrze ustawione, tak, by trudniejsze fragmenty nie blokowały gracza na długo, a jednocześnie ich przejście dawało satysfakcję.

No i całość wygląda bardzo przyjemnie i jest głupkowata w bardzo pozytywny sposób, no bo jak nie cieszyć się z tego, że właśnie włączyliśmy naszemu koniowi ślizganie się na własnym śluzie jak ślimak oraz wypuszczanie z siebie zapewniających krytyczne obrażenia rakiet, albo patrząc na kulturystę naparzającego przeciwników sztangą i powodującego, że zatrute potwory wybuchają?

Zajebista zabawa. Bardzo polecam, przeszedłem, pewnie kiedyś tam spróbuję zaliczyć też New Game Plus.

Oxenfree

Na początku ogromny entuzjazm, bo pomimo wszechobecnego minimalizmu (który sam w sobie oczywiście nie jest niczym złym, ale umówmy się, tutaj ogranicza też możliwości gracza, o czym za chwilę) Oxenfree z pewnością robi świetnie jedną rzecz: od samego początku angażuje, dużo bardziej niż wiele innych, bardziej rozbudowanych tytułów. Naprawdę uczestniczymy w tej historii, budowaniu relacji z innymi postaciami, nie tylko patrzymy na wydarzenia z boku. Może głównie z powodu formy, mam skojarzenia z To the Moon, z tą istotną różnicą, że tu naprawdę jesteśmy bohaterami historii, a nie kimś, kto siada do gry tylko po to, żeby klikać w odpowiednich miejscach i odpalać sekwencje, które równie dobrze mogłyby odpalać się same, bez naszego udziału.

Pierwsze wrażenia naprawdę dobre, potem im dalej, tym gorzej, bo mimo wszystko w Oxenfree robimy niewiele więcej niż klikanie przy dialogach, bawienie się radiem (ciekawe na początku, ale ileż można) i uskutecznianie coraz bardziej monotonnego chodzenia (biorąc pod uwagę grafikę, dziwne jest to, że lokacje ładowały mi się tu dłużej niż w Disco Elysium). Co nie zmienia faktu, że sama opowieść jest ciekawa i zdecydowanie zasługuje na to, by ją poznać, nawet niekoniecznie za te promocyjne 4zł. Zaznaczam, że nie wycisnąłem z tej gry wszystkiego, co tylko się dało, nie bawiłem się w kolejne zakończenia, natomiast to, co widziałem, jest dobre, tyle że z kilkoma mocnymi "ale" – nie takimi, które skreślają całość, ale uniemożliwiającymi bycie zachwyconym.

Slay the Spire

Ten tekst trochę powstaje (bo nie mam czasu, bo jestem leniwy, takie tam) i trochę w trakcie pisania go przesuwam: a to jakaś gra ląduje z tych, w które gram, do ukończonych, inna z niegranych do takich, w które obecnie gram i tak dalej. I gdybym skończył ten wpis chwilę po "przejściu" (cudzysłów, bo to roguelike, więc sam fakt pokonania finałowego przeciwnika tak naprawdę niewiele znaczy) Slay the Spire, byłbym zachwycony. Bo to, generalnie, świetny tytuł, a poza tym przecież uwielbiam karcianki (szczególnie jedną). Problemy mam tutaj dwa. Ukończenie całości po raz pierwszy zajmuje niewiele czasu i jest dość proste, więc nie czuje się tego, że udało się sprostać wielkiemu wyzwaniu. Do finałowego bossa dotarłem chyba przy trzecim(!) podejściu, pokonałem go niewiele później. W takim Hadesie trwało to zdecydowanie dłużej, przez co dawało potężny ładunek satysfakcji. Po drugie, później możemy zwiększać sobie poziom trudności, ale to trochę mało, nie mam poczucia, że ciągle dzieje się tu coś nowego albo że mam do czego dążyć (znowu: jak w Hadesie– po prostu te same potwory zadają więcej obrażeń, częściej pojawiają się tak zwani elitarni przeciwnicy i takie tam, ale kolejnym podejściom cały czas towarzyszyło moje pytanie "Mogę dalej, ale niby po co?".

Gra bardzo dobra, jednak za szybko mi się znudziła. Coś nie zadziałało w moim przypadku, co nie zmienia faktu, że Slay the Spire to rzecz bardzo dobra, szczególnie jeśli ktoś lubi karty i składanie talii.

Vampire: The Masquerade - Coteries of New York | Vampire: The Masquerade - Shadows of New York | Werewolf: The Apocalypse - Heart of the Forest

Trzy tekstowe gry ze Świata Mroku, dwie o wampirach, jedna o wilkołakach. Dobre dla niezaznajomionych z World of Darkness, bo wyjaśniają łopatologicznie, co i jak, ale tym, którzy ogarniają, zapewnią dość ciekawe, choć z pewnością nie wybitne, historie. Przy czym o wiele lepszą rozrywkę dostarczają Koterie, bo Heart of the Forest jest jednak dość rozczarowujące i to nie dlatego, że wolę pijawki. Wręcz liczyłem na to, że gra o wilkołakach wyjaśni mi trochę więcej o tych istotach w Świecie Mroku, bo temat ogarniam średnio, tymczasem okazało się, że całość to jakieś trzy godziny i koniec... za mało, za szybko, chciałbym więcej i mam nadzieję, że prędzej czy później dostanę dokładkę. A, Shadows of New York ma moim zdaniem genialną muzykę, które siedzi mi w głowie do dzisiaj, wiele miesięcy po ukończeniu gry, i którą wciąż bardzo lubię, na przykład jako tło do grania we VTESa.


GRAM

Monster Hunter Rise

Gra, która teoretycznie jest w stu procentach dla mnie, w praktyce nie do końca. Z jednej strony mamy dość wysoki próg wejścia, masę rzeczy do opanowania (szczególnie, że to mój pierwszy Monster Hunter), stosy dostępnej od samego początku broni, sporo mechanik, jazdę na psie, kablobaki, zbieractwo dziesiątek (setek?) najróżniejszych przedmiotów od minerałów, przez ryby do szczątków pokonanych wrogów, niezbyt intuicyjne sterowanie, a właściwie, przynajmniej dla mnie, niezbyt intuicyjne wszystko. Ale da się przez to przebić i potem zaczyna się dobra zabawa... jednak czy na pewno?

Trochę tak, trochę nie. Przeszkadza mi tu wiele rzeczy, najbardziej chyba infantylna otoczka, która czasem bawi, ale tak naprawdę często po prostu mi do tej gry nie pasuje. Poza tym okazało się dość szybko, że największym wyzwaniem było właśnie ogarnięcie, co i jak, samo wejście w grę, a walki z potworami? Tu już nie ma wielkich przeszkód, po kilku początkowych porażkach, obecnie mam tu nabite (tylko i aż) 25 godzin i nie pamiętam już, kiedy ostatnio nie ukończyłem jakiejś misji przy pierwszym podejściu.

Za to cała reszta to już tony świetnej zabawy, różne potwory, zbieranie ich części, rozwijanie broni oraz uzbrojenia, kolejne misje i nowe obszary, odkrywanie rzeczy, które wcześniej nie były dostępne.

Jestem trochę w kropce, odchodzę i wracam, gram przez kilka dni, kończę kolejne misje i znowu odchodzę. Ale kiedyś na pewno zaliczę główną kampanię i potem zobaczymy, bo nie sądzę, żebym bawił się w granie przez internet (I'm too old for this shit, patrz wpis o Diablo III).

Ring Fit Adventure

W tej grze, za pomocą specjalnego, dołączonego do niej sprzętu, biegamy, by nasza postać na ekranie również biegała, wykonujemy całą masę ćwiczeń fizycznych, przechodząc w ten sposób kolejne etapy, jak i walcząc z potworami, a wszystko to w formie pełnoprawnego, choć jak na mój gust zbyt infantylnego RPG  rozwijamy postać, zdobywamy przedmioty, tworzymy napoje, wykonujemy poboczne zadania, przy okazji robiąc pompki, przysiady i mnóstwo innych, śmiesznych rzeczy, które mimo wszystko działają. Bo, nie oszukujmy się, w formie nie jestem, potrzebuję ruchu, ale zwyczajnie mi się nie chce... za to kiedy ubierzemy wszystkie te nudne czynności w grę z (dziecinną, ale zawsze) fabułą, z impulsem, by brnąć dalej i odblokowywać kolejne nieznane rzeczy... po codziennych podejściach do Ring Fit Adventure plecy bolą jakby mniej. Świetna sprawa, pod bardzo wieloma względami, ale mam z nią jeden problem: bywa, że mam do wyboru to albo inną, poważniejszą i zwyczajnie ciekawszą (ale niewymagającą jakiegokolwiek ruchu, może poza ruszaniem kciukami) grę, a wtedy bieganie przed ekranem telewizora za często jest opcją, którą odrzucam. Czego nie powinienem robić, bo przez większość czasu albo siedzę przed komputerem albo czytam, co prędzej czy później się na mnie zemści, więc... do boju!

Shadowrun Trilogy

Coś, w co gram w momencie pisania tego tekstu (choć "w momencie pisania" to dość luźne określenie, bo zacząłem w maju, a teraz jest początek lipca), na razie w Shadowrun Returns, potem zobaczymy. Wiem, że to stary erpeg, ale co zrobić, bawię się przy nim świetnie – głównie dlatego, że mam do czynienia z niemal zupełnie nowym dla mnie światem (jako dzieciak przeczytałem o nim artykuł w Resecie, ponad pięć lat temu zagrałem w karciankę, poza tym nic), a cyberpunk połączony z magią, trollami, elfami i tak dalej to dla mnie nadal coś świeżego i nieznanego. A poza tym, fabuła, choć liniowa do bólu, po prostu wciąga i jest interesująca. Bardzo możliwe, że kiedy pogram więcej, rozpiszę się o Shadowrun Trilogy bardziej, obecnie bawię się pewnie trochę lepiej, niż powinienem, ale co tam – ważne, że się bawię.

Stardew Valley

Wcześniej nie podejrzewałem siebie o to, że aż tak bardzo polubię tytuł podobny do Stardew Valley, jednak... oto jesteśmy: spędziłem na mojej farmie już ponad 60 godzin i nie zanosi się na to, że jestem blisko zakończenia mojej znajomości z tym tytułem. Ale może od początku, a zaczęło się od tego, że potrzebowałem gry do pociągu, którym jeżdżę od poniedziałku do piątku na trasie praca-dom. A ponieważ w drodze słucham podcastów, nie chciałem, żeby gra wymagała za dużego skupienia lub żebym musiał w jej trakcie dużo czytać, a do grania potrzebny był dźwięk. Z początku wydawało mi się, że nada się do tego Slay the Spire, tyle że po pierwsze, skupiać trzeba było się tam bardzo, zaś po drugie, szybko mi się znudził. Potem cała na biało wjechała Stardew Valley i... łopanie, jakie to jest dobre. A ja nawet nie lubię takich gier.

No dobrze, trochę zmyślam, że nie lubię. Bo tak naprawdę sprawia mi przyjemność tworzenie struktur, coś na kształt Settlersów, gdzie (cytuję z pamięci) drwal ścinał drzewa, w tartaku robiono z nich deski, by budować budynki, ze zboża na farmie robiono chleb albo piwo i tak dalej i tak dalej, wszystko po to, by zarządzać idealnym państwem, które chodzi jak w zegarku. No i tutaj mamy podobnie, z mnóstwem, naprawdę mnóstwem możliwości, rzeczy do rozbudowy, od samej farmy, przez nasze narzędzia, po relacje z okolicznymi mieszkańcami. Stardew Valley łączy zresztą kilka rzeczy: relaksacyjną grę o doglądaniu farmy (nieważne, że nasz główny bohater od 6:00 rano do późnej nocy jest na nogach i absolutnie nie ma lekkiego życia) i RPG z rozwojem postaci oraz wykonywaniem zadań czy walką z potworami w kopalni. Zbieramy minerały, uprawiamy rośliny, sadzimy drzewa, łowimy ryby, co chwilę odblokowujemy kolejne rzeczy, a w wolnej chwili szukamy sobie drugiej połówki. Frajda niesamowita. Wiem, wsiąkłem w grę o podlewaniu grządek i dojeniu krów, ale prawda jest taka, że to jeden z lepszych tytułów, jakie mam na Switchu. Jak już napisałem: 60 godzin (z czego pewnie z 95% zaliczone w pociągu), kończę drugi rok, wiem, że mam do zaliczenia i zobaczenia jeszcze mnóstwo rzeczy. Uwielbiam, będę grał dalej i mam nadzieję, że Stardew Valley jeszcze długo mi się nie znudzi.

Vampyr

O Vampyrze pisałem już dwa razy (tutaj i tutaj), od tamtej pory trochę gram, trochę mam przerwę. Ponieważ nie można tutaj wczytywać wcześniej zapisanej gry, w tym sensie, że każda z podjętych decyzji jest ostateczną, cóż, nieopatrznie doprowadziłem niemal do upadku jednej z dzielnic, a że nie chciało mi się tego potem odkręcać, zacząłem od początku. Dotarłem prawie do tego miejsca, gdzie skończyłem wcześniej, i chyba trochę mi się ten Vampyr przejadł. Obecnie niby brnę dalej (czasem włączę ten tytuł na pół godziny, pokręcę się po okolicy, zazwyczaj nie robiąc niczego konkretnego), ale bardziej czekam na powrót chęci ponownego wsiąknięcia w ten tytuł na dłużej. Bo nadal mam o nim do powiedzenia głównie dobre rzeczy i na pewno prędzej czy później go przejdę.

The Witcher 3: Wild Hunt - Complete Edition

Jak już wspominałem, Wiedźmina przeszedłem na PlayStation i polubiłem tak bardzo, że kupiłem tę grę także w wersji na Switcha. "Switchera" jeszcze nie przeszedłem, bo właściwie niespecjalnie do tego dążyłem  tym razem skupiałem się bardziej na zadaniach pobocznych i niespiesznym zwiedzaniu, więc z fabułą jestem w lesie, ale i tak 80 godzin pękło. Nie gram regularnie, włączam na chwilę od czasu do czasu, bo jednak na innej konsoli też trochę przy Dzikim Gonie odsiedziałem (a nie było to przecież dawno), więc wygląda to tak, że co kilka dni/tygodni wracam i pewnie prędzej czy później ukończę ten tytuł po raz drugi.

Xenoblade Chronicles Definitive Edition

Moja najnowsza gra na Switcha. Zrobiłem sobie małą (zobaczymy, jak małą) przerwę od Shadowrun Trilogy, pograłem 5 godzin i... chyba w to wchodzę, acz nie bez obaw: od samego początku dostałem prosto w twarz masą informacji do przyswojenia, stron z podpowiedziami, tabelek, przedmiotów, sposobów na rozwój postaci czy prowadzenie walki – od razu skojarzyło mi się to z Monster Hunterem, tyle że tutaj mam fabułę i gram w jakimś celu, a nie tylko dla zbierania coraz lepszego sprzętu. Nie ukrywam, że jRPG to gatunek, w którym nie czuję się zbyt swobodnie (żeby nie powiedzieć: właściwie w ogóle go nie znam), w czasie gry towarzyszy mi więc ciągłe poczucie dziwności oraz obcości, bawi mnie też trochę to, że z jednej strony mam do czynienia z historią pod tytułem "uratuj świat" (przynajmniej podejrzewam, że mniej więcej do tego to wszystko zmierza), z drugiej zadania poboczne to, poza częstym "ubij potwora", wiekopomne wyczyny w rodzaju "zanieś ciastka mojemu wnuczkowi", w których jesteśmy przynieś-podaj-pozamiataj. Ale... jak na razie opowieść robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie (przy czym wiem, że po tych paru godzinach tak naprawdę nie widziałem właściwie niczego), na tyle, że mam ochotę rozgryźć te wszystkie dziwne rzeczy. Gram, zobaczymy, jak daleko dotrę.


POGRAŁEM, ODŁOŻYŁEM NA PÓŹNIEJ

A Robot Named Fight

Gra zachwalana w prawie każdym odcinku jednego ze switchowych podcastów, których słucham, więc spróbowałem, jakżeby inaczej, kiedy A Robot Named Fight była na promocji. Po paru godzinach: rozumiem, że ktoś może się tym zachwycić (roguelike, pikselowa grafika, mnóstwo zdolności, broni, przeciwników), ja się jednak odbiłem. W Hadesie nie czuję, że robię w kółko to samo, bo tam gram nie tylko dla przejścia całości czy łapania nowych narzędzi uśmiercających wrogów, ale też dla rozwoju fabuły, tutaj wyłącznie dla tego pierwszego, więc dość szybko mi się znudziło. Poza tym po prostu nie czuję tej gry, źle mi się steruje tytułowym robotem, radziłem sobie bardzo średnio, toteż się zraziłem i nie wiem, czy kiedykolwiek odpalę znowu.

Baldur's Gate and Baldur's Gate II: Enhanced Editions

Właściwie nie wiem, po co kupiłem ten zestaw, bo przeszedłem obie części ponad pół swojego życia temu i chyba na tym powinno się skończyć  kiedy myślę o tym teraz, w ogóle nie czuję potrzeby powtórki z rozrywki, ale wiecie, jak to jest z promocjami na Switchu... tak czy inaczej, przed kilkoma miesiącami doszedłem do wniosku, że możliwość ponownego zaliczenia obu Wrót Baldura leżąc w łóżku albo jadąc pociągiem to coś, z czego powinienem skorzystać. I odpaliłem, pograłem ze trzy godziny, ale zabiło mnie sterowanie i zupełnie mi się odechciało. To nie jest gierka na kilka wieczorów, żebym dał radę zagryźć zęby i znieść coś tak nieprzystępnego, więc... może jeszcze kiedyś wrócę, ale nie sądzę.

Borderlands Legendary Collection

Na początku prawie zachwyt, bo to wszystko jest przecież takie dobre. Po jakichś 10 godzinach refleksja: przecież to jedna wielka nuda. W kółko prawie ci sami przeciwnicy, bronie, których niby są tony, ale co z tego, skoro nie czuję, żeby poszczególne giwery aż tak bardzo się między sobą różniły, fabuły w zasadzie nie ma, ciągle wykonuję właściwie te same zadania, a przemieszczanie się z punktu A do punktu B jest długie i nużące. Zraziłem się. Dwójka podobno jest dużo lepsza, tylko że średnio chcę ją włączać bez wcześniejszego zaliczenia całej pierwszej części (nawet, jeśli podobno w ogóle nie trzeba jej znać, żeby ogarnąć ciekawszą kontynuację). Co właściwie ludzie widzą w tej grze? Czy ja czegoś nie zrozumiałem?

Child of Light Ultimate Edition

Ładne to, przesympatyczne, na początku ciekawe, ale dość szybko mi się przejadło. Mimo wszystko chciałbym skończyć tę grę, ale boję się, że po tak długiej przerwie nie pamiętałbym, co mam robić, gdzie iść i tak dalej, a nie uśmiecha mi się przechodzenie całości od nowa. No i Child of Light będzie pewnie tak sobie leżeć, aż coś wymyślę, o ile wymyślę cokolwiek.

Darkest Dungeon: Ancestral Edition

Gra, w której kierujemy drużyną Pokemonów... nie, moment... chociaż w sumie trochę tak. Mamy drużynę śmiałków przedzierających się przez kolejne pomieszczenia, pokonujących potwory, ale równie często dostających sążny wpierdol, przy czym Darkest Dungeon błędów nie wybacza – nie ma, że po śmierci postaci załadujemy sobie grę, nie ma przebacz, a (szczególnie na początku, kiedy nie ogarniamy) raczej nie ma dużych szans na to, że nie stracimy żadnego z ważnych członków grupy. Mrok, syf, pełno śmierci, chorób i szaleństwa, wysoki poziom trudności, trenowanie i leczenie naszych Poke samobójców, masa profesji do wyboru, kombinacji wynikających z łączenia tychże w czteroosobowe oddziały, rzeczy do rozwijania i przedmiotów do zdobycia.

Bardzo dobry tytuł, tyle że znudził mi się po trochę ponad 15 godzinach, bo niby przemy do przodu, niby co rusz odkrywamy coś nowego, jednak i tak czułem, że robię w kółko to samo. Ale kiedyś spróbuję wrócić, a następnie może nawet przejść, o ile dam radę.

DOOM 64

Włączyłem, zagrałem jakieś 10 minut, wyłączyłem. Nie wiem, to już chyba nie dla mnie, a z drugiej strony, czasami zastanawiam się, czy w ramach karmienia nostalgii ściągnąć sobie Duke Nukem 3D. No nie rozumiem sam siebie, co zrobić.

Final Fantasy VII

Pierwszy raz grałem w Final Fantasy VII późno, bo już na studiach (czyli kilkanaście lat po pojawiających się co chwilę grafikach z Cloudem w czytanych przeze mnie numerach Secret Service oraz innych czasopismach o grach) i zapamiętałem to tak, że grałem bardzo, ale to bardzo długo i doszedłem dość daleko – do wyjścia z Midgaru. Powiedziałem to kumplowi, który pożyczył mi płytę z grą, a ten mnie wyśmiał, mówiąc, że tak naprawdę to dopiero początek całej historii. Potem jakoś odpadłem, wróciłem na Switchu. I co? I wyszedłem z Midgaru (co tak naprawdę zajęło mi kilka godzin, a nie "bardzo długo" z moich wspomnień), pograłem jeszcze przez moment i ponownie odpuściłem. Coś mi w tej grze nie pasuje: historia średnio mnie wciągnęła, walki są nudne (można sobie zresztą włączyć nieśmiertelność albo coś bardzo do niej zbliżonego, do tego jeszcze unikanie losowych spotkań z wrogami, ale nie chciałem grać w ten sposób), grafika powodowała ból oczu już te kilkanaście lat temu... nie wiem. Zdaję sobie sprawę, że chyba dla wielu graczy ta część i cała seria to świętość, ale ja się odbiłem. I szkoda, bo właściwie chciałbym kiedyś ukończyć chociaż siódemkę... o innych odsłonach Final Fantasy się nie wypowiadam, bo mam o nich jeszcze mniejsze pojęcie niż o niej.

Hollow Knight

Gra, której, gdyby przyszło mi ją oceniać, bez wahania dałbym 10/10, ale której prawdopodobnie nigdy nie ukończę, bo choć jest wspaniała, jednocześnie wkurwia jak niewiele innych znanych mi tytułów. Wszystko w tej metroidvanii (mojej pierwszej, a tak w ogóle to poznałem ten termin stosunkowo niedawno i gdyby nie to, pewnie nazywałbym Hollow Knighta po prostu platformówką) działa: klimat, interesujące miejsca do odwiedzenia, tajemnice do odkrycia, przejścia do odblokowania, spektakularne starcia, rozwijanie postaci, całość to po prostu rewelacja. Zaszedłem dość daleko, miejscami z wielkim trudem (i to nawet nie przy bossach, czego zdecydowanie mógłbym się po sobie spodziewać, ale przy elementach bardziej zręcznościowych... kiedy przyszło mi skakać po grzybach, miałem ochotę wyrzucić konsolę przez okno), aż nagle dotarłem do momentu, kiedy zacząłem kręcić się w kółko, nie wiedząc, co zrobić. Tak jakbym zderzył się z murem. Zrobiłem sobie mniej więcej 25-godzinną przerwę na Nobody Saves the World i... do Hollow Knighta już nie wróciłem. Obiecuję sobie, że to tylko chwilowe, tyle że męczę obecnie Shadowrun Trilogy/Xenoblade Chronicles, czego przecież nie załatwię przez weekend... no cóż. Naprawdę mam nadzieję, że jednak przejdę całość, ale trochę nie chcę odpalać tej gry ponownie, bo wydaje mi się, że po prostu nie dam rady. Co nie zmienia faktu, że to jedna z najlepszych rzeczy, w jakie grałem – nie tylko na Switchu, ale w ogóle.

Pillars of Eternity: Complete Edition

Podobnie jak z Baldur's Gate, zniechęciło mnie sterowanie. Na korzyść Pillarsów przemawia jednak to, że tej gry nie przeszedłem nigdy wcześniej, więc kto wie, może jeszcze kiedyś spróbuję. Początek mnie nie porwał, ale pograłem przez jakąś godzinę, więc tak naprawdę niczego jeszcze nie widziałem.

Unravel Two

Tytuł kupiony do grania we dwoje, sprawdzający się jako urocza i po prostu fajna platformówka  z całkowicie zbędną historią w tle. Nie dociągnęliśmy do końca, bo w pewnym momencie zaczęło robić się za trudno, a Magda jest osobą, której zdecydowanie bardziej pasują gry z etykietką "wysil szare komórki, żeby przejść dalej" niż "wykonaj bezbłędnie skomplikowaną sekwencję skoków, jednocześnie uciekając przed przeciwnikami, a jeśli się nie uda, powtarzaj do skutku". Zarzuciliśmy temat, jednocześnie jakoś nie chciało mi się już wracać do tego samemu. Jak z każdą grą w tej kategorii: może kiedyś.


MAM, NAWET NIE WŁĄCZYŁEM

Tutaj siłą rzeczy będzie raczej krótko  w końcu, z dwoma wyjątkami, w poniższe gry nigdy nie zagrałem...

Aliens: Isolation

Swego czasu Nintendo zrobiło promocję na horrory, przez co kupiłem na nieokreślone "kiedyś" kilka mniejszych lub większych tego rodzaju gier, w tym Aliens: Isolation. Bo horror, bo obcy, bo podobno to całkiem dobry tytuł. Kiedyś na pewno włączę, obiecuję.

Amnesia: Collection

Ta sama promocja, co Aliens: Isolation, z tym że już nawet nie kojarzę, czemu właściwie kupiłem Amnesię. Zdaje się, że z dwóch prostych powodów: dobrych opinii oraz dobrej ceny. I kiedyś planuję się przekonać, czy to rzeczywiście dobry tytuł (a właściwie tytuły), ale na razie mam w kolejce wiele innych, które interesują mnie bardziej.

Celeste

Naczytałem się o tej platformówce prawie samych pozytywnych opinii, z których spora część określała ją nawet jako jedną z najlepszych tytułów na Switcha. Planowałem kupić ją "kiedyś tam", ale kiedy pojawiła się promocja z Celeste za 20zł, nie zastanawiałem się ani chwili. Pobawię się jeszcze trochę innymi rzeczami, a potem zobaczę, co niby jest takiego fajnego w całym tym skakaniu pikselową dziewczynką  jestem nastawiony bardzo pozytywnie, tyle że gra musi zaczekać na swoją kolej.

Deponia Collection

Jak już wspominałem, uwielbiam przygodówki, a 16zł za cztery podobno całkiem niezłe gry tego typu  i to w starym stylu, bo przecież "nie będzie żadnych udziwnień, my jesteśmy normalni" – to... no dobrze, być może wyrzucenie 16zł na coś, w co i tak nigdy nie zagram, ale zobaczymy, bo coś mnie kusi, żeby jednak to kiedyś włączyć.

Earthlock

Erpeg za kilkanaście złotych, zgodnie z obejrzanymi/przeczytanymi recenzjami taki nie za słaby, nie za dobry. Ale za kilkanaście złotych. Będzie na kiedyś, prawie na pewno w nie do końca sprecyzowanym najbliższym czasie chociaż włączę, nie oczekując objawienia zajrzę i zdecyduję, czy to dla mnie.

Edna & Harvey: The Breakout - Anniversary Edition

Zupełnie jak w przypadku Deponii, z tym że tutaj nie jestem przekonany, czy mam ochotę w to grać, czy wolę, żeby sobie po prostu leżało i czekało na nie wiadomo co. Z drugiej strony tematyka (ucieczka ze szpitala psychiatrycznego) to coś, co do mnie przemawia, po prostu z jakiegoś powodu lubię takie tematy i historie o takich miejscach, więc kto wie? I dlatego mam. A także dlatego, że gra była dostępna za grosze, wiadomo.

Layers of Fear: Legacy

Patrz: Amnesia, czyli horror z promocji, już nie pamiętam dokładnych założeń gry, ale kiedyś chcę do tego siąść. Na razie nie za bardzo mam się o czym rozpisać.

Outlast: Bundle of Terror

Patrz: Amnesia i Layers of Fear. Nie mam nic do dodania, też chcę kiedyś zagrać, ale do tej pory się jakoś nie złożyło.

Syberia 1-3

Jeśli dobrze kojarzę, gdzieś po szufladach wciąż wala mi się płyta z bodajże drugą częścią tej przygodówki, w którą chciałem zagrać po ukończeniu pierwszej, tyle że tej nigdy nie zdobyłem... a teraz mam na Switchu wszystkie trzy i wciąż nie zagrałem. Ale akurat w Syberię zagram na pewno, w swoim czasie, ale to jeden z tych tytułów, które muszę w końcu poznać.

This War of Mine: Complete Edition

Planszówkę miałem, nawet polubiłem, ale potem okazało się, że nie mam czasu w nią grać, więc poszła w świat. Pierwowzór był, chyba nikogo nie zaskoczę, na promocji, więc wziąłem na spróbowanie jakoś w zeszłe wakacje i jeszcze nie spróbowałem. Kiedyś. Chyba, bo na razie nic mnie do tego tytułu nie ciągnie, niech sobie spokojnie leży i czeka.

Thomas Was Alone

Grałem w tę przesympatyczną, minimalistyczną platformówkę, polegającą na kierowaniu figurami geometrycznymi, na starym tablecie. Tablet zajechałem, zanim zdążyłem ją przejść, ale jest Switch, oczywiście była promocja, więc mam, kiedyś wrócę, bo bawiłem się przy Thomas Was Alone całkiem nieźle  bardzo proste, ale z pomysłem. To lubię.

Vampire's Fall: Origins

Właściwie nie wiem, dlaczego kupiłem tę grę. Bo wampiry? Niby tak, ale przecież wcześniej grałem w Vampire's Fall na telefonie i nie podobało mi się właściwie nic, więc po co mi to? Nie znam odpowiedzi. Może liczę, że kiedyś włączę to na Switchu i zmienię zdanie, ale, jeśli mam być szczery, nie sądzę, żeby do tego doszło – i mam tu na myśli samo włączenie, a jeśli już, do zmiany zdania tym bardziej.


DOKĄD ZMIERZAM?

Trudno nie zauważyć, że, choćbym bardzo długo nie kupował niczego nowego, grania na konsoli mam pewnie na lata. Tyle że wiadomo, zawsze chce się więcej, a kolejne tytuły (których też nie będę miał czasu ruszyć) kuszą dobrymi opiniami/światem, czekam więc, aż skuszą jeszcze dobrą ceną albo po prostu będę miał na nie luźne fundusze. W najbliższym czasie (który może oznaczać "za miesiąc", ale równe dobrze "w przyszłym roku") na pewno chciałbym posiadać, niekoniecznie włączać, takie rzeczy jak Undertale, The House in Fata MorganaFatal Frame: Maiden of Black Water oraz Thimbleweed Park. Czekam też na Swansonga na Switchu, choć słyszałem o niej niekoniecznie pozytywne rzeczy, ale to w końcu Świat Mroku, więc muszę sprawdzić. Z mniej ważnych, takich "na kiedyś, przy okazji", to pewnie Night in the Woods, Inside, Bastion, pewnie jeszcze Pokemon Legends: Arceus, bo czemu nie? No i Hogwarts Legacy – coś, co mieć musimy (bo Magda), ale najpierw przekonamy się, czy w ogóle będzie się dało grać w to na Nintendo, bo jak nie, raczej sprawdzimy wersję na PS4.

No i oczywiście Blizzard Arcade Collection! Jako dzieciak uwielbiałem The Lost Vikings i katowałem tę grę niemożliwie, bardzo chciałem zagrać też w dwójkę, ale jakoś nigdy się nie złożyło i ostatecznie lata temu sprawdziłem tylko wersję demo. Tutaj są dostępne obie części – nie mam pojęcia, jak chodzą na Switchu, ale prędzej czy później muszę się przekonać, bo The Lost Vikings>prawie wszystko.

Jest w co grać, a będzie tego jeszcze więcej. I dobrze.

tekst: Michał Misztal, grafiki podprowadzone z Deku Deals

PSSST! Pisałem też o kilku innych grach na ekranie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u