Szybko poszło – tekst
„Vampire: The Eternal Struggle po 150 rozgrywkach” pojawił się tu 11 maja 2019 roku, a już we wrześniu 2020 stuknęło mi tych partii 250. I to nawet pomimo tego, że mniej więcej od marca do maja wszyscy siedzieliśmy grzecznie w domach i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby umawiać się na jakieś tam karty.
Z jednej strony nic dziwnego, przecież
VTES to moja
ulubiona gra, z drugiej: nawet, jeśli
lubię uwielbiam dany tytuł, zaliczenie choćby dziesięciu rozgrywek to w moim wypadku dość duży wyczyn. Są planszówki, o których bez wahania i z czystym sumieniem powiem, że są genialne (na przykład
Dominant Species), a i tak zagrałem w nie dwa lub trzy razy. Na szczęście z
The Eternal Struggle jest zupełnie inaczej, cały czas chcę grać, składać talie, próbować nowych rzeczy, uczyć się tej gry, dyskutować o niej. Gdybym miał do wyboru:
Vampire albo wszystkie pozostałe gry świata, wybrałbym karciankę Richarda Garfielda.
Vampire albo śmierć!
O powodach moich zachwytów pisałem już wielokrotnie, więc – żeby nie mielić po raz kolejny tego samego trochę innymi słowami – odsyłam do wspomnianego wyżej tekstu „
Vampire: The Eternal Struggle po 150 rozgrywkach”. Znalazło się tam parę akapitów o tym, dlaczego VTES to mój ulubiony tytuł, a od momentu opublikowania tego wpisu nic się nie zmieniło. Jest jeszcze
moja recenzja, napisana jeszcze w czasach, gdy
Vampire był martwą grą, na szczęście już nieaktualna. Zapraszam do lektury, osoby nieznające tej karcianki zachęcam do spróbowania, szczególnie teraz, kiedy jest coraz bardziej dostępna, zaś w
w przedsprzedaży pojawiły się nowe zestawy startowe do
piątej edycji.
Tymczasem liczę na to, że jak najszybciej będę miał na liczniku 350 rozgrywek, a może nawet 400. Zobaczymy, czy uda się to już w przyszłym roku, czy dopiero w 2022 – bo patrząc na to, że zazwyczaj spotykamy się przy The Eternal Struggle raz w tygodniu i gramy co najmniej dwa razy, nie biorę pod uwagę, że może potrwać to dłużej.