Jeśli chodzi o gry komputerowe, istnieją dla mnie właściwie wyłącznie przygodówki oraz RPG. Gram rzadko (dużo częściej w gry bez prądu), ale jeśli już gram, to najprawdopodobniej właśnie w tytuł z któregoś z wyżej wymienionych gatunków. Nie żebym był wyjątkowo zaprawiony w bojach: mam naprawdę niewyobrażalne zaległości. Dla przykładu dopiero niedawno zabrałem się za Fallout 3 (sprzęt wreszcie pozwolił na odpalenie kontynuacji mojej ukochanej gry z dzieciństwa). Mimo to czasem przeglądam zestawienia typu lista najlepszych nowych przygodówek, żeby zobaczyć, co sprawi, że będę miał jeszcze większe tyły. Czytając jedno z takich zestawień trafiłem na To The Moon i, zachęcony tym, jaka jest ponoć dobra i – to właśnie mnie kupiło – przygnębiająca, postanowiłem się za nią rozejrzeć. Okazało się, że mogę dostać ją za dyszkę z przesyłką, więc nawet się nie zastanawiałem.
Będziesz płakać, mówili. My płakaliśmy, mówili. Nieprawda, myślałem, nie będę płakał przez grę komputerową!
W To the Moon kierujemy dwojgiem pracowników Sigmund Corp, firmy zajmującej się zmianą wspomnień umierających ludzi w taki sposób, że spełnia się ich największe marzenie. Ich najnowszy klient, Johnny, chce polecieć na Księżyc. Dr Eva Rosalene i dr Neil Watts udają się do domu leżącego na łożu śmierci Johna, spotykają się z jego lekarzem i opiekunką, a następnie wchodzą do jego wspomnień, by umożliwić mu dostanie się na tytułowego satelitę. Niestety, ich klient nie ułatwia im ich pracy…
Grafika nie powala na kolana (całą grę zrobiono za pomocą programu RPG Maker), jednak takie rzeczy z reguły mi nie przeszkadzają, bo wychodzę z założenia, że w przygodówkach o wiele ważniejsza jest ciekawa historia oraz interesujące zagadki. Niech sobie więc wygląda to staro, prosto i na coś niskobudżetowego. W czasie grania drażniło mnie natomiast dosyć toporne sterowanie: czasem trzeba nieźle się wysilić, żeby nasze postacie dotarły tam, gdzie mają dotrzeć. To również jestem w stanie przełknąć, o ile te bardziej istotne rzeczy, jak na przykład fabuła, stoją na wysokim poziomie. I stoją, tyle że mam z To the Moon pewien spory problem, a mianowicie: to nie jest gra!
Nie zrozumcie mnie źle. Oczywiście, że technicznie to jest gra. Przygodówka, tylko właściwie bez jakichkolwiek zagadek. Raz, na początku gry, używamy jednego przedmiotu na drugim, nie wiem po co, bo na tym tego rodzaju czynności się kończą. Później, przy przechodzeniu do kolejnych wspomnień Johnny’ego, zazwyczaj dostajemy niewielką łamigłówkę polegającą na całkowitym odsłonięciu widocznego na ekranie rysunku. Jest jeszcze kilka elementów zręcznościowych, raz trzeba połączyć ze sobą poszczególne przedmioty i to tyle. Cała, dosłownie cała reszta polega na chodzeniu i klikaniu w postacie i przedmioty. Dlatego nazywając To the Moon „grą” mam niezwykle mieszane uczucia. To bardziej przeżycie. Historia przechodząca do kolejnych wątków po klikaniu w widoczne na ekranie obiekty. Nie jest to grą bardziej niż wybieranie kolejnych folderów i plików, kiedy zakończyliśmy oglądanie odcinka serialu i chcemy obejrzeć następny. Nie miałem poczucia, że rozwijająca się fabuła to efekt moich działań. Zazwyczaj w przygodówkach jest inaczej: rozwiązuję zagadki, co wymaga wysiłku intelektualnego, a przy tym czuję, że to właśnie to, co robię, pcha wszystko do przodu. Nie czułem tego klikając w jednym wspomnieniu w pluszowego dziobaka lub słoik z oliwkami, by w kolejnym wspomnieniu dla odmiany klikać w pluszowego dziobaka lub słoik z oliwkami.
A sama historia? Nie jest aż tak rewelacyjna, jak mogłem oczekiwać po wielu bardzo ciepłych słowach, jakie przeczytałem przed odpaleniem To the Moon. Jest dobra i niewątpliwie interesująca. Mówi o rzeczach ważnych (i nie chodzi jedynie o umieranie), a pod płaszczykiem dobrego humoru i dziecinnej grafiki porusza nieprzystępne i skomplikowane tematy. I, choć nie zdołała doprowadzić mnie do łez, owszem, wzrusza. Dialogi, niektóre wątki, miejscami drażniąca (choć gdzie indziej urzekająca) muzyka – umówmy się, niekoniecznie są to rzeczy godne hymnów pochwalnych, ale wszystko to jest na tyle wciągające i niecodzienne, że naprawdę warto zagrać (poklikać myszą w przedmioty?). To the Moon sprawdza się świetnie jako przeżycie, jako gra już nie bardzo; na szczęście gdybym zrobił tabelkę z plusami oraz minusami tego tytułu… nie, nie napiszę, że plusów byłoby więcej. Miałyby za to siłę sprawiającą, że można wybaczyć prawie wszystkie minusy.
To trochę tak, jakby planszówka oferowała wspaniałą/bardzo dobrą oraz intrygującą opowieść, tyle że prawie cała jej mechanika opierała się na rzutach kostką decydujących, na jakie pole trafi nasz pionek. Opowieść mogę docenić, sposób jej zaprezentowania już niekoniecznie. Właśnie dlatego To the Moon jest rzeczą nie do końca udaną, ale mimo to wyjątkową. Jest na co narzekać, ale poznać zdecydowanie warto.
Jeśli chcecie skomentować powyższy tekst, w miarę możliwości zróbcie to tutaj, nie na forach czy Facebooku. Dzięki temu to, co napiszecie (i być może wynikająca z tego ciekawa dyskusja), pozostanie u źródła zamiast przepadać gdzieś w odmętach Internetu. Z góry dziękuję.
tekst: Michał Misztal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz