Czytelnicy (zwłaszcza ci pamiętający czasy TM-Semic) wiedzą zapewne, kim jest Venom, wiedzą też, że czarny symbiont zrodził jeszcze większego potwora - krwiożerczego Carnage'a, który też wydał na świat potomka - owym potomkiem jest właśnie tytułowy Toxin. Świeży, nieukształtowany i jeszcze nie tak groźny jak jego tatuś, symbiont używa ciała Pata Mulligana jako swojego nosiciela. Każdy taki pasożyt musi w kimś zamieszkać, za to nie każdy człowiek byłby z tego zadowolony. Mulligan należy do tych, którym nowa sytuacja zdecydowanie się nie uśmiecha. Przerażony całym zajściem zostawia żonę i dziecko, nie chcąc narażać ich na niebezpieczeństwo, odchodzi też z policji, do której do tej pory należał i stara się zapanować nad swoim nieproszonym gościem. Jednocześnie chęć niesienia pomocy każe mu wciąż uganiać się za przestępcami, nawet mimo pozbycia się odznaki. Tyle że kiedy Pat staje się Toxinem, jego metody działania są nieco mniej konwencjonalne niż zwykle, a i przeciwnicy do zwyczajnych nie należą.
Milligan zdecydowanie wyszedł obronną ręką i wrzucił do Toxina tyle dziwnych elementów, ile tylko zdołał. Nie jest to dzieło życia tego scenarzysty, ale warto się z nim zapoznać. Mamy tu całkiem sporo atrakcji, takich jak na przykład wciąż wałkowany (ale - jak dotąd - nigdy nudny) motyw osobowości. Pat Mulligan prowadzi liczne dialogi ze swoim symbiontem, a obie osobowości, pasożyt i nosiciel, bez przerwy próbują na siebie wpłynąć i walczą o strefy wpływu. Nasz były policjant jest dobry i prawy, z kolei Toxin jeszcze nie potrafi odróżniać dobra od zła, za to lubi sobie poszaleć. I kiedy Mulligan ma ochotę aresztować złapanego przestępcę, symbiont wolałby urwać mu głowę i wszystkie kończyny. Wzajemne objaśnianie sobie swojego podejścia do życia, pobieranie od siebie lekcji i negocjacje pomiędzy tymi osobami w jednej postaci to najlepszy element scenariusza. Pat próbuje wychować Toxina tak, jak wychowuje się niesforne dziecko, żałując jednocześnie, że opuścił własnego syna. Poza tym mamy jeszcze kilka wykręconych wątków i postaci, na czele z głównym przeciwnikiem - nie wiem, czy jego obecność należy uznać za zaletę, bo kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, nie mogłem przestać się śmiać; facet ma brzytwy zamiast rąk. Na szczęście scenarzysta sam zaprezentował to tak jak należy - jako coś niedorzecznego. Nie podobał mi się za to wątek związany z odejściem od żony: Pat Mulligan spotyka się z nią jako Larry (postać, w którą potrafi przemienić się Toxin) i zdaje się nie mieć pretensji, że Gina bardzo szybko zbliża się do nowego przyjaciela, najwyraźniej nie pamiętając o mężu. Według mnie większość ludzi byłaby na jego miejscu wściekła, ale nie - Pat jest w siódmym niebie, ponieważ może się z nią widzieć; zero pretensji. Nie wydaje mi się to zbyt wiarygodne.
Podsumowując, komiks daje radę - także rysunkowo, chociaż Robertson bardziej przypadł mi do gustu ilustrując komiks Transmetropolitan. Tutaj wykonał dobrą robotę, nic poza tym. Cała sześcioczęściowa miniseria to sprawnie opowiedziana superbohaterska historia, typowa rzecz z tymi charakterystycznymi dla Milligana udziwnieniami, za które uwielbiam wiele jego scenariuszy. I chociaż Toxin nie zalicza się do uwielbianych przeze mnie komiksów, na pewno jest jednym z tych, które polecam (ale jako psychofan Petera Milligana i tak nie jestem obiektywny).
Jak można zobaczyć ile osób wchodzi na blog(a)? O.o
OdpowiedzUsuńNa dole po prawej mam statystyki (chodzi mi głównie o tę ramkę ze strony stat.4u.pl - można na niej założyć własny licznik pokazujący wiele ciekawych rzeczy, nie tylko liczbę odwiedzających).
OdpowiedzUsuń