Edyta „Mei” Bystroń to autorka wyjątkowa. Z jednej strony nie nastawia się wyłącznie na twórczość autobiograficzną, z drugiej jednak jej prace charakteryzuje niezwykle intymny klimat. Wszechstronna, w pełni profesjonalna oraz niezwykle produktywna artystka wciąż dociera do swoich czytelników głównie za pośrednictwem zinów kserowanych w niewielkiej ilości egzemplarzy. W swoich wydawnictwach pozostaje bezpretensjonalna i szczera, choć posługuje się nieestetyczną kreską, niezbyt przystępną dla szerokiego grona odbiorców. Niedawno ukazały się trzy nowe produkcje Mei, będące pokazem wizualnej oraz fabularnej różnorodności. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]
środa, 18 grudnia 2013
wtorek, 17 grudnia 2013
Katalog wystawy konkursowej MFKiG 2013: Prawdy i mity o obrocie bezgotówkowym. Konkurs na krótką formę komiksową [recenzja]
„Nie od dziś wiadomo, że komiks jest dobrym i efektywnym narzędziem edukacyjnym”, czytamy we wstępie do katalogu wystawy konkursowej 24. Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi. W tym samym akapicie znalazło się również zdanie: „Dlatego nie wahaliśmy się ani przez moment, gdy pojawiła się możliwość zorganizowania, z Narodowym Bankiem Polskim jako partnerem, konkursu na krótką formę komiksową”. Domyślam się, że taka możliwość była dla organizatorów Festiwalu czymś opłacalnym, a ja, jako jego uczestnik, pewnie powinienem być wdzięczny za to, jak dzięki tej współpracy wyglądało tegoroczne MFK. I jestem. Tak naprawdę nie wiem, jak prezentuje się strona finansowa całego przedsięwzięcia oraz jak prezentowałby się niedawny Festiwal bez partnera w postaci Narodowego Banku Polskiego. Brak wdzięczności mógłby być w tym wypadku nie do końca uzasadniony. Kiedy jednak przychodzi do lektury i oceny tegorocznego katalogu wystawy konkursowej, niestety nie wygląda to najlepiej. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
niedziela, 8 grudnia 2013
Suche Mydło, Mała dzika małpa, Malcolm [Jakub Grochola, Szymon Szelc i inni] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
jakub grochola,
komiksy,
magazyny komiksowe,
mydło,
opublikowane poza blogiem,
recenzje,
szymon szelc
Posted by
Michał Misztal
Trzeci numer zinu „Mydło”, jak również miniaturowe komiksy „Malcolm” i „Mała dzika małpa” to pozycje wydane z inicjatywy Jakuba Grocholi oraz Szymona Szelca, czyli redakcji wspomnianego wyżej periodyku. Każdą z tych publikacji można określić mianem „sympatycznej”, ale podobieństwa między nimi kończą się na formacie i nazwiskach autorów. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Pasterz [Anna Sailamaa] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
anna sailamaa,
centrala,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
O tym, że Pasterz to historia o smutku wiążącym się z ulotnością życia, można dowiedzieć się jeszcze przed rozpoczęciem lektury, z ostatniej strony okładki. Autorka komiksu, publikowana w kilku krajach i nagradzana w ojczystej Finlandii oraz w Szwajcarii, Anna Sailamaa wyraźnie chciała, by smutek i ulotność życia wylewały się ze stron jej opowieści. Bohaterowie Pasterza wydają się być ludźmi pozbawionymi perspektyw, przemierzającymi zaśnieżone tereny bez wyraźnego celu. Ich rozmowy i działania rzadko mają większe znaczenie albo wpływ na cokolwiek. Czytelnik zostaje wrzucony w tę niezbyt zachęcającą rzeczywistość i poznaje idącego do pracy młodego mężczyznę, który na swojej drodze znajduje martwego łabędzia. To z pozoru niezbyt wyjątkowe wydarzenie jest jednocześnie punktem wyjścia całej historii. Wydaje mi się, że wiem, co chciała opowiedzieć w niej autorka oraz jakie wrażenie wywołać wśród odbiorców. Sądzę, że wspomniany smutek, melancholia i poczucie bezradności wynikające z życia w pozbawionych sensu, przytłaczających realiach miał udzielać się czytelnikom. Problem w tym, że codzienność bohaterów Pasterza jest nudna i to właśnie ta nuda jest uczuciem dominującym w czasie czytania komiksu Anny Sailamaa. Podobnie jak podczas niedawnej lektury Papierowych chłopaków, trzymając w rękach jedną z nowszych pozycji Centrali zastanawiałem się, na co komu ta historia? [więcej na stronie Comix Grrrlz]
niedziela, 17 listopada 2013
Postapo: Nienormalna normalność [Daniel Gizicki i Krzysztof Małecki] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
daniel gizicki,
dolna półka,
komiksy,
krzysztof małecki,
opublikowane poza blogiem,
postapo,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Niezależnie od tego, czy pokonywałem kolejne przeszkody w grze „Fallout”, czytałem podręcznik do „Neuroshimy” albo zgłębiałem postapokaliptyczne realia „Żywych trupów” „Sweet Tooth” lub „Y: The Last Man”, snułem hipotezy na temat tego, jak wyglądałoby życie w naszym kraju po którymkolwiek z kataklizmów ukazanych w wyżej wymienionych tytułach. Duet Gizicki-Małecki udzielił mi klarownej odpowiedzi na związane z tym pytania. Z ostatniej strony okładki „Postapo” wynika, że „szaleństwo spadło z nieba. Kto i dlaczego zaatakował – nie wiadomo i właściwie nie ma to żadnego znaczenia”. Scenarzysta albumu nie przywiązuje wagi do przyczyn katastrofy, dużo bardziej interesują go ludzie zmuszeni do radzenia sobie w jej obliczu. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]
sobota, 16 listopada 2013
Papierowe chłopaki [Roman Przylipiak i Michał Oraszek] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
komiksy,
marina,
michał oraszek,
opublikowane poza blogiem,
recenzje,
roman przylipiak
Posted by
Michał Misztal
„Papierowe chłopaki” to opowieść o letniej przygodzie Roberta i Andrzeja, dwóch przyjaciół, którzy w 1991 roku postanowili założyć zespół oraz wyruszyć w trasę koncertową po Półwyspie Helskim. Już na samym początku czytelnik dowiaduje się, że wszystkie wydarzenia przedstawione w scenariuszu Romana Przylipiaka naprawdę miały miejsce. W czasie lektury nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że autor skryptu wraz z rysownikiem Michałem Oraszkiem chciał nie tylko przedstawić zajmującą historię, ale także zawrzeć w niej bardziej osobistą perspektywę, ową „sentymentalną opowieść o tym, co bezpowrotnie minęło”. Jednak pełne pasji zaangażowanie w proces twórczy wcale nie musi oznaczać, że finał całego przedsięwzięcia okaże się sukcesem. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]
niedziela, 27 października 2013
Na własny koszt - Komiksowy pamiętnik bywalca burdeli [Chester Brown] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
centrala,
chester brown,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Jak wygląda powszechne wyobrażenie o dziwkarzach? Prawdopodobnie tak samo, jak o alkoholikach czy narkomanach – że są to ludzie odrażający lub nie radzący sobie ze swoim życiem. Tymczasem zawarta w kadrach rzeczywistość Chestera Browna, twórcy „Komiksowego pamiętnika bywalca burdeli”, wbrew zapowiedziom skandali oraz wielkich nieprzyzwoitości, wygląda zupełnie inaczej, a przy okazji, jak wiele innych, szczerych do bólu historii autobiograficznych, pokazuje pewną bardzo ważną rzecz. [więcej na stronie Alei Komiksu]
środa, 23 października 2013
Za furtką [Dominika Węcławek i Karolina Danek] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
centrala,
dominika węcławek,
karolina danek,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Słowa, które w moim odczuciu najlepiej opisują ten komiks, to przymiotniki "zwyczajny" oraz "ludzki". W tego typu historiach jest coś takiego, że choć dla ich bohaterów często stanowią "mały, prywatny koniec świata", dla czytelników bywają banalne. Nie dlatego, że ich scenariusz jest kiepski. Chodzi bardziej o to, że przedstawione w nich problemy opatrzone są etykietką "Sprawy, które przeżył albo dopiero przeżyje każdy z nas". Czy tego chcemy, czy nie, podobne wydarzenia oraz nasze reakcje na nie bardzo często są oparte na pewnych schematach. I akurat fakt, że wątki czy dialogi w komiksie Za furtką niejednokrotnie ocierają się o banał, dla mnie jest zaletą, bo właśnie tak mogłoby to wyglądać w prawdziwym życiu. Przedstawione przez Dominikę Węcławek, przeżywane przez główne bohaterki dramaty zostały w pewnym stopniu wyprane z wyjątkowości: mogłyby spotkać każdego, a większość osób radziłaby sobie z nimi bardzo podobnie do tego, co zostało przedstawione na stronach tej opowieści. Jestem pewny, że czytając ją, wielu odbiorów będzie w stanie odnieść poszczególne wydarzenia do tych ze swojego własnego życia, nawet jeśli wcześniej na ich drodze stanęły jedynie podobne, a nie dokładnie te same przeszkody. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
piątek, 27 września 2013
Co tam czytam? [4]
Brak komentarzy:
Labels:
co tam czytam?,
fables,
komiksy,
mark buckingham,
vertigo
Posted by
Michał Misztal
Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.
Co tam w serii Fables?
Przed chwilą sprawdziłem, kiedy ostatnio wspominałem o Baśniach, i okazało się, że dokładnie cztery lata i dwanaście dni temu. Trochę minęło. W tym czasie zmienił się świat, zmieniłem się również ja i moje życie, ale nikogo to nie obchodzi, a poza tym to nie blog o tym. O serii Willinghama i Buckinghama wspominam po raz kolejny, ponieważ mozolnie nadrabiam zaległości, dzięki czemu w tej chwili jestem tuż po setnym zeszycie. Jeszcze do niedawna sporo narzekałem na Fables, nawet w sierpniowym tekście o Invincible i w rozmowach ze znajomymi. Dlaczego? W komiksie Kirkmana niemal od początku bohaterowie mieli przed sobą główny cel, ważne zadanie do wykonania. Kiedy problem został już rozwiązany, scenarzysta nie zastosował prostego wyjścia w postaci pojawienia się nowego, jeszcze silniejszego przeciwnika i tym samym sprawił, że jego historia utrzymała wysoki poziom. W Baśniach, kiedy pokonano Adwersarza, zastosowano właśnie to najprostsze wyjście: nowy, jeszcze silniejszy przeciwnik. Nuda. Tak w każdym razie wspominałem Fables po dłuższej przerwie, tymczasem kiedy wróciłem do czytania, okazało się bardzo szybko, że autorzy nadal dają radę. Owszem, to nie Invincible, gdzie pomysły Kirkmana zachwycają właściwie co chwilę, są słabsze momenty, ale to ciągle dobra seria i przyjemna lektura. Nudy właściwie nie ma, Willingham zawsze może odejść od głównego wątku i wykorzystać postacie z drugiego albo trzeciego planu, których ma w zanadrzu całe mnóstwo. Podsumowując, nadal zostaję przy tym komiksie, chciałbym już być na bieżąco. Mam też nadzieję, że kiedy najnowszy wróg Baśniowców także zostanie pokonany, kolejne wyzwanie będzie bardziej interesujące od nowego, jeszcze silniejszego nieprzyjaciela.
Co tam w serii Fables?
Przed chwilą sprawdziłem, kiedy ostatnio wspominałem o Baśniach, i okazało się, że dokładnie cztery lata i dwanaście dni temu. Trochę minęło. W tym czasie zmienił się świat, zmieniłem się również ja i moje życie, ale nikogo to nie obchodzi, a poza tym to nie blog o tym. O serii Willinghama i Buckinghama wspominam po raz kolejny, ponieważ mozolnie nadrabiam zaległości, dzięki czemu w tej chwili jestem tuż po setnym zeszycie. Jeszcze do niedawna sporo narzekałem na Fables, nawet w sierpniowym tekście o Invincible i w rozmowach ze znajomymi. Dlaczego? W komiksie Kirkmana niemal od początku bohaterowie mieli przed sobą główny cel, ważne zadanie do wykonania. Kiedy problem został już rozwiązany, scenarzysta nie zastosował prostego wyjścia w postaci pojawienia się nowego, jeszcze silniejszego przeciwnika i tym samym sprawił, że jego historia utrzymała wysoki poziom. W Baśniach, kiedy pokonano Adwersarza, zastosowano właśnie to najprostsze wyjście: nowy, jeszcze silniejszy przeciwnik. Nuda. Tak w każdym razie wspominałem Fables po dłuższej przerwie, tymczasem kiedy wróciłem do czytania, okazało się bardzo szybko, że autorzy nadal dają radę. Owszem, to nie Invincible, gdzie pomysły Kirkmana zachwycają właściwie co chwilę, są słabsze momenty, ale to ciągle dobra seria i przyjemna lektura. Nudy właściwie nie ma, Willingham zawsze może odejść od głównego wątku i wykorzystać postacie z drugiego albo trzeciego planu, których ma w zanadrzu całe mnóstwo. Podsumowując, nadal zostaję przy tym komiksie, chciałbym już być na bieżąco. Mam też nadzieję, że kiedy najnowszy wróg Baśniowców także zostanie pokonany, kolejne wyzwanie będzie bardziej interesujące od nowego, jeszcze silniejszego nieprzyjaciela.
wtorek, 24 września 2013
Żywe Trupy: Co przed nami [Robert Kirkman & Charlie Adlard] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
charlie adlard,
image,
komiksy,
recenzje,
robert kirkman,
taurus media,
the walking dead
Posted by
Michał Misztal
Powtórka z rozrywki czy nie, czytając osiemnasty tom Żywych Trupów po raz pierwszy od bardzo długiego czasu od początku do końca lektury czułem dokładnie to, co chciałem czuć za każdym razem dzięki tej serii. Wreszcie znowu zaczynam niepokoić się o bohaterów i znowu zależy mi na ich losie. Pytanie, na jak długo, ale póki co ponownie świetnie się bawię. Nowy czarny charakter, Negan, to kawał nieobliczalnego, chorego i przerażającego skurwiela, który może wyrządzić Rickowi szkodę o wiele większą od wcześniejszego pozbawienia go dłoni. Oczywiście wiem, że Negan to tak naprawdę nowa wersja Gubernatora, zaś sytuacja podobna do tej z Co przed nami miała już w Żywych Trupach miejsce, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Zobaczymy, czy po zakończeniu tego wątku scenarzysta wymyśli coś nowego, czy może wróci do punktu wyjścia. Wolałbym tę pierwszą opcję, praktycznie w każdej z ostatnich recenzji związanych z tą serią narzekałem, że prędzej czy później opowieść Kirkmana zacznie zjadać własny ogon. Zdania nie zmieniam, niemniej pozostaje faktem, że już kilkukrotnie oczekiwałem tomu będącego powodem do mojego rozstania się z Rickiem i spółką, tymczasem autorzy konsekwentnie odkładają ten moment na później. To spore osiągnięcie, teraz nie zaszkodziłoby, żeby poziom najnowszego wydania zbiorczego został utrzymany chociaż trochę dłużej niż przy ostatniej zwyżce formy. Najnowszy wątek przypadł mi do gustu, nawet bardzo, więc to jeszcze nie czas na pożegnanie.
Przygody Nikogo [Mikołaj Tkacz] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
centrala,
komiksy,
mikołaj tkacz,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Z Przygodami Nikogo mam trochę tak, jak z Bi Bułką Otoczaka – najchętniej w ogóle nie wypowiadałbym się o tym komiksie, albo może inaczej: słysząc, że jest genialny, w milczeniu kiwałbym głową, z kolei gdyby ktoś nazywał wydanie go marnowaniem papieru, znowu stałbym bez słowa i wcale nie zaprzeczał. Biorąc go do recenzji czułem, że dostaję w swoje ręce coś, co parzy i czego należy jak najszybciej się pozbyć, przede wszystkim ze strachu. Miałem wrażenie, że ludzie widzący mnie przechodzącego z Przygodami Nikogo patrzą na mnie ze współczuciem. A najzabawniejsza recenzja, jaką słyszałem o dziele Mikołaja Tkacza to wypowiedziane z uśmiechem (bynajmniej nie pogardliwym) zdanie: "Czy ten gość chciał strollować całe komiksowo, czy co?". Nawiązując do mojej opinii o komiksie wspomnianego już Rafała Tomczaka, historia zdaje się powtarzać: czytelnik może zrobić z siebie ignoranta, gdy stwierdzi, że to jedynie prowokacja, jeśli twórca tak naprawdę postawił poprzeczkę znacznie wyżej zdolności pojmowania przeciętnego zjadacza chleba, jednak może też wyjść na ignoranta stwierdzając, że jest w tym ukryte COŚ, jakiś głębszy sens, podczas gdy autor jedynie wyśmiewa odbiorców szukających za wszelką cenę prawd objawionych w zwykłym żarcie. A najgorsze, że brakuje mi pewności siebie pozwalającej na zdecydowane opowiedzenie się po którejkolwiek ze stron. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
środa, 11 września 2013
Szybki Lester #2 [Michał Jałoszyński i Michał Lasota] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
aty,
bum projekt,
komiksy,
michał jałoszyński,
michał lasota,
opublikowane poza blogiem,
recenzje,
szybki lester
Posted by
Michał Misztal
Pierwszy zeszyt z przygodami Szybkiego Lestera był do pewnego stopnia zaskoczeniem: czytelnicy oczekujący zwykłej powtórki „Pokoleń”, serii publikowanej lata temu na łamach magazynu „Produkt”, w czasie lektury komiksu Jałoszyńskiego i Lasoty niekoniecznie czuli się jak w domu. Zmienił się scenarzysta, przez co zmianie uległ także typ humoru (nieznacznie, ale jednak odczuwalnie). Grający wcześniej pierwsze skrzypce dresiarze tym razem zeszli na dalszy plan, a rysownik zupełnie zmienił swoją kreskę (jest kilka rzeczy przypominających jego stary styl, jak choćby twarze ubranych w dresy mięśniaków, ale mimo wszystko nowe ilustracje Lasoty są czymś zupełnie innym). Ostatecznie okazało się, że „Szybki Lester” wcale nie jest bezpośrednią kontynuacją "Pokoleń", czego mogli oczekiwać niektórzy odbiorcy. Minęło trochę czasu, kurz opadł, ukazał się też drugi zeszyt serii. Jak wygląda ciąg dalszy? [więcej na stronie Alei Komiksu]
poniedziałek, 9 września 2013
Co tam czytam? [3]
Brak komentarzy:
Labels:
co tam czytam?,
david finch,
dc,
forever evil,
geoff johns,
komiksy,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.
Co tam w Forever Evil?
Kiedy piszę o komiksach ze stajni Marvela (wiem, że robię dość rzadko), zdarza mi się wspominać o tym, że tak naprawdę nie mam o nich pojęcia, bo nie śledzę i nigdy nie śledziłem na bieżąco losów poszczególnych bohaterów ani nie jestem w stanie połapać się we wszystkich wiekopomnych, wpływających na całe uniwersum wydarzeniach, które i tak średnio mnie interesują. Tak po prostu jest. Ale po lekturze pierwszego zeszytu miniserii Forever Evil, złapałem się na tym, że o postaciach z DC wiem równie mało. Jakieś No Man's Land, jakieś The New 52... to nie dla mnie. Podejrzewam, że owszem, to bardzo ciekawe sprawy, jednak mi wystarczy dosłownie kilka podstawowych faktów, jak choćby świadomość, że istnieje ktoś taki jak Batman. Albo że łysy facet występujący na pierwszych stronach tej historii to Lex Luthor. Niemniej muszę przyznać, że Forever Evil zdołało trochę mnie zaciekawić. O ile się orientuję, szykuje się kolejna wiekopomna, wpływająca na wszystko i wszystkich grubsza afera. Na początku ktoś uwalnia z więzień całe zastępy superłotrów, co trochę śmierdzi starym i znanym chyba każdemu planem Bane'a, jednak tym razem skala całego wydarzenia jest o wiele większa. Po pewnym czasie większość uwolnionych przestępców zbiera się w jednym miejscu, by wysłuchać tego, co ma im do powiedzenia grupa Crime Syndicate, będąca złymi odpowiednikami bohaterów z Justice League - zamiast Supermana jest Ultraman, zamiast Batmana Owlman, zamiast Green Lanterna Power Ring i tak dalej. Ich przywódca ogłasza, że cała grupa przybyła z innego świata, by opanować ten, co właściwie już im się udało, bo członkowie Justice League... nie żyją. Nieźle, prawda?
Oczywiście nie wierzę w to, że Geoff Johns zabił na śmierć najważniejszych superbohaterów DC. Albo wcale nie zabił, albo zabił, ale nie na śmierć. Tak czy inaczej, wynikające z tego konsekwencje mogą być interesujące, bo w regularnych seriach nieobecne postacie wchodzące w skład Justice League zostaną zastąpione swoimi przeciwnikami. Ma się rozumieć, że w przypadku tego wielkiego wydarzenia również nie zdołam być na bieżąco z pomysłami autorów, ale wygląda na to, że będzie się działo. Nie tylko wśród "poległych", bo taki na przykład Nightwing może się już nie pozbierać po tym, co spotkało go w pierwszym zeszycie Forever Evil. Chyba, że nastąpi reset uniwersum albo całość okaże się na przykład snem Alfreda.
Podsumowując, miniseria robi niezłe, mocne wejście, ze sporą liczbą dobrych plansz Fincha (zwłaszcza tych wypełnionych czarnymi charakterami) oraz ciekawym pomysłem na całość. Teraz wszystko zależy od tego, jak będzie wyglądał ciąg dalszy. I jeszcze jedna sprawa. Ultraman wyraźnie cierpi, kiedy padają na niego promienie słońca, więc w Forever Evil rozwiązuje ten problem, zasłaniając słońce księżycem. Nie wiem, jak to zrobił, skoro słońce wyraźnie go rani, a przecież wykonując tę czynność, musiał wystawić się na jego działanie, ale nieważne, mam inne pytanie. Księżyc zasłania słońce, Ultraman jest bezpieczny. Fajnie. I co, teraz zatrzyma naszą planetę, czy za każdym razem, kiedy słońce lekko "wysunie" się zza księżyca, będzie podlatywał i powtarzał cała zabawę, żeby promienie ponownie przestały mu przeszkadzać? Albo czegoś nie dostrzegłem, albo cały pomysł nie ma sensu i należy zaliczyć go do wpadek. Śmieszna sprawa. Na szczęście poza tym jest w porządku i warto sprawdzić ten komiks, nawet jeśli tak jak ja w ogóle nie jesteście na bieżąco z bohaterami DC.
Co tam w Forever Evil?
Kiedy piszę o komiksach ze stajni Marvela (wiem, że robię dość rzadko), zdarza mi się wspominać o tym, że tak naprawdę nie mam o nich pojęcia, bo nie śledzę i nigdy nie śledziłem na bieżąco losów poszczególnych bohaterów ani nie jestem w stanie połapać się we wszystkich wiekopomnych, wpływających na całe uniwersum wydarzeniach, które i tak średnio mnie interesują. Tak po prostu jest. Ale po lekturze pierwszego zeszytu miniserii Forever Evil, złapałem się na tym, że o postaciach z DC wiem równie mało. Jakieś No Man's Land, jakieś The New 52... to nie dla mnie. Podejrzewam, że owszem, to bardzo ciekawe sprawy, jednak mi wystarczy dosłownie kilka podstawowych faktów, jak choćby świadomość, że istnieje ktoś taki jak Batman. Albo że łysy facet występujący na pierwszych stronach tej historii to Lex Luthor. Niemniej muszę przyznać, że Forever Evil zdołało trochę mnie zaciekawić. O ile się orientuję, szykuje się kolejna wiekopomna, wpływająca na wszystko i wszystkich grubsza afera. Na początku ktoś uwalnia z więzień całe zastępy superłotrów, co trochę śmierdzi starym i znanym chyba każdemu planem Bane'a, jednak tym razem skala całego wydarzenia jest o wiele większa. Po pewnym czasie większość uwolnionych przestępców zbiera się w jednym miejscu, by wysłuchać tego, co ma im do powiedzenia grupa Crime Syndicate, będąca złymi odpowiednikami bohaterów z Justice League - zamiast Supermana jest Ultraman, zamiast Batmana Owlman, zamiast Green Lanterna Power Ring i tak dalej. Ich przywódca ogłasza, że cała grupa przybyła z innego świata, by opanować ten, co właściwie już im się udało, bo członkowie Justice League... nie żyją. Nieźle, prawda?
Oczywiście nie wierzę w to, że Geoff Johns zabił na śmierć najważniejszych superbohaterów DC. Albo wcale nie zabił, albo zabił, ale nie na śmierć. Tak czy inaczej, wynikające z tego konsekwencje mogą być interesujące, bo w regularnych seriach nieobecne postacie wchodzące w skład Justice League zostaną zastąpione swoimi przeciwnikami. Ma się rozumieć, że w przypadku tego wielkiego wydarzenia również nie zdołam być na bieżąco z pomysłami autorów, ale wygląda na to, że będzie się działo. Nie tylko wśród "poległych", bo taki na przykład Nightwing może się już nie pozbierać po tym, co spotkało go w pierwszym zeszycie Forever Evil. Chyba, że nastąpi reset uniwersum albo całość okaże się na przykład snem Alfreda.
Podsumowując, miniseria robi niezłe, mocne wejście, ze sporą liczbą dobrych plansz Fincha (zwłaszcza tych wypełnionych czarnymi charakterami) oraz ciekawym pomysłem na całość. Teraz wszystko zależy od tego, jak będzie wyglądał ciąg dalszy. I jeszcze jedna sprawa. Ultraman wyraźnie cierpi, kiedy padają na niego promienie słońca, więc w Forever Evil rozwiązuje ten problem, zasłaniając słońce księżycem. Nie wiem, jak to zrobił, skoro słońce wyraźnie go rani, a przecież wykonując tę czynność, musiał wystawić się na jego działanie, ale nieważne, mam inne pytanie. Księżyc zasłania słońce, Ultraman jest bezpieczny. Fajnie. I co, teraz zatrzyma naszą planetę, czy za każdym razem, kiedy słońce lekko "wysunie" się zza księżyca, będzie podlatywał i powtarzał cała zabawę, żeby promienie ponownie przestały mu przeszkadzać? Albo czegoś nie dostrzegłem, albo cały pomysł nie ma sensu i należy zaliczyć go do wpadek. Śmieszna sprawa. Na szczęście poza tym jest w porządku i warto sprawdzić ten komiks, nawet jeśli tak jak ja w ogóle nie jesteście na bieżąco z bohaterami DC.
poniedziałek, 26 sierpnia 2013
Za oknem świeci słońce [Anja Wicki] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
anja wicki,
centrala,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Czytelnicy komiksów, którzy byli w tym roku na Ligaturze (albo widzieli relacje z wystaw gdzieś w Internecie), a potem sięgnęli po album Za oknem świeci słońce, wiedzą, że Anja Wicki, jego autorka, ma do zaprezentowania o wiele więcej niż w opowieści wydanej kilka miesięcy temu przez Centralę. Reszta będzie musiała uwierzyć na słowo, że to tylko namiastka jej umiejętności. Pytanie tylko, czy taka namiastka zachęci odbiorców do sięgnięcia po kolejne dokonania Wicki. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
niedziela, 25 sierpnia 2013
Co tam czytam? [2]
Brak komentarzy:
Labels:
brian k. vaughan,
co tam czytam?,
fiona staples,
image,
komiksy,
saga
Posted by
Michał Misztal
Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.
Co tam w serii Saga?
Co tam w serii Saga?
Saga to stosunkowo nowa (do tej pory ukazało się 13 zeszytów) seria pisana przez Briana K. Vaughana i rysowana przez Fionę Staples. Gdybym chciał Was do niej zachęcić, określiłbym ją jako "Gwiezdne Wojny z ruchaniem i wulgaryzmami", chociaż nie wiem, czy brzmi to jak bodziec do sięgnięcia po tę historię. Gdybym z kolei chciał Was do niej zniechęcić, nie bez złośliwości nazwałbym ją "Modą na sukces w kosmosie". Czego bym nie stwierdził, obie frazy odpowiadają faktycznemu stanowi rzeczy i wcale wzajemnie się nie wykluczają. Z jednej strony mamy tutaj rozmach i epickość tułaczki po nieprzebytej przestrzeni kosmicznej, z drugiej, banalny początek z punktem wyjścia w postaci odwiecznej wojny dwóch ras. To jeszcze nie wszystko. Zdarza się tak, że dwoje wrogo nastawionych do siebie żołnierzy, Alana i Marko, zakochuje się w sobie, dezerteruje i ma dziecko. A potem ścigają ich niemal wszyscy, począwszy od ich własnych armii, pragnących ukarać ich za zdradę i spłodzenie mieszańca, po zatrudnionych przez poszczególne frakcje, śmiertelnie groźnych najemników. Rozpoczyna się wielka ucieczka. Czytelnik nie musi zastanawiać się, czy Hazel, córka głównych bohaterów, przeżyje, ponieważ okazjonalnie pojawia się w komiksie jako dorosły narrator. Pytanie tylko, co z resztą i czy w operze mydlanej Vaughana zwyciężą dobro i miłość, czy na przykład strzelający z mechanicznej ręki robot?
Wbrew pozorom czyta się to świetnie, z uwzględnieniem faktu, że to nie jest ani Y: the Last Man ani Ex Machina. Tamte serie, napisane przez tego samego scenarzystę, zawierały (nawet jeśli tylko gdzieś w tle) poważniejsze treści, natomiast w Sadze póki co panuje czysta, niczym nieskrępowana rozrywka. Niektóre pomysły śmieszą, inne są głupie, ale mimo to Vaughan cały czas trzyma poziom. Potrafi tworzyć interesujące postacie, dodaje do tego dobre, brzmiące autentycznie dialogi, dorzuca świat, gdzie może się wydarzyć dosłownie wszystko i... wygrywa. Nie mam pojęcia, do czego to wszystko zmierza, jednak na razie świetnie się bawię. Nie trzyma mnie przy tym żadna wielka tajemnica. W Y: The Last Man chciałem wiedzieć, co było powodem zagłady mężczyzn, w jeszcze nie dokończonej przeze mnie serii Ex Machina od samego początku w powietrzu wisi katastrofa i w czasie lektury bez przerwy zastanawiałem się, jaki będzie marny koniec burmistrza. Tutaj tego nie ma. Wiem, że Hazel przeżyje, a odpowiedź na pytanie, czy to samo uda się jej rodzicom, średnio mnie interesuje. Nawet nie wiem, czy planowo ma to być zamknięty cykl, czy coś bez z góry zaplanowanej liczby zeszytów. Po prostu czytam z szerokim uśmiechem na twarzy, podziwiając przy tym świetne rysunki. Parę razy sam nie miałem pojęcia, dlaczego tracę czas na komiks, w którym bohaterowie podróżują do miejsca zwanego Rocketship Forest, skąd mają zamiar opuścić planetę dzięki rosnącej na drzewie rakiecie, albo co mnie obchodzi, że przez kilka odcinków jednym z ich największych problemów jest niezapowiedziana wizyta rodziców ojca Hazel... albo to, że Marko miał kiedyś narzeczoną, a teraz ma wściekłą, pragnącą zemsty byłą narzeczoną... ale i tak czytałem dalej, będę czytał i polecam. Bo w tym wypadku "Moda na sukces w kosmosie" wcale nie jest obraźliwym stwierdzeniem.
sobota, 24 sierpnia 2013
Tetrastych [Mateusz Skutnik] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
komiksy,
mateusz skutnik,
opublikowane poza blogiem,
recenzje,
wydawnictwo komiksowe
Posted by
Michał Misztal
Czytelnik sięgający po Tetrastych tak naprawdę nie do końca wie, co trzyma w rękach, oczywiście o ile wcześniej nie zdobył tej informacji gdzieś indziej. Widzi, że ma do czynienia ze zbiorem 52 pasków Mateusza Skutnika, jednak brakuje mi tutaj informacji, skąd wziął się pomysł na ten zbiór oraz pomysły na zamieszczone w nim krótkie formy. Są one wynikiem udziału autora w jak dotąd nieustającym konkursie Gildii na komiksowy pasek. Startujący mają tydzień na zajęcie się swoimi kadrami, po czym odbywa się głosowanie, a zwycięzca w nagrodę wymyśla temat kolejnego paska. Niektóre z tematów stanowią spore wyzwanie, co z kolei niejednokrotnie zmienia odbiór efektu pracy Skutnika – oceniając jego plansze należy wziąć pod uwagę nie tylko to, czy zrobił interesujący komiks, ale także, a może nawet przede wszystkim fakt, że Tetrastych oprócz samego pisania i rysowania pasków to również zmaganie się z koncepcjami, które zostały mu nieraz narzucone z góry i do jakich musiał się odpowiednio dopasować. Według mnie ta informacja (jeśli nie całkowicie niezbędna, to co najmniej przydatna) powinna znaleźć się pomiędzy okładkami tego zbioru. Odbiorca powinien dostać ją od wydawcy, a nie dowiadywać się o konkursie przypadkowo, ze spotkań z autorem, z innych recenzji albo po wejściu na forum Gildii. [więcej na Kopcu Kreta]
poniedziałek, 19 sierpnia 2013
Co tam czytam? [1]
9 komentarzy:
Labels:
co tam czytam?,
cory walker,
image,
invincible,
komiksy,
robert kirkman,
ryan ottley
Posted by
Michał Misztal
Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan. Jeśli ktoś jest wyjątkowo znudzony, może wyszukać gdzieś w starych wpisach podobną rzecz, a mianowicie "cykl" Po łebkach, który zmarł śmiercią naturalną po jednej odsłonie. Może tym razem będzie inaczej. Zobaczymy. Cały czas chcę pisać o komiksach, od pewnego czasu wrzucam teksty głównie na inne strony, a przecież czytam całą masę innych opowieści obrazkowych. Chcę pisać też o nich, niekoniecznie tak, jak choćby dla Gildii Komiksu. Czasami mam ochotę na skreślenie czegoś pozbawionego przemyślanych zdań, filozofii, czegoś na szybko. Czasami zamiast pisać, że coś jest świetne, wolę stwierdzić, że jest wyjebane, a tutaj nikt mi tego nie zabroni. Po to powstał ten cykl, który być może zostanie tu na dłużej.
Co tam w serii Invincible?
Jakiś czas temu przestałem pisać o tym komiksie. Trochę dlatego, że narobiłem sobie zaległości, ale ważniejszym powodem było to, że trzaskanie recenzji kolejnych tomów straciło jakikolwiek sens. I tak składałyby się głównie z szybkiego nakreślenia fabuły i akapitu poświęconego moim w pełni zasłużonym pochwałom. Zaległości nadrobione, niedawno Invincible dobił do setnego zeszytu i seria nadal jest wyjebana. W przeciwieństwie do Fables (ten cykl też muszę nadrobić, bo zdaje się, że nie ruszyłem go już od paru lat), gdzie na początku bohaterowie musieli pokonać głównego przeciwnika, po czym pojawił się po prostu kolejny, silniejszy, tutaj nie ma mowy o tak prostych i oczywistych rozwiązaniach. Po zakończeniu Viltrumite War pojawiło się tyle świetnych wątków, że w czasie lektury sam nie wiedziałem, którym zachwycać się bardziej. Ciągłe zwroty akcji robią niesamowite wrażenie i nie nudzą na zasadzie: "O, kolejna rzecz, która niby miała mnie zaskoczyć? Znowu?". Kirkman to zły człowiek, ma głęboko w dupie oczekiwania swoich czytelników. Najpierw coś zapowiada, potem okazuje się, że całkowicie świadomie kłamał, a ja i tak byłem zadowolony, bo dał mi coś jeszcze lepszego niż w zapowiedziach. I Wy też będziecie. Jednocześnie czytając Invincible ma się świadomość, że to w pełni autorski komiks, w którym scenarzysta naprawdę może zrobić, co tylko zechce. Zabicie głównego bohatera? Dlaczego nie? Zabicie wszystkich bohaterów serii? Dlaczego nie? A jeśli czyjeś odejście to tylko pozory, wyjaśnienie całej sytuacji jest przedstawione tak, że zamiast krzyczeć, że mnie oszukano, byłem jeszcze bardziej usatysfakcjonowany. W Sweet Tooth prawie zawsze było wiadomo, że jeśli ktoś jest dobry, później okaże się zły, tutaj na szczęście nic nie jest oczywiste. Raz jest zabawnie, innym razem śmiertelnie poważnie, a ja nie zawiodłem się jeszcze ani jednym zeszytem (jeśli nawet, zdążyłem już o tym zapomnieć). Dodajmy do tego niesamowitą stronę graficzną i dostajemy jedną z najlepszych serii, jakie czytałem w życiu, nie tylko tych superbohaterskich. Jeszcze nie znacie? No co Wy?
Jakiś czas temu przestałem pisać o tym komiksie. Trochę dlatego, że narobiłem sobie zaległości, ale ważniejszym powodem było to, że trzaskanie recenzji kolejnych tomów straciło jakikolwiek sens. I tak składałyby się głównie z szybkiego nakreślenia fabuły i akapitu poświęconego moim w pełni zasłużonym pochwałom. Zaległości nadrobione, niedawno Invincible dobił do setnego zeszytu i seria nadal jest wyjebana. W przeciwieństwie do Fables (ten cykl też muszę nadrobić, bo zdaje się, że nie ruszyłem go już od paru lat), gdzie na początku bohaterowie musieli pokonać głównego przeciwnika, po czym pojawił się po prostu kolejny, silniejszy, tutaj nie ma mowy o tak prostych i oczywistych rozwiązaniach. Po zakończeniu Viltrumite War pojawiło się tyle świetnych wątków, że w czasie lektury sam nie wiedziałem, którym zachwycać się bardziej. Ciągłe zwroty akcji robią niesamowite wrażenie i nie nudzą na zasadzie: "O, kolejna rzecz, która niby miała mnie zaskoczyć? Znowu?". Kirkman to zły człowiek, ma głęboko w dupie oczekiwania swoich czytelników. Najpierw coś zapowiada, potem okazuje się, że całkowicie świadomie kłamał, a ja i tak byłem zadowolony, bo dał mi coś jeszcze lepszego niż w zapowiedziach. I Wy też będziecie. Jednocześnie czytając Invincible ma się świadomość, że to w pełni autorski komiks, w którym scenarzysta naprawdę może zrobić, co tylko zechce. Zabicie głównego bohatera? Dlaczego nie? Zabicie wszystkich bohaterów serii? Dlaczego nie? A jeśli czyjeś odejście to tylko pozory, wyjaśnienie całej sytuacji jest przedstawione tak, że zamiast krzyczeć, że mnie oszukano, byłem jeszcze bardziej usatysfakcjonowany. W Sweet Tooth prawie zawsze było wiadomo, że jeśli ktoś jest dobry, później okaże się zły, tutaj na szczęście nic nie jest oczywiste. Raz jest zabawnie, innym razem śmiertelnie poważnie, a ja nie zawiodłem się jeszcze ani jednym zeszytem (jeśli nawet, zdążyłem już o tym zapomnieć). Dodajmy do tego niesamowitą stronę graficzną i dostajemy jedną z najlepszych serii, jakie czytałem w życiu, nie tylko tych superbohaterskich. Jeszcze nie znacie? No co Wy?
niedziela, 18 sierpnia 2013
Tej nocy dzika paprotka [Marzena Sowa i Berenika Kołomycka] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
berenika kołomycka,
centrala,
komiksy,
marzena sowa,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Tej nocy dzika paprotka to kolejny po Pustelniku Martina Ernstsena opublikowany przez Centralę komiks dla dzieci. O ile historia norweskiego twórcy wydawała mi się dość nieprzystępna i trudna dla najmłodszych czytelników, głównie ze względu na nieco ponurą kolorystykę, w przypadku dzieła Marzeny Sowy i Bereniki Kołomyckiej nie mam wątpliwości, że odbiorcy, do których kierowana jest opowieść dwóch autorek, już na pierwszy rzut oka będą zachęceni, by po nią sięgnąć. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
wtorek, 6 sierpnia 2013
Czerwony Pingwin musi umrzeć!, część 1 [Michał Śledziński] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
komiksy,
kultura gniewu,
michał śledziński,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Michał Śledziński to twórca, którego chyba nie trzeba przedstawiać polskim czytelnikom komiksów i raczej nie będę specjalnie oryginalny, jeśli wyrażę opinię, że to jeden z najważniejszych i najciekawszych autorów na naszym rynku. Ma on na swoim koncie osiągnięcia tak ważne, jak redagowanie magazynu „Produkt” czy stworzenie kultowej serii „Osiedle Swoboda”. Wiele z jego historii weszło do kanonu rodzimych opowieści obrazkowych, aczkolwiek w ciągu ostatnich lat „Śledziu” nie rozpieszczał odbiorców pod względem ilości wydawanych albumów. Choć zapewne wielu czytelników (włącznie ze mną) nadal czeka na finał „Na szybko spisane”, póki co autor zaproponował nam coś z zupełnie innej beczki: pierwszą część czysto rozrywkowego cyklu „Czerwony Pingwin musi umrzeć!”. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]
środa, 31 lipca 2013
Norka zagłady [Tomasz Samojlik] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
komiksy,
kultura gniewu,
opublikowane poza blogiem,
recenzje,
ryjówka przeznaczenia,
tomasz samojlik
Posted by
Michał Misztal
Norka zagłady, kontynuacja mającej premierę w 2012 roku Ryjówki przeznaczenia, to jednoczesne rozpoczęcie publikowania przez Kulturę Gniewu komiksów dla dzieci pod szyldem Krótkie Gatki. Zmiana wydawcy (poprzednim był Instytut Biologii Ssaków Polskiej Akademii Nauk) nie wpłynęła na znany z poprzedniej części standard samego wydania, czytelnik ponownie dostaje twardą oprawę, dobry papier i świetną okładkę zapraszającą do zapoznania się z opowieścią Tomasza Samojlika. W tej kwestii niewiele się zmieniło i, prawdę mówiąc, sama Norka zagłady również nie oferuje zbyt wielu zmian, a jak najkrótsze streszczenie tej historii dałoby się zamknąć w stwierdzeniu „więcej tego samego”. Ale czy to źle? [więcej na stronie Gildii Komiksu]
czwartek, 18 lipca 2013
Sweet Tooth: Wild Game [Jeff Lemire] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
jeff lemire,
komiksy,
recenzje,
sweet tooth,
vertigo
Posted by
Michał Misztal
I już po wszystkim. Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, Wild Game rzeczywiście jest ostatnim tomem serii Sweet Tooth. Serii towarzyszącej mi od września 2009, kiedy przeczytałem pierwszy zeszyt i, co widać po recenzji, byłem nim bardzo zafascynowany, aż do wczoraj. Po drodze okazało się, że komiks autora Opowieści z Hrabstwa Essex wcale nie jest aż tak wspaniały, jak sugerowałyby to początkowe odcinki oraz teksty na ostatnich stronach okładek. Głównym problemem było stosowanie ciągle tego samego patentu, polegającego na tym, że Lemire stawiał czytelnika przed nową zagadką, po czym kilka zeszytów dalej prezentował jej rozwiązanie, najczęściej oparte na "niespodziewanym" zwrocie akcji: ktoś z pozoru dobry tak naprawdę był zły, schronienie tak naprawdę było pułapką i tak dalej, do znudzenia. Nie muszę dodawać, że z biegiem czasu tego rodzaju pomysły stawały się coraz mniej zaskakujące. W Unnatural Habitats, poprzednim tomie, doszła do tego jeszcze niezbyt przekonująca mnie odpowiedź na pytanie, skąd wzięła się plaga, która zdziesiątkowała ludzi, a następnie doprowadziła do powstania hybryd. Czasami narzekałem też na nierówną kreskę, ale w ostatnich wydaniach zbiorczych przestało to być problemem. Z drugiej strony, seria pomimo częstego braku polotu ciągle miała w sobie coś fascynującego, coś więcej niż przyciągające mnie do niej, zwykłe przyzwyczajenie. Ciekawy świat, interesujący bohaterowie, dość nietypowe spojrzenie na postapokalipsę, atmosfera dziwności tak charakterystyczna dla wielu tytułów spod szyldu Vertigo. Czytając kolejne tomy, ciągle miałem bardzo mieszane uczucia. Kiedy czwarty z nich, Endangered Species, okazał się wreszcie tym, co miałem nadzieję znaleźć w Sweet Tooth już na samym początku, następujący po nim Unnatural Habitats ponownie zatarł dobre wrażenie. W dodatku okazało się, że to już prawie finał. A przecież Lemire stworzył komiks już od pierwszych odcinków sugerujący, że sprawdzi się najlepiej w postaci niekończącej się serii drogi. Tak czy inaczej, nadszedł czas na podsumowanie. Jak wyszło? Cały czas nie mogłem się zdecydować, co myśleć o przygodach Gusa i Jepperda, więc czy zbiór Wild Game pomógł mi ostatecznie stwierdzić, czy było warto?
Przyznaję, że podchodziłem do tego tomu dość sceptycznie. W ogóle nie oczekiwałem, że coś jeszcze zdoła mnie tu zaskoczyć, tym bardziej, że sama okładka zdaje się przynajmniej częściowo zdradzać, jaki los czeka głównego bohatera. Mimo wszystko muszę przyznać, że Lemire wyszedł z zakończenia swojej serii z klasą i nawet jeśli w momentach, kiedy tajemnice przestawały być tajemnicami, ponownie czułem się nie do końca usatysfakcjonowany, rozwiązał to tak, że odpowiedzi nie powodowały uderzania otwartą dłonią w czoło. Nawet wspomniany przy okazji recenzowania Unnatural Habitats wątek ingerencji starożytnych bogów został doprowadzony do końca w taki sposób, że pomysł autora nie drażni. Siedem z ośmiu wchodzących w skład Wild Game zeszytów to po prostu kontynuacja, dokładnie taka, jakiej spodziewał się każdy stały czytelnik serii. Ostatni odcinek to coś bardzo przypominającego zakończenie Y: The Last Man: autor przenosi nas o kilka lat w przyszłość, przedstawiając dalszy ciąg wydarzeń sprzed kilku stron w postaci retrospekcji. Pewnie jestem strasznie miękki, ale tego rodzaju prosty zabieg ponownie (czytając komiks Vaughana i widząc dotykający moich "dobrych znajomych" upływ czasu miałem tak samo) chwycił mnie za serce i wzruszył. Poza tym naprawdę nie lubię pożegnań z bohaterami, do których się przyzwyczaiłem, nawet jeśli to jedynie rysunkowe postacie żyjące wyłącznie na papierze. Najważniejsze jest jednak to, że cały tom Wild Game wypadł bardzo dobrze, Lemire stanął na wysokości zadania. Szkoda, że nie trzymał takiego poziomu przez cały czas.
Sweet Tooth to sześć tomów, z czego Out of the Deep Woods, otwierający serię, był tylko niezły, ale jednocześnie intrygujący, przez co zachęcał do sprawdzenia reszty. A reszta to dwa dobre wydania zbiorcze (Endangered Species i Wild Game) i trzy, których nie mogę uznać za do końca udane. Teoretycznie rachunek jest prosty, z drugiej strony nadal nie potrafię zdecydowanie stwierdzić, że Lemire napisał i narysował komiks, którego lektura była dla mnie stratą czasu. Nie polecam go wszystkim, to rzecz mocno nierówna, jednak czytelnicy lubiący postapokalipsę oraz ci tak jak ja zakochani w Vertigo powinni po niego sięgnąć, nawet pomimo wielu, naprawdę wielu wątpliwości oraz wad, o jakich pisałem w tej recenzji oraz we wszystkich poprzednich. Autor dał mi trochę okazji do pastwienia się nad rzeczami, które mu nie wyszły, ale kończąc finałowy, czterdziesty zeszyt, i tak pomyślałem: "Szkoda, że to już koniec". I chyba właśnie to zdanie najlepiej podsumowuje moje uczucia do tej serii.
Sweet Tooth to sześć tomów, z czego Out of the Deep Woods, otwierający serię, był tylko niezły, ale jednocześnie intrygujący, przez co zachęcał do sprawdzenia reszty. A reszta to dwa dobre wydania zbiorcze (Endangered Species i Wild Game) i trzy, których nie mogę uznać za do końca udane. Teoretycznie rachunek jest prosty, z drugiej strony nadal nie potrafię zdecydowanie stwierdzić, że Lemire napisał i narysował komiks, którego lektura była dla mnie stratą czasu. Nie polecam go wszystkim, to rzecz mocno nierówna, jednak czytelnicy lubiący postapokalipsę oraz ci tak jak ja zakochani w Vertigo powinni po niego sięgnąć, nawet pomimo wielu, naprawdę wielu wątpliwości oraz wad, o jakich pisałem w tej recenzji oraz we wszystkich poprzednich. Autor dał mi trochę okazji do pastwienia się nad rzeczami, które mu nie wyszły, ale kończąc finałowy, czterdziesty zeszyt, i tak pomyślałem: "Szkoda, że to już koniec". I chyba właśnie to zdanie najlepiej podsumowuje moje uczucia do tej serii.
sobota, 13 lipca 2013
Profesor Bell tom 3 [Joann Sfar & Tanquerelle] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
joann sfar,
komiksy,
mroja press,
profesor bell,
recenzje,
tanquerelle
Posted by
Michał Misztal
Główną wadą ostatniego tomu przygód profesora Bella jest fakt, że to już ostatni tom przygód profesora Bella. Druga wada to mniejsza niż zazwyczaj objętość, spowodowana tym, że w przypadku trzeciej części dostajemy tylko jeden album, Rowerem przez Irlandię. Złośliwych uprzedzam, że trzecią wadą na szczęście nie są piksele. Prawdę mówiąc, w moim odczuciu trzeciej wady po prostu nie ma.
Profesor Bell był piękną, magiczną serią i czuję autentyczny żal, że to już koniec. Sfar i Tanquerelle dali czytelnikom jeden z najlepszych komiksów, jakie ukazywały się w naszym kraju w ciągu paru ostatnich lat. Naprawdę wstyd nie znać. Mroczna i chora, czasami humorystyczna (jak wspominałem w poprzednich recenzjach, kolorem dominującym w kwestii humoru jest czerń) atmosfera tych opowieści, to coś, co trudno znaleźć gdziekolwiek indziej, a pomysły scenarzysty bez problemu dałoby się rozdzielić na kilka innych historii. Każda z osobna wciąż byłaby świetna. Wszystkie albumy Profesora Bella zawierały wątki oraz postacie godne zapamiętania i jestem pewien, że nie tylko ja będę jeszcze długo wspominał takie rzeczy jak Meksykanina z dwiema głowami, żółte, świecące grzyby wyrastające na jednym z przeciwników głównego bohatera, pojedynek z gigantyczną małpą, śmierć małej dziewczynki po założeniu osobliwych okularów czy wreszcie to, co stało się z paranoicznym i kompletnie oszalałym Bellem w finałowej części. Oraz piksele z drugiego tomu. Tak, na pewno zapamiętam też piksele i to, że tak znaczący błąd ani trochę nie obniżył w moich oczach wartości tej serii. Zresztą, kiedy kupowałem Rowerem przez Irlandię na Komiksowej Warszawie, przy stoisku Timofa (wcześniej, kompletnie zamulony, niestety nie pijany, bo przynajmniej miałbym jakieś usprawiedliwienie, poprosiłem o nowego Bella Kulturę Gniewu, ale jakoś nie zdołałem go tam kupić), spytałem dla żartu, czy tym razem też są piksele. Usłyszałem: "Nie ma pikseli... ale nawet jakby były, i tak byś kupił ten komiks". I wiecie co? Kupiłbym. Taki jest dobry. 10/10 za całokształt i wielka szkoda, że nie będzie dalszego ciągu, choć finał przecież wygląda tak, jakby Sfar nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Tyle że piąty epizod ukazał się we Francji w 2006 roku...
Profesor Bell był piękną, magiczną serią i czuję autentyczny żal, że to już koniec. Sfar i Tanquerelle dali czytelnikom jeden z najlepszych komiksów, jakie ukazywały się w naszym kraju w ciągu paru ostatnich lat. Naprawdę wstyd nie znać. Mroczna i chora, czasami humorystyczna (jak wspominałem w poprzednich recenzjach, kolorem dominującym w kwestii humoru jest czerń) atmosfera tych opowieści, to coś, co trudno znaleźć gdziekolwiek indziej, a pomysły scenarzysty bez problemu dałoby się rozdzielić na kilka innych historii. Każda z osobna wciąż byłaby świetna. Wszystkie albumy Profesora Bella zawierały wątki oraz postacie godne zapamiętania i jestem pewien, że nie tylko ja będę jeszcze długo wspominał takie rzeczy jak Meksykanina z dwiema głowami, żółte, świecące grzyby wyrastające na jednym z przeciwników głównego bohatera, pojedynek z gigantyczną małpą, śmierć małej dziewczynki po założeniu osobliwych okularów czy wreszcie to, co stało się z paranoicznym i kompletnie oszalałym Bellem w finałowej części. Oraz piksele z drugiego tomu. Tak, na pewno zapamiętam też piksele i to, że tak znaczący błąd ani trochę nie obniżył w moich oczach wartości tej serii. Zresztą, kiedy kupowałem Rowerem przez Irlandię na Komiksowej Warszawie, przy stoisku Timofa (wcześniej, kompletnie zamulony, niestety nie pijany, bo przynajmniej miałbym jakieś usprawiedliwienie, poprosiłem o nowego Bella Kulturę Gniewu, ale jakoś nie zdołałem go tam kupić), spytałem dla żartu, czy tym razem też są piksele. Usłyszałem: "Nie ma pikseli... ale nawet jakby były, i tak byś kupił ten komiks". I wiecie co? Kupiłbym. Taki jest dobry. 10/10 za całokształt i wielka szkoda, że nie będzie dalszego ciągu, choć finał przecież wygląda tak, jakby Sfar nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Tyle że piąty epizod ukazał się we Francji w 2006 roku...
czwartek, 11 lipca 2013
Hellblazer: Damnation's Flame [Garth Ennis & Steve Dillon] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
garth ennis,
hellblazer,
komiksy,
recenzje,
steve dillon,
vertigo
Posted by
Michał Misztal
Się zdziwiłem, ale ten tom jest o wiele, wiele lepszy niż denerwujący stałymi patentami Ennisa Tainted Love. Od Fear and Loathing również. Trudno mi podjąć decyzję, czy mogę postawić go na równi z Dangerous Habits, ale jeśli jednak nie, to właśnie zbiór Damnation's Flame znalazłby się wyżej. Czteroczęściowa psychodeliczna podróż Constantine'a po alternatywnej wersji Nowego Jorku (opustoszałe ulice, czerwone niebo, wypływająca z budynków krew i znaki drogowe powycinane na skórze wisielców), odbywana w towarzystwie jednego z byłych prezydentów Stanów Zjednoczonych to świetna rzecz i co najważniejsze: nic nie razi tu ennisowską wtórnością, w każdym razie w czasie lektury w ogóle tego nie odczuwałem. Pewnie mógłbym napisać, że przecież voodoo było też w Kaznodziei, ale byłoby to całkowicie niepotrzebne czepianie się. Po najlepszej części tego tomu zostają już bardziej standardowe dla tego scenarzysty (ale za to z udziałem dwóch innych rysowników), rozwlekłe rozmowy przy stole zapełnionym alkoholem, ale w ich wypadku jest zupełnie jak z początkiem tego zbioru: nie miałem powodów do narzekania.
Pominąłem Bloodlines, a do przeczytania zostały mi jeszcze tomy Rake at the Gates of Hell i Son of Man (nie liczyłbym na to, że zajmę się nimi wkrótce), ale póki co występy Ennisa w Hellblazerze to dwa celne strzały i dwa pudła. Czyli mogło być gorzej, mogło również być lepiej i zobaczymy, co dalej. Delano zrobił dla tej serii ciekawsze rzeczy, sam Ennis też bywał bardziej w formie, ale nie jest źle, tyle że prawdę mówiąc zabrałbym się już za wydania zbiorcze autorstwa Ellisa i Azzarello. Sam nie wiem, czy ruszać resztę, słyszałem, że niespecjalnie warto i że nawet Milligan, którego uwielbiam, wypadł strasznie. Zobaczymy, pewnie i tak zanim dotrę do jego wersji Constantine'a, minie z pół dekady.
wtorek, 9 lipca 2013
S/N [Michał Rzecznik] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
centrala,
komiksy,
michał rzecznik,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
W ciągu paru ostatnich miesięcy Michał Rzecznik dał się poznać czytelnikom komiksów dzięki trzem ciekawym inicjatywom. Pierwszą był sympatyczny, wydany własnym sumptem Generator 1000, czyli zbiorek dziesięciu pasków, które za pomocą kilku prostych cięć można cudownie rozmnożyć do tytułowego tysiąca krótkich opowieści obrazkowych. Dużo ważniejszą pozycją jest jednak zilustrowany przez Daniela Gutowskiego Maczużnik, zarówno dzięki rysunkom, jak i scenariuszowi Rzecznika już teraz, raczej powszechnie (i zasłużenie) uznawany za jednego z najmocniejszych kandydatów do tytułu polskiego komiksu tego roku. Pod tym względem S/N, kolejny zbiór zajmujących niewielką ilość kadrów historii, nie jest może aż tak istotny i zapadający w pamięć, ale i tak w stu procentach potwierdza talent autora, który "wyrusza (...) w poszukiwania najśmieszniejszych żartów na świecie. Niestety po drodze znajduje zupełnie inne". [więcej na stronie Gildii Komiksu]
niedziela, 7 lipca 2013
Teczka [Tom Taylor & Colin Wilson] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
colin wilson,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
recenzje,
tom taylor,
wydawnictwo komiksowe
Posted by
Michał Misztal
Teczka Toma Taylora (scenariusz) i Colina Wilsona (rysunki) to bardzo sympatyczna niespodzianka od Wydawnictwa Komiksowego. Niespodzianka, bo po tych jedenastu stronach opowieści nie oczekiwałem niczego poza ewentualną niezłą rozrywką, o której mógłbym zapomnieć wkrótce po lekturze. Tymczasem ta historia nie dość, że oferuje zaskakująco wiele dobrego jak na swoją objętość, to jeszcze zapada w pamięć i na pewno utkwi mi w głowie na dłużej. Może nie na taki czas, jak niektóre wielkie i znaczące albumy, ale wydaje mi się, że pozostanie przeze mnie zapamiętana także wtedy, gdy większość krótkich komiksów czytanych w tym samym okresie już od dawna będzie czymś mniej znaczącym od mglistego wspomnienia. [więcej na Kopcu Kreta]
środa, 3 lipca 2013
Hellblazer: Tainted Love [Garth Ennis & Steve Dillon] [recenzja]
4 komentarze:
Labels:
garth ennis,
hellblazer,
komiksy,
recenzje,
steve dillon,
vertigo
Posted by
Michał Misztal
Tainted Love, kolejny tom Hellblazera napisany przez Gartha Ennisa i narysowany przez Steve'a Dillona. O tym drugim napisałem wcześniej chyba wszystko, co było do napisania, już dawno mnie znudził i od czasu, kiedy miałem w rękach ostatni zilustrowany przez niego komiks, nic się nie zmieniło. Przynajmniej nie przeszkadza na tyle, żeby psuć mi ewentualną przyjemność obcowania z chorą wyobraźnią autora Kaznodziei. Ewentualną, bo jak wiadomo, z jego pomysłami też bywa różnie, na przykład poprzedni zbiór przygód Constantine'a był kiepski. Tym razem wyszło lepiej, aczkolwiek nie mogę stwierdzić, że jestem zachwycony.
W Tainted Love główny bohater upada na samo dno, po rozstaniu się z Kit w Fear and Loathing zaczyna pić, zostaje bezdomnym, zapomina o swoich magicznych zdolnościach i po prostu trwa, czekając, aż wykończy go alkohol albo zimno. Czytelnik oczywiście wie, że John w końcu z tego wyjdzie, pytanie tylko: jak? W międzyczasie spotyka na swojej drodze kilka dodatkowych problemów, jak choćby króla wampirów. I tutaj zacznie się moje narzekanie. Finał tej historii trochę za bardzo przypomina mi wątek ze święconą wodą z tomu Dangerous Habits. Okoliczności są trochę inne, ale pomysł scenarzysty został oparty na tym samym patencie. Później znowu czuję, że mam do czynienia z powtórką: tytułowa opowieść o przyzwanym demonie, zresztą całkiem niezła, kojarzy się z tym, co Ennis napisał do Rare Cuts. Reszta Tainted Love to właściwie wycieczka po ulubionych wątkach tego autora: poza wampirem i demonem jest sporo przemocy, długie rozmowy przy kieliszku, II wojna światowa, religia i zły kapłan, który niczym Jessie Custer wydziera się na Boga i demoluje krzyż, a potem podpala kościół, co z kolei wielokrotnie miało miejsce w True Faith. Nie jestem wielkim fanem tego scenarzysty i nie czytałem wszystkiego, co wydał (może w pozostałych scenariuszach błyszczy pomysłowością - jeśli tak, niech ktoś da mi znać, w których dokładnie), ale w komiksach, które znam, tego rodzaju rzeczy pojawiają się zawsze. Za każdym razem występuje co najmniej jedna z wyżej wymienionych, zrealizowana w bardzo podobny sposób. I chociaż Tainted Love nie jest złym tomem (czyta się dobrze, wszystko gra, scena z żyletką daje radość i szczęście), w czasie lektury zadawałem sobie pytanie: ileż można? To wszystko już było, wiele razy, a jeśli ktoś czytał Preachera przed Hellblazerem, sytuacja wygląda tak: to wszystko już było, wiele razy, w dodatku na dużo wyższym poziomie. Ennis wałkowany po raz kolejny może stać się w oczach czytelnika więźniem samego siebie i nudzić pomysłami, które paradoksalnie są jego znakiem firmowym odróżniającym go od innych scenarzystów. I tak samo jest również tutaj. To dobry komiks, ale byłby o wiele ciekawszy, gdybym zapoznał się z nim przed pozostałymi historiami tego autora. Niestety, na to już za późno, więc trochę kręcę nosem, ale ogólnie źle nie jest. Na pewno dużo lepiej niż w Fear and Loathing.
W Tainted Love główny bohater upada na samo dno, po rozstaniu się z Kit w Fear and Loathing zaczyna pić, zostaje bezdomnym, zapomina o swoich magicznych zdolnościach i po prostu trwa, czekając, aż wykończy go alkohol albo zimno. Czytelnik oczywiście wie, że John w końcu z tego wyjdzie, pytanie tylko: jak? W międzyczasie spotyka na swojej drodze kilka dodatkowych problemów, jak choćby króla wampirów. I tutaj zacznie się moje narzekanie. Finał tej historii trochę za bardzo przypomina mi wątek ze święconą wodą z tomu Dangerous Habits. Okoliczności są trochę inne, ale pomysł scenarzysty został oparty na tym samym patencie. Później znowu czuję, że mam do czynienia z powtórką: tytułowa opowieść o przyzwanym demonie, zresztą całkiem niezła, kojarzy się z tym, co Ennis napisał do Rare Cuts. Reszta Tainted Love to właściwie wycieczka po ulubionych wątkach tego autora: poza wampirem i demonem jest sporo przemocy, długie rozmowy przy kieliszku, II wojna światowa, religia i zły kapłan, który niczym Jessie Custer wydziera się na Boga i demoluje krzyż, a potem podpala kościół, co z kolei wielokrotnie miało miejsce w True Faith. Nie jestem wielkim fanem tego scenarzysty i nie czytałem wszystkiego, co wydał (może w pozostałych scenariuszach błyszczy pomysłowością - jeśli tak, niech ktoś da mi znać, w których dokładnie), ale w komiksach, które znam, tego rodzaju rzeczy pojawiają się zawsze. Za każdym razem występuje co najmniej jedna z wyżej wymienionych, zrealizowana w bardzo podobny sposób. I chociaż Tainted Love nie jest złym tomem (czyta się dobrze, wszystko gra, scena z żyletką daje radość i szczęście), w czasie lektury zadawałem sobie pytanie: ileż można? To wszystko już było, wiele razy, a jeśli ktoś czytał Preachera przed Hellblazerem, sytuacja wygląda tak: to wszystko już było, wiele razy, w dodatku na dużo wyższym poziomie. Ennis wałkowany po raz kolejny może stać się w oczach czytelnika więźniem samego siebie i nudzić pomysłami, które paradoksalnie są jego znakiem firmowym odróżniającym go od innych scenarzystów. I tak samo jest również tutaj. To dobry komiks, ale byłby o wiele ciekawszy, gdybym zapoznał się z nim przed pozostałymi historiami tego autora. Niestety, na to już za późno, więc trochę kręcę nosem, ale ogólnie źle nie jest. Na pewno dużo lepiej niż w Fear and Loathing.
wtorek, 2 lipca 2013
Zaduszki [Rutu Modan] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
komiksy,
kultura gniewu,
opublikowane poza blogiem,
recenzje,
rutu modan
Posted by
Michał Misztal
Do dziś pamiętam pochwały, jakich naczytałem się o „Ranach wylotowych” Rutu Modan jeszcze przed lekturą samego komiksu i jak bardzo wszystkie obietnice niesamowitych przeżyć nastawiły mnie na wielkie arcydzieło. Nie zmienia to faktu, że poprzednia opowieść autorki „Zaduszek” była (tylko i aż) bardzo dobra. Muszę przyznać, że historia poszukiwania ojca przez Kobiego Franco zawiera jedno z najlepszych zakończeń, jakie mogę sobie wyobrazić, przez co z perspektywy czasu mam o wiele lepszą opinię na temat tego dzieła. Tymczasem niedawno ukazała się w Polsce kolejna pozycja napisana i narysowana przez Rutu Modan, w dodatku z miejscem akcji ulokowanym w naszym kraju, nie mówiąc już o udziale kilku polskich bohaterów. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]
niedziela, 23 czerwca 2013
Biceps #5 [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
aty,
biceps,
komiksy,
magazyny komiksowe,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Dobrze jest patrzeć na niektóre magazyny komiksowe i widzieć, że rozwijają się zamiast upadać w czasach, kiedy tego typu wydawnictwa nie mają w Polsce łatwego życia. Z numeru na numer „Biceps” ma się coraz lepiej, w piątym zyskał między innymi kolorową okładkę i grzbiet. Z zewnątrz wygląda to bardzo dobrze i zdecydowanie zachęca do zapoznania się z zawartością, jak zwykle podzieloną na krótkie komiksy i publicystykę. Jak wyszło redakcji ATY i zaproszonym autorom tym razem? [więcej na stronie Alei Komiksu]
sobota, 22 czerwca 2013
Nieznany geniusz [Mikołaj Tkacz i Agnieszka Piksa] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
agnieszka piksa,
centrala,
komiksy,
mikołaj tkacz,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Scenariusz Nieznanego geniusza, napisanego przez Mikołaja Tkacza i narysowanego przez Agnieszkę Piksę, pod względem konstrukcji bardzo przypomina mi komiksy Sławomira Lewandowskiego. Tak samo jak jego historie, Nieznany geniusz to dosyć długi, rozbudowany dowcip, bawiący nie tylko puentą, ale też samym przebiegiem opowieści, bohaterami oraz tym, co ich spotyka. Zresztą, sam pomysł na fabułę zaciekawił mnie jeszcze przed rozpoczęciem lektury i sprawił, że w mojej kolejce rzeczy do przeczytania pozycja z Kolekcji Maszina od razu powędrowała o kilka miejsc do przodu. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
poniedziałek, 17 czerwca 2013
Earthdie: Posłaniec [Wojtek Klej] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
earthdie,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
poligraf,
recenzje,
wojtek klej
Posted by
Michał Misztal
Kiedy przeglądałem pierwszy tom Earthdie razem z kolegą, najpierw kręciliśmy głowami na widok warstwy graficznej tego komiksu, a potem, kiedy wspólnie zauważyliśmy jego cenę okładkową (49 zł), usłyszałem ironiczne "Powodzenia". Faktycznie, mi też wydawało się, że opowieść Wojtka Kleja nie ma zbyt wielkich szans na odniesienie sukcesu, ale pomyślałem, że może pomimo wręcz odpychających kadrów, przynajmniej scenariusz zapewni mi dobrą rozrywkę. Bo podczas kartkowania Posłańca i oglądania statków kosmicznych, futurystycznych miast, robotów i wybuchów, nie oczekiwałem niczego poza rozrywką. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
środa, 12 czerwca 2013
Polish female comics - Double portrait [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
centrala,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Miałem okazję przyglądać się kilku internetowym dyskusjom na temat komiksu kobiecego, w których zastanawiano się nawet nad tym, czym właściwie jest cały ten komiks kobiecy. Czy to po prostu opowieści obrazkowe tworzone przez kobiety, czy może po prostu historie o kobietach, poruszające związaną z nimi tematykę, niezależnie od płci autora? Może aby dane historie mieściły się w ramach komiksu kobiecego, muszą spełniać oba te warunki, czyli mówić o kobietach oraz być przez nie napisane i narysowane? Osobiście nigdy nie interesowało mnie podobne szufladkowanie, dla mnie wszelkie dobra popkultury, w tym oczywiście komiksy, sprowadzają się do chyba najprostszego podziału: są dobre, średnie albo kiepskie. To wszystko. Płeć czy rzeczy takie jak na przykład narodowość autora przecież nie tworzą tu żadnych reguł dotyczących ich wysokiego lub niskiego poziomu. Mimo to muszę przyznać, że opowieści obrazkowe tworzone przez kobiety są dla mnie o tyle bardziej interesujące od tych autorstwa mężczyzn, że przedstawiają zupełnie inny od mojego punkt widzenia. Żaden scenarzysta nie da czytelnikom takich opowieści jak choćby Olga Wróbel, nawet jeśli byłby o wiele bardziej uzdolniony. I nie chodzi tu jedynie o to, że zajście w ciążę i opisanie związanych z tym przeżyć nie jest dla niego możliwe. W związku z tym, wbrew opiniom, że takie dzielenie twórców jest pozbawione sensu, prezentująca wyłącznie autobiograficzne prace kobiet antologia Polish female comics - Double portrait jak najbardziej ma dla mnie rację bytu. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
poniedziałek, 10 czerwca 2013
Powroty [Katarzyna Kaczor] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
centrala,
katarzyna kaczor,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Na początek anegdotka. Kwiecień tego roku, Poznań, Ligatura. Po przywitaniu się ze znajomymi oraz rzuceniu okiem na stoisko Centrali, pora na pierwszy punkt festiwalowego programu. Chwilę później siedzę na komiksowych warsztatach prowadzonych przez Macieja Pałkę i Dominika Szcześniaka. Nie za bardzo umiem rysować, ale coś rysuję, a przy tym samym stole siedzą dwie dziewczyny, którym tworzenie kolejnych kadrów idzie zdecydowanie lepiej ode mnie, chociaż po ich minach widać, że nie są specjalnie zadowolone z tego, co wyszło spod ich ołówków i cienkopisów. Gdzieś na blacie leży najnowszy numer 1 zine i Maciej mówi tej po lewej ode mnie, żeby coś tam posłała, bo robi dobre rzeczy. Mając taką samą opinię, pytam ją, czy rysuje na co dzień, czy wpadła na warsztaty jedynie z ciekawości, a dziewczyna wyjmuje skserowane kartki podpisane Srogi zin komiksowy #1. Czytam napis na ostatniej stronie okładki: "Spotkanie z Kasią, autorką komiksu Powroty + tworzenie komiksowego zina + ciasto!". Nie zastanawiam się nawet przez chwilę, wstaję, na moment opuszczam salę i kupuję Powroty na stoisku Centrali. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
wtorek, 4 czerwca 2013
Silence 2012 [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
centrala,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
W niemych komiksach jest coś magicznego, pewien brak oczywistości, który czasami występuje nawet w tych najmniej skomplikowanych z nich, pozwalając czytelnikowi na częściowe dopowiedzenie nieobecnych elementów danej historii. Takie opowieści, w odróżnieniu do klasycznych historii z dialogami oraz narracją, często wymagają większego skupienia. W kwietniu tego roku, w czasie Międzynarodowego Festiwalu Kultury Komiksowej Ligatura, premierę miała druga część liczącego ponad pięćset stron katalogu „SILENCE”, na którego łamach zaprezentowano blisko setkę prac biorących udział w tytułowym konkursie promującym komiks niemy. Także i tym razem w albumie nie zabrakło plansz przygotowanych przez autorów z całego świata (choć w tegorocznej edycji jest ich o wiele więcej), a ponieważ znaczna ich część to prace na wysokim poziomie, radość z posiadania owej antologii jest tym większa. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]
poniedziałek, 3 czerwca 2013
It's Not About That [Bartosz Sztybor i Piotr Nowacki] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
bartosz sztybor,
centrala,
komiksy,
opublikowane poza blogiem,
piotr nowacki,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
It's Not About That, komiks napisany przez Bartosza Sztybora, narysowany przez Piotra Nowackiego i pokolorowany przez Łukasza Mazura, opowiada o losach robota-lokaja usługującego pewnej rodzinie. To dość monotonne zajęcie, zgodnie z tekstem na ostatniej stronie okładki: "Śniadanie, obiad, kolacja, podlanie ogródka, wysprzątanie domu, przycięcie żywopłotu". Tak właśnie wygląda codzienność głównego bohatera, jednak jeszcze tylko przez kilka dni, które musi przepracować przed zasłużoną emeryturą. W oczekiwaniu na odpoczynek i pomiędzy kolejnymi zajęciami w domu swoich właścicieli, nasz robot próbuje nawiązać kontakt z podobnym do siebie mechanicznym lokajem zajmującym się jego sąsiadami oraz doświadcza niezbyt przyjemnej niechęci ze strony ludzi, dla których pracuje, zacierających ręce na widok reklamy nowego, lepszego modelu służącego. Mimo to sprawy mają się całkiem dobrze, dopóki pamięta o tym, co nastąpi już niedługo. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
sobota, 25 maja 2013
Ligatura 2013 [antyrelacja]
Mam przy sobie wydrukowany program Ligatury, leżący na biurku jedynie po to, żebym jeszcze raz przejrzał długą listę spotkań, na które nie dotarłem. Sporo tego. Anja Wicki – nieobecny, Martin Ernstsen – też nieobecny, Seria Maszina – nieobecny (tego nie mogę sobie wybaczyć), warsztaty z Michałem Śledzińskim i Bartoszem Sztyborem – nieobecny, Agnieszka Piksa i Mikołaj Tkacz – nieobecny. A to przecież nie wszystko. Nie udało mi się z różnych powodów, czasami była to zbyt wczesna pora, innym razem niedospanie, zwykłe lenistwo, kac albo, jeśli na kaca należało jeszcze poczekać, całkiem świeża nietrzeźwość. Przede wszystkim jednak nie widziałem rozmów z tak dużą ilością twórców, bo chciałem wykorzystać jak najwięcej okazji do porozmawiania ze znajomymi, a okazji tych należało szukać poza salami spotkań. Pod tym względem Ligatura sprawdziła się idealnie, ale zaraz, czemu właściwie miałbym ją polecać, skoro 20 i 21 kwietnia funkcjonowałem jedynie na jej obrzeżach, zaglądając do środka tylko na moment?
Nawet jeśli ktoś nie był na choćby jednej rozmowie z autorami opowieści obrazkowych i tylko snuł się po korytarzach Centrum Kultury Zamek, musiał poczuć specyficzną atmosferę poznańskiego festiwalu. Mająca miejsce jakiś miesiąc później Komiksowa Warszawa to również udane dwa dni z komiksem i okazja do dziesiątek rozmów z ludźmi dzielącymi tę samą pasję, ale niestety w tłoku i ścisku, na Stadionie Narodowym, gdzie nietrudno było się zgubić, za to łatwiej głodować, widząc oferty prezentujące hot doga z colą za więcej niż dwie dychy. Zaliczyłem tam większą ilość spotkań tylko dlatego, że sala konferencyjna oferowała klimatyzację (jeśli pozostałe części stadionu również, z powodu tłumu nawet nie zwróciłem na to uwagi) i względną ciszę, bo mówiący do mikrofonu scenarzysta czy rysownik nigdy nie będzie głośniejszy od setek rozmów jednocześnie na zewnątrz. W porównaniu do Komiksowej Warszawy Ligatura przypomina kameralne, rodzinne spotkanie, w ciszy i spokoju, a tego rodzaju atmosfera zdecydowanie bardziej mi odpowiada. Jednocześnie czuć przyświecający temu wszystkiemu poważny cel, ideę i zaangażowanie organizatorów. A jeśli ktoś nadal uważa komiksy za naiwne i tandetne historie dla niepoważnych ludzi (nie mam wątpliwości, że to niezmiennie powszechna opinia), mam wrażenie, że Ligatura przynajmniej na chwilę zmieniłaby jego nastawienie. Zrobiłaby to każda rozmowa, każde zaliczone spotkanie i spora liczba tytułów rozłożonych na stanowisku Centrali. O ile Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi jest siłą rzeczy lepiej zorganizowany, a na Komiksowej Warszawie wszystkiego było więcej, tylko w Poznaniu czułem aż taką dumę wynikającą po prostu z tego, że kocham komiksy. Nie żeby po tylu latach ktoś musiał przekonywać mnie do słuszności wyboru mojej pasji, ale Ligatura potwierdziła w piękny sposób, że nie mogłem wybrać lepiej.
Oczywiście były też mniej ciekawe momenty, albo inaczej: niewątpliwie ciekawe, ale nie w taki sposób, jakiego się spodziewałem. Na przykład nigdy nie zapomnę występu kobiety grającej dwoma wibratorami na ogromnym balonie. Nigdy. I chyba do końca życia nie uwierzę w to, że naprawdę widziałem jej występ. Z „after party” też wiążą się negatywne odczucia, tyle że ja po prostu nie lubię takich miejsc, nie lubię zdzierać sobie gardła, żeby odezwać się do kogoś, kto stoi pół metra ode mnie, ale zagłusza nas sieczka z głośników. Do plusów zaliczam udane przeprowadzenie akcji przelewania browarów z puszek do knajpianych kufli oraz kobiece jęki dobiegające zza drzwi toalety, z której chciałem skorzystać możliwie jak najszybciej. Na pewno było to lepsze niż słuchanie moczu lejącego się na muszlę klozetową, ale zapowiadało też trochę dłuższe czekanie na swoją kolej, więc mimo wszystko zdecydowałem się odejść i poszukać ubikacji gdzie indziej. Z powodu wspomnianej wcześniej muzyki, nie słysząc własnych myśli.
Być może Ligaturze brakuje wypracowywanego przez lata profesjonalizmu łódzkiego festiwalu, jednak panująca w Poznaniu atmosfera wynagradzała wszelkie, zazwyczaj drobne braki. Byłoby dobrze, gdyby w przyszłości udało się przygotowywać wszystko jeszcze lepiej, ale z zachowaniem idealnych proporcji pomiędzy ciekawymi punktami programu a kameralnością, sprawiającą, że każdy czuje się tam kimś na swoim miejscu, a nie jednym z setek anonimowych uczestników. Po pierwszej wizycie nie wyobrażam sobie, żebym tam nie wrócił, nie tylko za rok, ale na każdą kolejną edycję.
Nawet jeśli ktoś nie był na choćby jednej rozmowie z autorami opowieści obrazkowych i tylko snuł się po korytarzach Centrum Kultury Zamek, musiał poczuć specyficzną atmosferę poznańskiego festiwalu. Mająca miejsce jakiś miesiąc później Komiksowa Warszawa to również udane dwa dni z komiksem i okazja do dziesiątek rozmów z ludźmi dzielącymi tę samą pasję, ale niestety w tłoku i ścisku, na Stadionie Narodowym, gdzie nietrudno było się zgubić, za to łatwiej głodować, widząc oferty prezentujące hot doga z colą za więcej niż dwie dychy. Zaliczyłem tam większą ilość spotkań tylko dlatego, że sala konferencyjna oferowała klimatyzację (jeśli pozostałe części stadionu również, z powodu tłumu nawet nie zwróciłem na to uwagi) i względną ciszę, bo mówiący do mikrofonu scenarzysta czy rysownik nigdy nie będzie głośniejszy od setek rozmów jednocześnie na zewnątrz. W porównaniu do Komiksowej Warszawy Ligatura przypomina kameralne, rodzinne spotkanie, w ciszy i spokoju, a tego rodzaju atmosfera zdecydowanie bardziej mi odpowiada. Jednocześnie czuć przyświecający temu wszystkiemu poważny cel, ideę i zaangażowanie organizatorów. A jeśli ktoś nadal uważa komiksy za naiwne i tandetne historie dla niepoważnych ludzi (nie mam wątpliwości, że to niezmiennie powszechna opinia), mam wrażenie, że Ligatura przynajmniej na chwilę zmieniłaby jego nastawienie. Zrobiłaby to każda rozmowa, każde zaliczone spotkanie i spora liczba tytułów rozłożonych na stanowisku Centrali. O ile Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi jest siłą rzeczy lepiej zorganizowany, a na Komiksowej Warszawie wszystkiego było więcej, tylko w Poznaniu czułem aż taką dumę wynikającą po prostu z tego, że kocham komiksy. Nie żeby po tylu latach ktoś musiał przekonywać mnie do słuszności wyboru mojej pasji, ale Ligatura potwierdziła w piękny sposób, że nie mogłem wybrać lepiej.
Oczywiście były też mniej ciekawe momenty, albo inaczej: niewątpliwie ciekawe, ale nie w taki sposób, jakiego się spodziewałem. Na przykład nigdy nie zapomnę występu kobiety grającej dwoma wibratorami na ogromnym balonie. Nigdy. I chyba do końca życia nie uwierzę w to, że naprawdę widziałem jej występ. Z „after party” też wiążą się negatywne odczucia, tyle że ja po prostu nie lubię takich miejsc, nie lubię zdzierać sobie gardła, żeby odezwać się do kogoś, kto stoi pół metra ode mnie, ale zagłusza nas sieczka z głośników. Do plusów zaliczam udane przeprowadzenie akcji przelewania browarów z puszek do knajpianych kufli oraz kobiece jęki dobiegające zza drzwi toalety, z której chciałem skorzystać możliwie jak najszybciej. Na pewno było to lepsze niż słuchanie moczu lejącego się na muszlę klozetową, ale zapowiadało też trochę dłuższe czekanie na swoją kolej, więc mimo wszystko zdecydowałem się odejść i poszukać ubikacji gdzie indziej. Z powodu wspomnianej wcześniej muzyki, nie słysząc własnych myśli.
Być może Ligaturze brakuje wypracowywanego przez lata profesjonalizmu łódzkiego festiwalu, jednak panująca w Poznaniu atmosfera wynagradzała wszelkie, zazwyczaj drobne braki. Byłoby dobrze, gdyby w przyszłości udało się przygotowywać wszystko jeszcze lepiej, ale z zachowaniem idealnych proporcji pomiędzy ciekawymi punktami programu a kameralnością, sprawiającą, że każdy czuje się tam kimś na swoim miejscu, a nie jednym z setek anonimowych uczestników. Po pierwszej wizycie nie wyobrażam sobie, żebym tam nie wrócił, nie tylko za rok, ale na każdą kolejną edycję.
sobota, 11 maja 2013
Awantura 2.0 [recenzja]
2 komentarze:
Labels:
aty,
awantura 2.0,
bum projekt,
komiksy,
magazyny komiksowe,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Reaktywacja magazynu komiksowego więcej niż dwie dekady po tym, jak przestał się ukazywać, może być rzeczą dość zaskakującą na naszym rynku, ale wydawnictwo ATY zdążyło już przyzwyczaić nas do tego, że ma ciekawe i oryginalne pomysły. Tak samo było choćby z ich szkicownikami, czymś niby oczywistym, jednak również raczej niespotykanym w Polsce. Kultowa dla niektórych czytelników „Awantura” powróciła w 2013 roku w wersji 2.0, ze znajomymi nazwiskami redaktorów naczelnych i z nową redakcją. Pojawili się w niej autorzy, jakich można było spotkać we wcześniejszej wersji, ale również tacy, którzy do tej pory z magazynem nie mieli nic wspólnego. I nie trzeba darzyć poprzednich czterech numerów sentymentem, żeby wyczuć, że to zacna inicjatywa. [więcej na stronie Alei Komiksu]
sobota, 4 maja 2013
Pustelnik [Martin Ernstsen] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
centrala,
komiksy,
martin ernstsen,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
Historia opowiedziana przez Martina Ernstsena jest wręcz skrajnie prosta. Mimo to norweski autor w swoim „Pustelniku” w interesujący sposób porusza temat pokonywania granic między rzeczywistością a światem wyobraźni, nawiązywania kontaktów międzyludzkich oraz radzenia sobie z samotnością. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]
piątek, 3 maja 2013
Generator 1000 [Michał Rzecznik] [recenzja]
Nie będę pisał, że "przeczytałem Generator 1000", bo raczej nie przerobiłem wszystkich zawartych w tym komiksie kombinacji, ale przejrzałem, zachwyciłem się i dzielę się z Wami zachwytem oraz radością. Czym jest Generator 1000? Za 7zł czytelnik dostaje dwa zbiory dziesięciu trzykadrowych pasków, jeden do pozostawienia w nienaruszonym stanie i drugi, do pocięcia stron wzdłuż przerywanych linii, co rozmnoży ilość pasków z dziesięciu do... tysiąca. Pierwszy kadr przedstawia spotkania głównego bohatera z inną postacią, drugi wykonywaną przez niego czynność, a trzeci jej efekty. Po przecięciu linii można dowolnie przekładać poszczególne kadry, a generator tworzy coraz to nowe historie. To działa! Działa, urzeka prostotą i pomysłowością, a także daje masę zabawy. Michał Rzecznik raczej nie zmieni tymi paskami czyjegoś życia, jednak nie można nie docenić tego, co zrobił, więc teraz każdy, KAŻDY robiący komiksowe zakupy gdzieś w Internecie, przy okazji wrzuca do koszyka Generator 1000 i stosuje się do instrukcji z okładki: "Przetnij wewnętrzne strony albumu wzdłuż przerywanych linii, albo nie".
Pisząc powyższą recenzję(?) pozwoliłem sobie wykorzystać zdjęcia ze sklepu Gildii.
środa, 1 maja 2013
Szybki Lester #1 [Michał Jałoszyński i Michał Lasota] [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
aty,
bum projekt,
komiksy,
michał jałoszyński,
michał lasota,
opublikowane poza blogiem,
recenzje,
szybki lester
Posted by
Michał Misztal
Jeśli ktoś miał dłuższą styczność z magazynem „Produkt”, to nie wierzę, że nie pamięta serii „Pokolenia” tworzonej przez Michała Lasotę podpisującego się pseudonimem Bizon. Dla mnie osobiście była to jedna z najlepszych rzeczy publikowanych w periodyku, w którym zaistniały tak popularne dziś komiksy jak choćby „Osiedle Swoboda” czy „Wilq Superbohater”. „Pokolenia”, będące telenowelą poświęconą przygodom tak często gnębionych i ośmieszanych na łamach „Produktu” dresiarzy, dzięki wulgarnemu i prostackiemu, ale jednocześnie genialnemu poczuciu humoru autora, z miejsca zdobyły moje serce i zawsze wywoływały u mnie salwy śmiechu. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby dresiarska saga ciągnęła się latami, a Bizon cały czas tworzył nowe odcinki. Niestety, tak się nie stało, aż tu nagle przeczytałem, że Michał Lasota powraca, tym razem z komiksem o Szybkim Lesterze, jednym z bardziej wyróżniających się bohaterów „Pokoleń”. [więcej na stronie Alei Komiksu]
poniedziałek, 29 kwietnia 2013
Fantasy Komiks #19 [recenzja]
Brak komentarzy:
Labels:
egmont,
fantasy komiks,
komiksy,
magazyny komiksowe,
opublikowane poza blogiem,
recenzje
Posted by
Michał Misztal
19 numer "Fantasy Komiks" wyszedł naprawdę dobrze, tym bardziej smuci więc umieszczona we wstępie wiadomość o kolejnej negatywnej zmianie. Tym razem wydawany przez Egmont magazyn z dwumiesięcznika staje się kwartalnikiem. Na tej samej stronie można przeczytać, że "zapaść rynku czytelniczego pogłębia się" oraz "w obecnej sytuacji jest to jedyne rozwiązanie, umożliwiające publikację na polskim rynku kolejnych części rozpoczętych przez nas serii". Nie wiem już, co jeszcze musieliby zrobić wydawcy, żeby ich antologia nie traciła na popularności, bo, przynajmniej w teorii, na chwilę obecną "Fantasy Komiks" ma wszystko, czego mu trzeba, zakładając, że jego celem jest pokazywanie komiksu środka, jaki ma trafiać do masowego odbiorcy. [więcej na stronie Alei Komiksu]
sobota, 27 kwietnia 2013
Przebudzone legendy: Oczy dla kruka [Adam Święcki] [recenzja]
Oczy dla kruka to czwarta część cyklu Przebudzone legendy, różniąca się od poprzednich zarówno wydawcą (wcześniej było to Studio Domino, teraz Timof i Cisi Wspólnicy) jak i podejściem do historii, która tym razem nie nawiązuje do wcześniejszych epizodów i jest niezależną opowieścią. [więcej na stronie Gildii Komiksu]
Subskrybuj:
Posty (Atom)