Metody Marnowania Czasu: Co tam czytam? #22: Ice Cream Man po raz pierwszy

czwartek, 11 sierpnia 2022

Co tam czytam? #22: Ice Cream Man po raz pierwszy


Co tam czytam? to moje wrażenia z marnowania czasu dzięki komiksom, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednym tytule, czasem o kilku, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie, tak często lub tak rzadko, jak będzie mi się chciało (czyli pewnie rzadko).

Czy ktoś chce wiedzieć, jakie są moje ulubione wydawane obecnie serie komiksowe? Nie? Trudno, i tak napiszę. Na pewno trochę tego jest, ale gdybym został zmuszony do podania trzech tytułów, byłyby to The Department of Truth/Departament Prawdy, Moon Knight MacKaya i właśnie Ice Cream Man. Jeśli znacie, zakładam, że prawdopodobnie właśnie przyznajecie mi rację, a jeśli nie, spróbuję napisać, dlaczego moim zdaniem warto poznać.

Czymże jest Ice Cream Man? Niegroźny tytuł raczej nie za bardzo na to wskazuje, ale to jeden z najstraszniejszych, o ile nie najstraszniejszy komiksowy horror, jaki znam. Nie po prostu "przerażający", tylko "autentycznie, kurwa, przerażający". Wiadomo, wszystko działa inaczej na każdego, na przykład mnie Aj Dungo i jego Fale nie wzruszyły prawie w ogóle, choć mam wrażenie, że chyba powinny. Albo przeczytałem wczoraj Koniec lipca i wiem, że dramat, niełatwa sytuacja rodzinna, tyle że komiks ten kompletnie nic dla mnie nie zrobił i za kilka tygodni nawet nie będę pamiętał, o czym był. Więc jasne, zdaję sobie sprawę, że ktoś może sięgnąć po, hmmm, Lodziarza(?) i stwierdzić: "Ale co ty gadasz, przecież to nie jest ani trochę straszne!". I w porządku, ale na mnie seria ta działa w stu procentach, do tego stopnia, że były zeszyty, po których momentalnie zaczynałem źle się czuć. A potem przychodziłem po raz kolejny, żeby to powtórzyć.

I jeszcze jedno: nie jestem czytelnikiem, który się jakoś szczególnie łatwo wzrusza, przeraża i tak dalej. Ostatnio mam zresztą etap sporej obojętności w stosunku do większości czytanych czy oglądanych przeze mnie rzeczy. Jakaś postać ginie, ludzie to przeżywają (ginie-przeżywają, see what I did here?), a ja myślę sobie, że w sumie co z tego. Natomiast Ice Cream Man wielokrotnie chwytał mnie za serce, a dużo częściej walił z całej siły w splot słoneczny. Straszył i, owszem, bardzo często również wzruszał, robiąc obie te rzeczy w bardzo nieprzyjemny sposób.

Motywem przewodnim serii jest tytułowy dostawca lodów o imieniu Rick, chociaż to nie do końca prawda. Bo, generalnie, każdy zeszyt opowiada o czymś zupełnie innym. Część z nich, owszem, łączą bezpośrednie machinacje Ricka, który jest czymś w rodzaju demona, z pewnością istotą nadprzyrodzoną, ale tak naprawdę nie wiadomo, kim dokładnie. Kila epizodów sugerowało, że W. Maxwell Prince ma związany z całością jakiś większy plan, że jest jakaś spinająca to wszystko klamra i jego komiks do czegoś dąży, ale teraz już nie jestem tego taki pewny. I nie obchodzi mnie to – Ice Cream Mana czyta się za dobrze, żeby miało to dla mnie większe znaczenie. Czasem widzimy więc bezpośredni wpływ Ricka na losy kolejnych bohaterów, innym razem niekoniecznie, albo jest to tylko zasugerowane. Stały czytelnik będzie wynagradzany za spostrzegawczość, bo dość często trafiają się nawiązania do wcześniejszych odcinków/postaci/motywów. 

Ale najważniejsze: czym właściwie ta seria straszy, o czym opowiada?

Jak już wspominałem, każdy odcinek jest o czymś innym, ale w przeciwieństwie do choćby takiego The Silver Coin, gdzie co zeszyt zmienia się scenarzysta, tutaj mamy cały czas równy, bardzo wysoki poziom. Poza tym Prince lubi zaskakiwać też ciekawą formą Ice Cream Mana, dostajemy na przykład komiksowy palindrom, który możemy czytać klasycznie lub od ostatniej do pierwszej strony, angażowanie odbiorcy w rozwiązywanie krzyżówki, ilustrowany poradnik jak zostać duchem, żonglowanie najróżniejszymi motywami, od rzeczy bardziej obyczajowych, historię superbohaterską, trochę o pochodzeniu Ricka, rodzinne dramaty, teleturnieje, zbieranie funduszy na leczenie jednej z występujących w danym zeszycie postaci, przemianę prawie jak u Kafki (This is like that famous story, but the other way around), bohaterów biorących udział w eksperymencie związanym z nowym lekiem... nigdy nie wiadomo, co się trafi. Ale prawie zawsze (bo są też sytuacje, kiedy jest powiedzmy, że zabawnie, chociaż bardziej straszno-zabawnie), nawet kiedy mamy do czynienia z obyczajówką, jest upiornie i czuje się, że dzieje się coś niepokojącego, a w czasie lektury coś pełza czytelnikowi pod skórą, co potęgują ilustracje Martína Morazzo, świetnie potrafiące oddać to, że nawet w pozornie najnormalniejszej sytuacji coś jest z czymś, a najczęściej kimś, bardzo, ale to bardzo nie w porządku.

Seria niekoniecznie straszy potworami, nadprzyrodzonymi stworzeniami czy zjawiskami paranormalnymi. Pod tym względem nie jest to do końca typowy horror, chociaż nie zrozumcie mnie źle, nie brakuje tu krwi, obrzydliwości, morderstw czy halucynacji, a w skali od 1 do 10 pomysły scenarzysty Ice Cream Mana są często popierdolone na 11. Ale nie o macki, kły czy duchy tu chodzi.

Podam przykład.

Jest historia o staruszku, który leży w szpitalu i traci pamięć. Widzimy to jako demona/złośliwego chochlika, który biega we wnętrzu głowy starego człowieka, dotykając po kolei jego wspomnień: przyjaciół, znajomych, dzieci. Wszystko, czego dotknie, znika. Staruszek za każdym razem wie, że utracił coś bardzo ważnego, ale nie jest w stanie przypomnieć sobie, co to właściwie było. I choć wymazujący przeszłość potwór wpisuje się tu w ramy horroru, tak naprawdę straszy nie on, a samo ukazanie tracenia po kawałku części siebie. I świadomość, że w pewnym momencie może to spotkać każdego z nas i że nie potrzebujemy do tego prawdziwych potworów.

Albo wspomniany już poradnik jak być duchem. Na początku to tylko instrukcja, jak założyć przypominający prześcieradło strój i w jaki sposób się w nim zachowywać. Następnie widzimy losy dziecka przebranego za ducha, między innymi to, jak zostaje świadkiem samobójstwa. Potem dziecko dorasta. W komiksie czytamy dalszą część poradnika: tym razem "bycie duchem" oznacza bycie kimś kompletnie niewidzialnym dla innych. W pracy, w sklepie, nawet dla żony i dzieci (Steel yourself for another interaction with your wife and kids. Perform a thirty-second meditation/Feel disconnected from the people you love most. Feel stuck, feel lost/Remember that even in your own house, you're a ghost). I ciągłe myślenie, od kilku dekad, co czuł tamten mężczyzna, zanim popełnił samobójstwo: strach czy ulgę? A potem nadchodzi starość i śmierć, bycie prawdziwym duchem, kiedy nikt nie dostrzega głównego bohatera dokładnie tak samo, jak za jego życia.

Brrr.

W. Maxwell Prince mówił w jednym z wywiadów, że jego rodzina nie za bardzo czyta komiksy, ale dostaje odcinki Ice Cream Mana, z których autor jest szczególnie dumny. I zdarzało się, że odbierał potem telefony od matki, pytającej go, czy na pewno wszystko jest u niego w porządku. Nie dziwię się.

Wydaje mi się, że powodem, dla którego Ice Cream Man tak bardzo do mnie przemawia (i wiem, że nie tylko do mnie), jest to, że tematem poszczególnych zeszytów jest często uniwersalny strach (przemijanie, starość, utrata bliskich), który gdzieś tam drzemie pewnie w większości z nas, nawet jeśli na co dzień nie pozwalamy mu dojść do głosu, bo groziłoby to szaleństwem. Czasem jest to ubrane w typowe atrybuty horroru, innym razem dostajemy bardziej dramat, ale co by to nie było, Prince prawie zawsze trafia idealnie w jakiś mój czuły punkt, sprawiający, że jego seria mną poniewiera. Bywa to bardzo niekomfortowe, ale uwielbiam, kiedy w świecie tylu komiksów, po przeczytaniu których czuję jedynie obojętność, coś działa na mnie w ten sposób.

Napisać, że polecam, to nic nie napisać. Seria nie kupiła mnie od samego początku, ale rozkręciła się bardzo szybko  nie jest tak, że trzeba stracić czas na kilkanaście średnich odcinków, zanim wreszcie zacznie się coś dziać. Obecnie czekam na każdy kolejny zeszyt o wiele bardziej niż na większość innych komiksów, które czytam.

Z innych rzeczy Prince'a znam jeszcze Haha oraz King of Nowhere. Pierwszy tytuł to pokręcona historia o klaunach, każdy odcinek narysowany przez kogoś innego, jak Ice Cream Man – historie powiązane tematycznie, ale każda o kimś innym. Nie wiem, nie porwało mnie, odpadłem dość szybko, ale może dam kiedyś drugą szansę. Z kolei King of Nowhere to miniseria o alkoholiku, który budzi się na potężnym kacu w dziwnym mieście, w którym mieszkają ludzie z porożem, ludzie z czterema rękami, ludzie-ryby i tak dalej. I oczywiście jest przekonany, że to delirium tremens, a my oczywiście wiemy, że to wszystko dzieje się naprawdę. Całkiem niezła rzecz, w której mnóstwo dobrej roboty robią ilustracje Tylera Jenkinsa.

No i to tyle. Czekam na kolejny zeszyt, od dłuższego czasu zastanawiając się, kiedy Lodziarz po polsku?

tekst: Michał Misztal 

PSSST! Inne teksty o komiksach: [recenzje i inne takie] [autorzy] [serie] [wydawnictwa]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

stat4u