Metody Marnowania Czasu: 2012

wtorek, 25 grudnia 2012

Sweet Tooth: Unnatural Habitats [Jeff Lemire & Matt Kindt] [recenzja]

Brak komentarzy:
Czytałem ostatnio, że Sweet Tooth ma się zakończyć na czterdziestym zeszycie, czyli, ponieważ tom piąty zbiera epizody ##26-32, kolejny powinien być jednocześnie ostatnim. Jeff Lemire stanowczo twierdzi, że tak miało być od początku i Vertigo wcale nie kazało mu zamykać wszystkich wątków przedwcześnie (wydawnictwo, nawet jeżeli anuluje którąś ze swoich serii, nie ma w zwyczaju bezpardonowego "ucinania" jej w połowie, za to prosi autorów o możliwie jak najszybszy finał), na przykład z powodu słabej sprzedaży. Scenarzysta doszedł do wniosku, że co prawda mógłby ciągnąć przygody Gusa o wiele dłużej, ale nie miałoby to większego sensu i po prostu nadszedł już czas na zakończenie. Mam wątpliwości, czy wyjdzie to jego komiksowi na dobre; Sweet Tooth to typowa seria drogi, gdzie dążenie do celu oraz nowe pytania są dużo ciekawsze niż sam cel i odpowiedzi. Wyobrażałem sobie, że bohaterowie mogliby podróżować przez dziwne, postapokaliptyczne miejsca na stronach dziesiątek zeszytów, zaś Lemire miałby możliwość ciągłego zaskakiwania, bo, w przeciwieństwie do choćby Kirkmana i jego Żywych Trupów, ma do dyspozycji o wiele mniej ograniczony świat. Po The Walking Dead już nie oczekuję większych niespodzianek, w Sweet Tooth może zdarzyć się wszystko.
Syndrom pytań ciekawszych niż odpowiedzi widać choćby w rozwiązaniu głównej zagadki z Endangered Species, poprzedniego, dotychczas najlepszego tomu serii. Rozwiązanie przedstawione w Unnatural Habitats nie satysfakcjonuje, Lemire za często używa tego samego schematu i sposobu na podchodzenie czytelnika: ktoś z pozoru dobry okazuje się zły, schronienie okazuje się pułapką, grupa niebezpiecznych ludzi okazuje się grupą przyjaciół. Tak jest i tym razem, więc o ile wcześniej byłem naprawdę ciekawy, co zdarzy się dalej, piąte wydanie zbiorcze w kwestii zaspokajania tej ciekawości poszło po najmniejszej linii oporu. Zresztą, w tej serii ma to miejsce nie po raz pierwszy. Dlatego właśnie oczekiwałem, że autor będzie zajmował się nią jak najdłużej, bo tych kilka tajemnic, jakie wciąż pozostały nierozwiązane, podtrzymuje wszystko przy życiu. Przypuszczam, że szybki finał może to zepsuć. Widać to już w Unnatural Habitats, z gościnnym udziałem Matta Kindta w roli rysownika, gdzie Lemire powoli daje do zrozumienia, skąd wzięły się dziwne hybrydy zwierząt i ludzi. To rozwiązanie też nie wydaje mi się dobre, podpowiem tylko, że najprawdopodobniej w grę wcale nie wchodzi nauka, tylko nieopatrznie obudzeni starożytni bogowie, którzy następnie doprowadzili do niemal całkowitej zagłady ludzkości. Nie kupuję tego i mam nadzieję, że to jednak fałszywy trop.

Sweet Tooth jest serią bardzo nierówną. O ile czwarte wydanie zbiorcze było pierwszym, jakie mogłem uznać za dobre, po prostu dobre, bez kredytu zaufania czy pobłażliwości związanej z oczekiwaniem, że później będzie lepiej, tak Unnatural Habitats burzy moją wcześniejszą satysfakcję. Znowu dostałem do ręki przyzwoite czytadło, któremu brakuje naprawdę wiele do zasłużenia na wszystkie pochwały, jakimi zasypywany jest komiks Lemire'a.

niedziela, 25 listopada 2012

Scalped: Trail's End [Jason Aaron & R.M. Guéra] [recenzja]

3 komentarze:
Jeśli chodzi o komiksy, ostatnie dwa lata były chyba najlepszymi w moim życiu, głównie dzięki wielokrotnie wychwalanej przeze mnie serii Scalped. Serii, która była i wciąż jest niczym objawienie, pokazujące niemal każdym epizodem, jak niemożliwe staje się możliwe. Wreszcie przeczytałem Trail's End, ostatni tom, więc teraz przyjdzie mi chwalić Scalped po raz ostatni. Z jednej strony czuję ulgę, bo ileż razy można pisać to samo, a z drugiej, wiecie, jak to jest, cykl Aarona i Guéry wiele razy dosłownie wypruwał mi flaki, odbierając możliwość porównania ich komiksu do czegokolwiek innego, tyle razy niecierpliwie czekałem na każdą kolejną część, później czytając tę serię ze szczęką leżącą gdzieś na podłodze i to były dobre uczucia. Niecierpliwość, oczekiwanie, brak wiary w to, że Scalped ciągle trzyma tak samo wysoki poziom. Czasem paradoksalnie dobre, bo w tych sześćdziesięciu zeszytach autorzy zawarli taką ilość nieprzyjemnych i dołujących wątków, że lektura bywała wręcz masochistycznym doświadczeniem. A teraz to już koniec, piękny finał godny tak niesamowitego tytułu, ale wiem, że po przeczytaniu całości czegoś zabraknie na zawsze. Chyba, że pisząc kolejne scenariusze Aaron przebije samego siebie, czego z całego serca mu życzę.
Trail's End przenosi nas w czasie o kilka miesięcy po finale Knuckle Up, czyli (jak zwykle ostrzegam tych, którzy jeszcze nie czytali wcześniejszych części, w tym wypadku dziewiątego tomu, że kolejne zdania w tym akapicie mogą zepsuć im kilka niespodzianek, więc radzę go pominąć i przejść do następnego): Red Crow siedzi w więzieniu i czeka na wyrok, całkowicie świadomy, że niemal na pewno spędzi tam resztę swojego życia, zaś rezerwat Prairie Rose powoli odbija się od dna. Dash opuszcza FBI i po nieskutecznych poszukiwaniach mordercy swojej matki staje się grzecznym, chodzącym do kościoła chłopcem. Sielanka. Czyżby? Okazuje się jednak, że nie bardzo. Ostatnie strony Knuckle Up (oraz pierwsze strony dziesiątego tomu) sugerują, że wszystko jest już jasne, a Trail's End będzie tylko spokojnym pozamykaniem niektórych wątków, ale tak naprawdę nic się jeszcze nie skończyło. Zapomnijcie o hamulcach na finiszu i sentymentalnym pożegnaniu ciągnącym się przez pięć zeszytów. Przyszłość Dasha nadal nie jest pewna, adwokat Red Crowa chce wygrać proces poprzez wyjawienie kilku czarnych wydarzeń z jego awanturniczego życia, tym samym pozbawiając byłego agenta FBI wiarygodności. Uzależnienie od heroiny, zamordowanie Diesela... trochę się tego uzbierało. Poza tym osoba, która zamordowała jego matkę, wciąż jest wolna i nie ma zamiaru poprzestać na jednym zabójstwie.
Dzieje się. Działo się właściwie przez całą serię, a niemal każdy z pomysłów scenarzysty wbijał mnie w fotel. Moim ulubionym tomem pozostał trzeci, Dead Mothers, ale cała seria jest zaskakująco równa, zaś Aaron pisze w taki sposób, że wydarzenia, które w innych komiksach byłyby tylko następną tragedią, śmiercią kolejnej postaci przyjmowaną przez czytelników najwyżej ziewnięciem, tutaj trzymają w napięciu i poruszają. Pewnie już o tym pisałem (pewnie więcej niż raz), ale wygląda to tak, jakby scenarzysta wiedział dokładnie, co zrobić i w jakiej chwili, umiał nacisnąć tak, żeby zabolało, żeby wzruszyć, przestraszyć czy rozbawić (choć akurat zabawnych elementów nie było w tej serii zbyt wiele, a jeśli już, to miały czarny kolor), a następnie wyważył całość tak, żeby każdy element idealnie ze sobą współgrał. I, chociaż chwalenie Scalped w dziewięciu poprzednich recenzjach oraz w tej, ostatniej, polegało głównie na powtarzaniu tych samych superlatyw, tak naprawdę mógłbym i chciałbym chwalić ten komiks bez końca. I będę polecał go każdemu, kto spyta, co dobrego czytałem, nieważne, czy będzie to teraz, tuż po finale całej historii, czy za kilka lat. Nie sądzę, żeby Scalped i niesamowite wrażenie, jakie pozostawiła opowieść Aarona i Guéry, kiedykolwiek się zestarzały.
Dziewięć najczęściej powalających tomów pozwoliło przypuszczać, że zakończenie będzie nie wiadomo jak niesamowite i genialne, więc czy finał na pewno spełnia oczekiwania? Moje w stu procentach, ale raczej nie należę do ludzi płaczących, że "to nie tak miało być", "chciałem, żeby wszystko skończyło się inaczej", "ten, który zginął, miał przeżyć, a tamtego, który przeżył, miała przecież spotkać zasłużona kara" i tak dalej. Nigdy nie narzekałem na zakończenie, na przykład, Kaznodziei, choć w tej kwestii słyszałem wiele głosów rozczarowania. Mógłbym napisać, że pojawiające się w tych wszystkich komiksach osoby to przecież wyłącznie bohaterowie z papieru i jakie ma znaczenie, co się z nimi stanie, ale akurat postacie ze Scalped są tak dalekie od papierowych i pozbawionych głębi, jak to tylko możliwe. Chodzi mi bardziej o to, że pomimo wyobrażeń, jakie oczywiście miałem na temat ostatnich stron serii, los Dasha i reszty leżał w rękach Aarona. Zrobił z nimi, co chciał, czasami wbrew mojej wizji, ale jak zwykle stanął na wysokości zadania. I jeśli jego bohaterowie są ludzcy, tak jak w przypadku prawdziwych ludzi nie zawsze spotyka ich to, czego się spodziewamy lub czego byśmy sobie życzyli. Ale nie chcę, żeby ten ostatni akapit brzmiał jak ukryte rozczarowanie, bo wcale tak nie jest. Po raz, niestety, ostatni, tym razem już naprawdę: Scalped jest komiksem genialnym i ocierającym się o doskonałość. Wbijałem Wam to do głowy w tych dziesięciu recenzjach nie bez przyczyny. Jeśli jeszcze nie czytaliście tego komiksu, zróbcie to. Zróbcie to jak najszybciej. Nie przychodzi mi do głowy ani jeden powód odkładania tego na później.


czwartek, 22 listopada 2012

Runaway 2: The Dream of the Turtle [recenzja]

Brak komentarzy:

Pod koniec sierpnia postanowiłem pograć w jedną z do tej pory nieruszonych przeze mnie przygodówek. Padło na The Dig, ale z jakiegoś powodu niemal od razu odechciało mi się przy tym siedzieć, więc szukałem dalej. W końcu włączyłem drugą część gry Runaway (o pierwszej pisałem tutaj) i, swoim tempem, po kilkanaście minut dziennie (czasami z przerwami na dłużej niż tydzień) bawiłem się w rozwiązywanie kolejnych zagadek. I muszę przyznać, że bawiłem się dobrze, chociaż twórcy wcale nie usunęli z kontynuacji denerwujących mnie wad poprzedniej części.

Grafika uległa nieznacznej poprawie, ciągle stoi na wysokim poziomie, zwłaszcza jeśli chodzi o krajobrazy. Twarze bohaterów oraz animacja na szczęście przestały mnie drażnić, bo wcześniej miałem z tym spory problem. Brian, w serii Runaway postać najważniejsza, już nie jest grzecznym studentem fizyki, ale o wiele bardziej pewnym siebie gościem z nową, cwaniacką fryzurą. Jak się okazuje, znowu musi ratować Ginę, która, niestety, nadal nie dostała od autorów ciekawej osobowości. Właściwie nie dostała jakiejkolwiek osobowości. Tym razem jest kimś jeszcze bardziej nieobecnym niż w poprzedniej części. Inne postacie występujące w The Dream of the Turtle (sporo nowych, ale mamy też kilka powrotów), w przeciwieństwie do A Road Adventure zwykle nie denerwują aż tak bardzo. W kilku kwestiach jest więc poprawa, chociaż trudno tu pisać o znaczących zmianach.


Dobrze, że poprawie uległa też najważniejsza rzecz w każdej przygodówce, czyli zagadki. Są bardziej interesujące i kombinowanie, jak je rozwiązać, sprawiło mi większą przyjemność niż wcześniej. Niestety, gra nadal jest liniowa do bólu, wciąż nie można wykonać pewnych logicznych czynności, jeśli najpierw nie zrobiło się czegoś udowadniającego Brianowi, że to dobry pomysł. Przez to spędzony przy Runaway czas niepotrzebnie się przedłuża, zaś poziom trudności jest w dalszym ciągu sztucznie podnoszony. Mimo wszystko i tak jest bardzo dobrze. The Dream of the Turtle może nie zasługuje na miano arcydzieła gatunku, jednak osoby lubiące przygodówki nie powinny żałować spędzonego nad przechodzeniem kolejnych rozdziałów czasu.

O ile w poprzedniej części fabuła była raczej realistyczna, zaś elementy fantastyki naukowej dodano głównie dla jaj, tutaj w pewnej chwili dostajemy już stuprocentowe science fiction (aczkolwiek nadal z humorem), ze statkami kosmicznymi, nowoczesną technologią i całą resztą. Nie spodziewałem się tego, ale dla mnie może być. Całość została zrobiona na wysokim poziomie, przygodówka wciąga i jest zabawna. Inaczej niż w A Road Adventure, nie ma w niej zakończenia danego wątku, w finale dostajemy napis ciąg dalszy nastąpi. Czyli, żeby wreszcie uratować Ginę, trzeba zagrać w trzecią część, której póki co nie mam, więc, usatysfakcjonowany kontynuacją, odkładam to na bliżej nieokreśloną przyszłość.

środa, 21 listopada 2012

Ziniol - The Very Best OFF: Greatest Hits vol. 2 Rarities and B-Sides [recenzja]

Brak komentarzy:
Czytając drugą część antologii The Very Best OFF zacząłem się w pewnej chwili zastanawiać, czy to kwestia zamieszczonych w niej komiksów, czy to ja zmieniłem się w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy do tego stopnia, że odgrzewane fragmenty Ziniola bawią mnie dużo mniej niż ostatnio. Potem dotarłem do strony 115, na której Dominik Szcześniak, redaktor naczelny, wyjaśnia: "Faktycznie, z najlepszego materiału wyprztykaliśmy się w vol. 1. Rarytasy i kawałki ze stron B gromadzą jednak rzeczy być może stokroć ważniejsze, bo pokazujące duszę zina". Zresztą, dopisek "Rarities and B-sides" mówi sam za siebie. Więc tak, w czasie lektury rzeczywiście zadałem sobie pytanie, znowu cytując Szcześniaka, "The best of? Naprawdę?", ale z drugiej strony musiałem nastawić się na to, że najlepsze w sensie czysto komiksowym rzeczy zostały opublikowane w części pierwszej, a druga to bardziej ciekawostki, materiał może nie tak dobry, ale wartościowy w inny sposób, zwłaszcza dla fanów. Jak strony B muzycznych singli na winylach lub taśmach. Bo antologia znowu została wydana w formie przypominającej kasetę magnetofonową. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 20 listopada 2012

Nowe odcinki Tajemniczych Złotych Miast [recenzja]

Brak komentarzy:

Ciągle trudno mi uwierzyć, że przed chwilą obejrzałem pierwszy odcinek nowej serii Tajemniczych Złotych Miast, po trzydziestu latach od wyemitowania pierwszej części, dwie dekady po tym, jak zakochałem się w tej kreskówce jeszcze za czasów przedszkola. No i wreszcie jest. Nie powiem, żebym oczekiwał dalszego ciągu z wielką niecierpliwością (wspominałem o nim już wcześniej, ale później zupełnie wyleciało mi to z głowy), jednak skoro dotarły do mnie informacje o tym, że się pojawił, nie mogłem go przegapić. W końcu to mój ulubiony animowany serial i chyba już nic nie zdoła tego zmienić.

Rewelacji nie oczekiwałem, wiedząc, że na pewno nie uda się przebić wrażenia, jakie zrobiły na mnie Tajemnicze Złote Miasta, kiedy byłem dzieckiem. Jak jest? Inaczej i jednocześnie tak samo. Nowa historia zaczyna się kilka miesięcy po zakończeniu wątków znanych z pierwszej serii. Szukając kolejnych Złotych Miast, Esteban, Zia i Tao natrafiają na mapę prowadzącą do jednego z nich, ale do jej rozszyfrowania potrzebują Mendozy, poza tym Esteban chciałby dowiedzieć się od swojego dawnego towarzysza, czy Wielki Kapłan znany widzom z poprzednich odcinków rzeczywiście był jego ojcem. Okazuje się jednak, że Mendoza, Sancho i Pedro wcale nie cieszą się ze zdobytych wcześniej bogactw. Uwięzieni w Barcelonie przez chodzącego w zakrywającym twarz kapturze człowieka o imieniu Zares, przypuszczają, że nie uda im się odzyskać wolności, dopóki nie wyjawią mu wszystkiego, co wiedzą o kolejnych Złotych Miastach. Dzieci, jak zawsze pomysłowe i przejmujące inicjatywę, postanawiają uwolnić ich na własną rękę i tak zaczyna się nowa przygoda.


Animacja jest oczywiście lepsza niż trzy dekady temu, natomiast niekoniecznie przemawiają do mnie przerobione wizerunki głównych bohaterów. Jest nowocześniej, ale nie wiem, czy korzystniej. Wolałbym, żeby wszystko, co jest z nimi związane, zostało po staremu, ale zdaję sobie sprawę, że skoro po raz pierwszy obejrzałem tę kreskówkę dwadzieścia lat wcześniej, teraz przemawiam z perspektywy starego dziada, narzekającego, że "kiedyś było lepiej". Po pierwszym epizodzie nowej serii coś mi zgrzyta, kiedy patrzę na znane mi twarze (zwłaszcza na Tao), ale mam nadzieję, że się przyzwyczaję. Reszta, czyli wszystko, co jest nowe, wypada jak najbardziej na plus. Jeśli chodzi o muzykę, nowe motywy nie mają takiej siły oddziaływania, jak te wcześniejsze (choć czasami nawiązują do starych), jednak tu też poczekam na kolejne odcinki, osłucham się, może dam radę się przekonać. Póki co i tak jest bardzo dobrze.

Moje narzekania i tak wynikają głównie z przyzwyczajenia do starej wersji, ale prawda jest taka, że oglądając początek dalszego ciągu świetnie się bawiłem i cieszę się, że jest. Podobno mają pojawić się trzy nowe serie, każda składająca się z 26 epizodów. Zobaczymy. Oby wyszło z tego coś dobrego, czekam też na wersję angielską, bo słuchanie francuskich dialogów z polskimi napisami nie jest moim wymarzonym sposobem na oglądanie Tajemniczych Złotych Miast. Jeśli ktoś chce obejrzeć pierwszy odcinek drugiej serii, zapraszam tutaj.

niedziela, 18 listopada 2012

Brother Ali: Mourning in America and Dreaming in Color [recenzja]

Brak komentarzy:

Byłem spokojny o ten album i, jak się okazało, rzeczywiście nie było się o co martwić. Brother Ali nie wygląda na jednego z tych raperów, którzy mieliby oszaleć, obrócić się o 180 stopni, po czym nagle zacząć nagrywać numery o imprezach, złotych łańcuchach i dziwkach, a Jake One, zastępujący Anta na stanowisku producenta, zrobił swoją, bardzo dobrą muzykę, jednocześnie wcale nie odbiegając od atmosfery panującej na wcześniejszych płytach albinosa. Z jednej strony można więc powiedzieć, że na Mourning in America and Dreaming in Color nie ma cudów ani wielkich niespodzianek, a z drugiej, trudno byłoby przeskoczyć swoje poprzednie dokonania w taki sposób, żeby je zdyskredytować. Brother Ali nagrywał za dobre rzeczy, by tak się stało. Po prostu dał nam kolejny bardzo udany album.

Mourning in America and Dreaming in Color to czternaście utworów. Pamiętam, że kiedy słuchałem Us, poprzedniej płyty tego rapera, początkowo czułem się trochę zawiedziony panującym w sporej liczbie numerów spokojem, woląc Brothera Ali w nieco bardziej drapieżnym wydaniu. Tak było po kilkukrotnym przesłuchaniu całości, ale później wszystko zaczęło mi się podobać o wiele bardziej, a teraz, trzy lata później, mogę powiedzieć, że nadal słucham właściwie wszystkich utworów z Us i wcale nie mam tu na myśli włączenia sobie jednego czy dwóch kawałków z tamtej płyty raz na kilka miesięcy.


Muzycznie najnowsza płyta Brothera Ali to także najczęściej spokój, ale już wyleczyłem się z moich wątpliwości, choć i tak najbardziej podobają mi się Mourning in America i Gather Round, chyba najmocniejsze numery na całym albumie. Co nie zmienia faktu, że album jest świetny jako całość. Mam go już od ponad miesiąca i ciągle nie mogę się uwolnić od znajdujących się na płycie melodii. Co chwilę przypomina mi się jakiś wers albo dźwięk, przez moment zastanawiam się, co właściwie nucę pod nosem, a po chwili wszystko jest jasne: Brother Ali, Mourning in America and Dreaming in Color. I pewnie potrwa to jeszcze bardzo długo.

Co do samego rapu, nie jest już tak spokojnie. Główny bohater płyty ma do powiedzenia wiele gorzkich słów, zarzutów i smutnych wersów, choćby o samobójstwie ojca czy o nowych, do tej pory nieznanym słuchaczom powodach, dla których rozstał się z żoną. Pamiętając numer Fresh Air z Us, gdzie wydawało się, że wszystko jest już dobrze, można się zdziwić, słuchając kilku wersów ze Stop The Press, z których wynika coś zupełnie odwrotnego. Na szczęście nie zabrakło też humoru (choćby w Need a Knot, opowieści o kilku poprzednich pracach Brothera Ali) ani optymizmu, a w każdym utworze tkwi dusza, jak zawsze u tego rapera. Czuje się, że żyje tym, o czym opowiada, zaś przekazanie potężnego ładunku emocjonalnego odbiorcom nie sprawia mu większych trudności. Nie przeszkadza mi też fakt, że zdarza mu się brzmieć jak przemawiający do tłumu kaznodzieja, bo jest to kaznodzieja z głową na karku.


Chyba najmocniej dostaje się Stanom Zjednoczonym. Bardzo mocno, ale nie bezmyślnie. Brother Ali nie ma podejścia "jebać wszystko, wszystko jest źle". To raczej: I used to think I hated this place/Couldn't wait to tell the president straight to his face/But lately I changed, nowadays I embrace it all/Beautiful ideals and amazing flaws. Raper nie tylko krytykuje, ale także stara się zrozumieć pewne sprawy, próbuje dostrzec również dobre strony w rzeczach, które mu nie odpowiadają. I nawet pozornie przesadzone osądy, jak wers It’s a very thin line between a soldier and a terrorist, są takie tylko jeżeli wyrwie się je z kontekstu. Można się z Brotherem Ali nie zgadzać, powinno się doceniać jego rozsądek i chęć zauważania czegoś więcej niż jedna strona danego zjawiska. They say they built our nation for a reason/Then they stained it with the bleeding of the slaves that never seen it/I ain’t hating I still want to believe it/And I’m not trying to leave it I just call it how I see it

Brother Ali kontynuuje to, co rozpoczął wcześniej, i cały czas robi to w wielkim stylu. Mourning in America and Dreaming in Color to kolejna świetna pozycja w jego zaskakująco równej i pełnej konsekwencji dyskografii. Dokładnie to, czego się spodziewałem. Piękne teksty, brzmienie, Jake One udowadniający, że albinos potrafi stworzyć rewelacyjny duet nie tylko z Antem. Chyba nie mogło być lepiej.



piątek, 16 listopada 2012

Kamień przeznaczenia, tom 4 [Tomasz Kleszcz] [recenzja]

Brak komentarzy:
Tomasz Kleszcz pisze we wstępie do czwartego tomu "Kamienia Przeznaczenia": "Niestety, mam dla was złą informację, mianowicie to jeszcze nie jest... koniec". Trochę przesadza z autoironią, wydaje mi się, że jednak brakuje w niej niezbędnego dystansu i momentami jest niepotrzebnie podszyta lekką, niemal niewidoczną frustracją. A przecież autor ma wiele powodów do zadowolenia z siebie, patrząc na postępy, jakie zrobił od początku publikacji swojej serii. Do jej oddanych fanów nie należę, ale muszę uczciwie przyznać, że im dalej, tym bardziej zmiejsza się ilość rzeczy, do których mogę się przyczepić. Jeśli zaś Kleszczowi pomimo wspomnianego rozwoju "dostaje się" w recenzjach trochę mocniej niż na starcie, to chyba dobrze, bo znaczy to, że, o ile w ogóle można stwierdzić, że taka sytuacja miała miejsce, przestaje być traktowany jak nieopierzony debiutant, wokół którego lepiej chodzić na palcach i spoglądać przez palce na rzeczy, które mu nie wychodzą, a zamiast tego staje się pełnoprawnym uczestnikiem sceny komiksowej. Kimś, kogo należy oceniać na takich samych prawach, jak resztę autorów i dla kogo nie ma miejsca na taryfę ulgową. Poza tym, skoro autor potrafi rozwijać się w dość szybkim tempie, większe niż dotychczas wymagania wydają się jak najbardziej uzasadnione. Kleszcz pokazał, że w jego wypadku sprostanie rosnącym oczekiwaniom nie jest niemożliwe. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

sobota, 3 listopada 2012

Comic Book Confidential [recenzja]

Brak komentarzy:
Film „Comic Book Confidential” miał premierę w 1988 roku. Ponad dwie dekady później, dzięki staraniom wydawnictwa Centrala, także polscy widzowie wreszcie mogą się z nim zapoznać. Dzieło Rona Manna, zajmującego się głównie kanadyjską i amerykańską kulturą popularną, to zaprezentowany ze sporym poślizgiem, ale za to dający możliwość spojrzenia na ówczesny komiks z dystansu dokument, który powinien znać każdy czytelnik obrazkowych opowieści. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

środa, 31 października 2012

Zamach na prezydenta [Sławomir Lewandowski] [recenzja]

Brak komentarzy:
Po lekturze Zamachu na prezydenta wcale nie wiem o Sławku Lewandowskim więcej, niż przed nią. Jedyną zawartą w komiksie informacją na jego temat jest imię i nazwisko autora. Nie ma żadnej notki biograficznej, spisu poprzednich opowieści, które wyszły spod jego ręki, na moim egzemplarzu nawet nie napisano, że wydawcą Zamachu... jest Ważka. Trudno, może następnym razem. Póki co pozostaje wspomóc się własną wyobraźnią, a ja w dalszym ciągu wyobrażam sobie Lewandowskiego jako faceta opowiadającego dowcipy, czasami bardzo długie, ale charakteryzujące się tym, że zebrani wokół słuchacze co chwilę wybuchają głośnym śmiechem. I nie przeszkadza im, że puenta jest jeszcze daleko przed nimi. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

poniedziałek, 29 października 2012

Ciemna strona księżyca [Olga Wróbel] [recenzja]

Brak komentarzy:
Olga Wróbel to autorka komiksów, której poczynania śledzę już od dłuższego czasu. Może nie z wyjątkową uwagą, ale jednak regularnie podpatruję, jak stopniowo rozbudowuje swój warsztat i stara się pokonywać związane z tym przeszkody. W dodatku Olga zajmuje się historiami autobiograficznymi, czyli gatunkiem, jakim jestem zainteresowany najbardziej. I do tej pory wychodziło jej to dobrze, przynajmniej w tych krótkich komiksach, z którymi miałem okazję się zetknąć. Teraz nadszedł czas na jej albumowy debiut, wydaną przez Centralę "Ciemną stronę księżyca", czyli, jak pisze sama Olga Wróbel, "pamiętnik ciążowy, którego obiecałam sobie nie rysować". Z wyżej wymienionych powodów trzymałem za ten komiks kciuki, po cichu mu kibicując i mając nadzieję na udaną lekturę. [więcej na stronie Alei Komiksu]

niedziela, 28 października 2012

Profanum #1 [recenzja]

Brak komentarzy:
Lubię magazyny komiksowe i w miarę możliwości staram się je kupować, a później recenzować, co w Polsce wcale nie jest jakimś wielkim wyzwaniem, głównie z powodu znikomej ilości takich pism na naszym rynku. Jakoś nie było mi po drodze z Kolektywem (przepraszam), właściwie sam nie wiem, dlaczego. Pewnie z prozaicznej przyczyny: po wrzuceniu do koszyka innych, ważniejszych dla mnie rzeczy, ostatecznie zawsze brakowało funduszy na jeszcze jedną pozycję. Wspominam o Kolektywie, bo część redakcji tamtego magazynu, czyli Jan Mazur i Robert Sienicki, to jednocześnie redakcja Profanum, nowości, z którą po drodze będzie mi już na pewno. I oby jak najdłużej.

Czytając historie w takich pismach, zawsze narzekałem na jedno. Pewnie wspominałem o tym przy okazji kilku recenzji. Krótkie komiksy prawie nigdy nie zostają w mojej pamięci na dłużej. Nawet jeśli są dobre. Tak już po prostu mam. Gdybym wziął do ręki którykolwiek numer, powiedzmy, Ziniola, choćby najnowszy, czytany przeze mnie całkiem niedawno, na część zamieszczonych tam opowieści obrazkowych pewnie patrzyłbym tak, jakbym widział je pierwszy raz w życiu. A redakcja Profanum postawiła na dłuższe historie, zajmujące minimum dziesięć stron. Dla mnie strzał w dziesiątkę. Dobre założenie na początek, a jak wygląda realizacja i dlaczego chciałbym (co zdradziłem już w poprzednim akapicie), żeby ten magazyn przetrwał tak długo, jak to możliwe?

W pierwszym numerze Profanum czytelnik znajdzie osiem historii, z których większość to rzeczy na naprawdę wysokim poziomie. Moim faworytem jest detektywistyczna historia Buc Kartofel: Warzywa i Owoce Tomasza Grządzieli, pomimo tytułu mogącego sugerować głupkowaty komiks niezbyt wysokich lotów, zaskakująco świetna rzecz. Owszem, chwilami rzeczywiście głupkowata, ale spójna i konsekwentna, jeśli chodzi o wizję świata zamieszkanego przez warzywa i owoce, autentycznie zabawna, oryginalna i świetnie zilustrowana. Dziwny świat stworzony przez autora urzeka i mam nadzieję, że w kolejnych numerach będę mógł przeczytać nowe przygody Buca Kartofla.

Inne świetne komiksy z Profanum to Bibliopolis Grzegorza Janusza i Tomasza Niewiadomskiego (rzecz świetna począwszy od strony tytułowej aż do finału, opowiadająca o pewnym spotkaniu postaci literackich), Rewolucje Mateusza Skutnika, Perpetuum Mobile Daniela Gizickiego i Mikołaja Ratki (świetny pomysł na zakończenie) oraz utrzymany w konwencji horroru Inżynier T. Tomasza Kontnego i Damiana Dideńko. Nietrudno policzyć, że historie, które przypadły mi do gustu, zajmują większą część Profanum. Kły Roberta Sienickiego i Krystiana Garstkowiaka to niezły komiks, ale jeśli chodzi o scenariusz, zajmujący dużo dalsze miejsce niż te wymienione wcześniej (chyba, że to wyłącznie wina mojej trwającej od dłuższego czasu niechęci do książek fantasy, zwłaszcza heroic fantasy, być może powoli przenoszącej się na komiksy). Opowieść Po sezonie Jana Mazura i Katarzyny Imany po prostu nie trafiła w mój gust, zwłaszcza ilustracje, bo sam pomysł jest ciekawy, chociaż jego realizacja też nie przekonała mnie do końca. Podpici Małgorzaty Szymańskiej to według mnie najsłabsza rzecz w Profanum, przede wszystkim za sprawą scenariusza wypełnionego irytującymi do granic bohaterami, których najchętniej uśmierciłbym już na drugiej stronie. Za to trzeba przyznać, że rysować autorka na pewno potrafi, zachęcając kreską do śledzenia jej twórczości (o ile ktoś nie przekreśla z góry tego typu konwencji), więc jej komiks nie spodobał mi się tylko w połowie, zdecydowanie nadrabiając ilustracjami.

Profanum to rzecz warta uwagi, mogąca pochwalić się bardzo udanym debiutem. W dodatku za śmieszne pieniądze. Oby dalej było jeszcze lepiej i oby nowe dziecko Dolnej Półki nie umarło młodo.

wtorek, 23 października 2012

Żywe Trupy: Większy świat [Robert Kirkman & Charlie Adlard] [recenzja]

Brak komentarzy:
Chyba nie ma wątpliwości, że Kirkman to świetny scenarzysta. Nie mam też wątpliwości, że prędzej czy później Żywe trupy zupełnie mnie znudzą, przestaną zaskakiwać i nadejdzie pora na zrezygnowanie z czytania kolejnych części, żeby tylko uniknąć jak największej liczby rozczarowań. Sięgając po każdy następny tom zastanawiam się, czy to już. Większy świat przekonuje mnie, że jeszcze nie.

Szwendające się poza miejscem zamieszkania bohaterów komiksu zwłoki ponownie schodzą na dalszy plan, przegrywając z relacjami międzyludzkimi. Większy świat pokazuje nowy pomysł Kirkmana, opóźniający czające się na horyzoncie zataczanie kręgów przez jego serię. Nie chcę zdradzać, o co chodzi, ale jest dobrze. Może pozwoli to uniknąć powrotu do wcześniejszych wydarzeń, czyli schematu "grupa jest w drodze-odnajduje nowe, bezpieczne miejsce, gdzie może się osiedlić-nowe miejsce okazuje się tylko pozornie bezpieczne-dochodzi do kolejnej tragedii-grupa musi uciekać-grupa jest w drodze" i wszystko zaczyna się od nowa. Pomimo siłą rzeczy ograniczonych możliwości Żywych trupów (na przykład w Invincible tego samego autora może zdarzyć się wszystko, tutaj nie bardzo), scenariusz nadal potrafi zaskoczyć i zadowolić czytelnika świeżym pomysłem, aczkolwiek ciągle uważam, że nie da się ciągnąć tej serii bez końca na dobrym poziomie i wypadałoby powoli zastanawiać się nad finałem. Dopóki odbiorców może jeszcze cokolwiek poruszyć, co po kilku wcześniejszych wątkach i tak nie jest łatwym zadaniem.

wtorek, 16 października 2012

The League of Extraordinary Gentlemen Volume 3: Century: 2009 [Alan Moore & Kevin O'Neill] [recenzja]

3 komentarze:
No i doczekaliśmy finału. Mam wrażenie, że po lekturze roku 2009 czytelnicy rozczarowani poprzednimi częściami Stulecia i tak nie zmienią swojej opinii, że Liga Niezwykłych Dżentelmenów skończyła się na drugim tomie. Bo to właściwie te same wątki, ten sam sposób opowiadania, co w latach 1910 i 1969, nowi (albo uwspółcześnieni) bohaterowie i bliższe naszym czasom nawiązania do cudzej twórczości. Ja też tęsknię za młodym kapitanem Nemo, Niewidzialnym Człowiekiem i doktorem Jekyllem (oraz jego mroczną stroną), ale mimo to cały czas broniłem Century. A jak wygląda to po lekturze ostatniego zeszytu?

Wcześniej wspominałem o tym, że w nowym stuleciu Liga jest rozbita i nie radzi sobie za dobrze z przeciwnościami. W porównaniu z rokiem 2009 radziła sobie rewelacyjnie. Teraz właściwie już jej nie ma. Został sam długowieczny i zmieniający płeć Orlando, po zniknięciu Miny Murray i odejściu od Allana Quatermaina niezbyt zajęty ich wcześniejszą misją, czyli odnalezieniem i powstrzymaniem Antychrysta przed zniszczeniem świata. Na samym początku finałowej części Stulecia wraca z kolejnej wojny, odznaczony za bycie jedynym żołnierzem, który wyszedł cało z masakry na polu bitwy (armia nie wie, że spowodował ją sam Orlando). Po powrocie do dawnej kwatery głównej swojej grupy zostaje niespodziewanie odwiedzony przez Prospero, polecającego mu jak najszybciej reaktywować Ligę i odnaleźć Antychrysta, którego narodziny nie zostały udaremnione w roku 1969. Orlando jeszcze raz podejmuje się porzuconego wcześniej zadania.
Tutaj mała dygresja: może się powtarzam, ale naprawdę nie wiem, jak polski czytelnik ma rozumieć pewne wydarzenia lub nagłe pojawianie się niektórych postaci bez wcześniejszego przeczytania Black Dossier. Szkoda, że nie istnieje rodzima wersja tej części, bo brak znajomości zawartych tam wątków momentami naprawdę utrudnia śledzenie fabuły i na pewno w dużym stopniu przyczynia się do negatywnych opinii na temat Stulecia.

Jak wygląda finał? Pomimo całej mojej wcześniejszej obrony wchodzących w skład Century odcinków, muszę przyznać, że czytając o kończącym drugi tom starciu The League... z Marsjanami Wellsa byłem o wiele bardziej zaangażowany w lekturę i dużo bardziej interesowało mnie, co wydarzy się za chwilę. Pomijam fakt, że w Stuleciu dostrzegam znacznie mniej nawiązań i aluzji niż wcześniej, a rozumiem znacznie mniej, bo to nie wada komiksu, tylko mojego braku rozeznania w temacie. Gdybym nie zajrzał do Internetu, nawet nie wiedziałbym, kim jest pokazany w Lidze Antychryst. Nigdy nie czytałem tych książek ani nie oglądałem żadnego z filmów na ich podstawie. Moore, nie mając praw autorskich do wielu współczesnych pokazanych przez niego postaci, też musiał być bardziej ostrożny niż wcześniej i nie mógł podawać pewnych rzeczy w oczywisty sposób. Ale głównym problemem jest sam ostateczny przeciwnik, pozbawiony ikry i tak mało interesujący, że walka z kimś takim nie wydaje się odpowiednim zakończeniem tak dobrej serii.
Wystarczy wspomnieć (być może zdradzam ważne dla komiksu wydarzenie, więc jeśli ktoś nie chce mieć zepsutej niespodzianki, proszę nie czytać dalszej części tego zdania), że w pewnej chwili Antychryst Moore'a walczy z jednym z przeciwników strzelając błyskawicą ze swojego penisa. Naprawdę. Nie oskarżałbym tu scenarzysty o brak pomysłów, obstawiam, że robiąc z głównego przeciwnika swoich bohaterów kogoś tak niedorzecznego i kretyńskiego, być może chciał pokazać swoją opinię na temat wartości literackiej książek z jego udziałem. W pewnej chwili Oliver Haddo stwierdza: You know, you really are a tremendous disappointment to me. You're banal: a banal magician. A banal Antichrist... and I've run out of bodies to borrow. Nie zmienia to jednak faktu, że kończąca serię walka oraz jej wynik nie do końca spełniają moje oczekiwania.

Spodziewałem się po prostu czegoś o wiele bardziej hucznego, ale nadal obstaję przy tym, że Century to trzy świetne komiksy, a seria jest genialna jako całość. Szkoda, że to już koniec, choć z jednej strony Moore wspominał coś o Tales of The League of Extraordinary Gentlemen, więc, o ile to nadal aktualne, jest nadzieja, że jeszcze nie żegnamy się z niektórymi z bohaterów, a z drugiej, pewne słowa Olivera Haddo zdają się zostawiać otwartą furtkę do ewentualnej kontynuacji. Na pewno nie obraziłbym się, gdyby jednak powstała.

niedziela, 14 października 2012

Spacer z Czechowiczem - Poemat o mieście Lublinie [Karol Konwerski i Maciej Pałka] [recenzja]

Brak komentarzy:
Spacer z Czechowiczem - Poemat o mieście Lublinie to wydana przez Ośrodek "Brama Grodzka - Teatr NN" ilustrowana wersja tytułowego utworu lubelskiego poety Józefa Czechowicza. Jej opracowaniem graficznym zajęli się Karol Konwerski oraz Maciej Pałka. Kilka miesięcy wcześniej ci sami autorzy, także pod szyldem Bramy Grodzkiej, opublikowali Spacer, krótki, wręcz miniaturowy (ale dobrze zrobiony i wydany w interesujący sposób, z możliwością rozłożenia na środku dużej, czterokrotnie większej od formatu Spaceru ilustracji) komiks o Heniu Żytomirskim, chłopcu, który zginął podczas okupacji. Teraz czytelnik dostaje w swoje ręce coś dłuższego i wymagającego większego nakładu pracy. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 9 października 2012

Biegun [Tobiasz Piątkowski i Jarosław Gach] [recenzja]

Brak komentarzy:
Na pierwszy rzut oka Biegun Tobiasza Piątkowskiego (scenariusz) i Jarosława Gacha (rysunki) może kojarzyć się niezbyt pozytywnie. Na okładce widać napis "Marek Kamiński Adventures", wydawcą komiksu jest Instytut Marka Kamińskiego, więc czytelnik mógłby pomyśleć, że ma do czynienia z pracą na zlecenie, pozbawioną duszy rzemieślniczą robotą, której zadaniem jest wychwalanie osiągnięć słynnego polarnika za pomocą kadrów i dymków z tekstem. Na szczęście to wrażenie, jeśli nawet u kogoś wystąpiło (a wiem, że początkowo niektórzy potraktowali Biegun właśnie tak, jak napisałem powyżej), jest błędne. To historia nie związana z wyprawami Kamińskiego, który co prawda pojawia się na jego kartach, ale jedynie w krótkim epizodzie. I, co najważniejsze, jest solidną pozycją. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

piątek, 28 września 2012

Goliat [Tom Gauld] [recenzja]

Brak komentarzy:
Na początku warto zaznaczyć, że jeżeli ktoś ma ochotę na komiks cechujący się wielowątkową fabułą i szczegółowymi kadrami, jednocześnie zapewniający kilka wieczorów czytania, może ominąć Goliata szerokim łukiem. Resztę zapraszam. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

czwartek, 27 września 2012

Blueberry 3 [Jean-Michel Charlier & Moebius] [recenzja]

Brak komentarzy:
Trzeci z wydanych w ramach cyklu "Plansze Europy" tom serii Blueberry Jeana-Michela Charliera (scenariusz) i Jeana Girauda (ilustracje), to trzy powiązane ze sobą wspólną fabułą albumy: Chihuahua Pear, Człowiek wart 500 000 $ i Trumienna ballada. Fanom westernów nie trzeba tłumaczyć, że przygody porucznika Mike'a S. Blueberry'ego to klasyka, pewnie wiedzą to nie od dziś, natomiast jeśli chodzi o resztę, zwłaszcza o czytelników nastawionych sceptycznie do historii rozgrywających się na Dzikim Zachodzie, chciałbym zapewnić, że to po prostu świetny komiks, niezależnie od tego, czy preferuje się dany gatunek, czy nie. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

niedziela, 23 września 2012

Samuel R. Delany

Brak komentarzy:

Na początku roku napisałem parę akapitów na temat opowiadań Williama Tenna, przy okazji spowiadając się z tego, że od dawna rzygam fantasy, za to ciągle dzielnie czytam science fiction, przynajmniej od czasu do czasu. Było też kilka słów o zabawnie wyglądającym panu ze zdjęcia powyżej, a imię jego Samuel R. Delany. Po nudnym i szastającym niezbyt finezyjnymi (chociaż może to i lepiej...) opisami homoseksualnego ssania kutasów Lubiewie Michała Witkiewicza... eee... Witkowskiego? W każdym razie napisał to jakiś Michał. Tak czy inaczej, po tej nudnej książce postanowiłem odświeżyć sobie czytany w wieku dwunastu lat Punkt Einsteina. Delany napisał książkę o humanoidalnej rasie, która zasiedla naszą planetę bardzo długo po tym, jak została opuszczona przez ludzi, a następnie przeżywa naszą historię na nowo. Wcześniej zrozumiałem bardzo niewiele z tej powieści, głównie z powodu licznych nawiązań do historycznych i mitologicznych postaci niekoniecznie dobrze znanych dwunastolatkowi. Mamy tu między innymi Chrystusa, Judasza, Orfeusza, Billy'ego Kida, Ringo Starra i Jean Harlow. Jako dzieciak oczywiście słyszałem o Chrystusie i nie tylko, jednak nie kojarzyłem, że dana postać z Punktu Einsteina jest jego literackim odpowiednikiem, chociaż, kończąc czytanie tej książki parę wieczorów temu, zastanawiałem się, jak mogłem tego nie zauważyć. Może byłem wyjątkowo tępym dwunastolatkiem. 

Głównym bohaterem Punktu Einsteina jest Lobey, opuszczający małą wioskę, w której się wychował, by odnaleźć swoją ukochaną Frizę, niemą kobietę zabitą przez Dziecko Śmierć. Czyli mamy Orfeusza. Mamy też radioaktywny świat, mutacje, nieobecnych ludzi oraz problemy z dużą liczbą narodzin osobników niefunkcjonalnych, skazanych na życie w klatkach i odrzuconych przez społeczeństwo. Nie wiem, ile w tym sentymentu, ale po czternastu latach Punkt Einsteina znowu czytało mi się świetnie. To bardzo krótka (157 stron) powieść, którą uważam za na swój sposób magiczną. Ma interesującą pierwszoplanową historię i dodatek w postaci drugiego dna, czyli nawiązań do historii ludzkości. Świat, jaki opisuje autor jest całkowicie nietypowy. Może kojarzyć się z postapokalipsą, w podziemiach Lobey odnajduje informacje o wzrastającym poziomie promieniowania, który mógł być przyczyną zniknięcia ludzi, ale to nie taka postapokalipsa, do jakiej przywykli fani serii Fallout. Czytelnik znajdzie tu coś zupełnie nowego, chociaż patrząc na rok wydania książki (1967) brzmi to jak herezja. Delany to kreator interesujących, niespotykanych wcześniej rzeczywistości, co udowodnił też w swoich pozostałych powieściach, które wpadły mi w ręce.


Druga to Gwiazda Imperium. Jej głównym bohaterem jest chłopiec o imieniu Kometa Jo. Na zamieszkanej przez niego satelicie rozbija się statek kosmiczny, a jedyny ocalały (nie na długo) z katastrofy prosi Kometę o dostarczenie wiadomości do tytułowej Gwiazdy Imperium, jednak nie zdradza, czym jest Gwiazda Imperium ani jak brzmi ta wiadomość. Mimo zagadkowości całej misji Kometa, zupełnie jak Lobey z Punktu Einsteina, opuszcza swoje dotychczasowe, ograniczające go miejsce zamieszkania i wyrusza w podróż, która zmieni jego życie, zaś czytelnik może przypłacić dotarcie do jej finału sporymi zawrotami głowy. Potem książkę można czytać w kółko, bez końca, i wcale nie mam na myśli tego, że jest aż tak dobra (chociaż jest), chodzi o to... zresztą, przekonajcie się sami. Gwiazda Imperium jest interesująca od samego początku, ale ostatnie strony zmieniają całe postrzeganie fabuły. Zwrot akcji z 1966 roku, ale robiący wrażenie nawet w 2012.

Poza faktem, że Lobey i Kometa Jo żyją w zamkniętych społecznościach, nie mających pojęcia o reszcie świata, przez co poznajemy wszystko razem z podróżującymi głównymi bohaterami, Gwiazda Imperium i Punkt Einsteina mają jeszcze jedną wspólną cechę. Wprowadzają podziały pozwalające klasyfikować ludzi oraz określać w ten sposób ich miejsce w społeczeństwie. W Punkcie Einsteina Delany przedstawił podział na funkcjonalnych i niefunkcjonalnych, jednocześnie pokazując niesprawiedliwość wynikającą od czasu do czasu z przydzielenia komuś nieodpowiedniego statusu, z kolei spora część Gwiazdy Imperium opiera się na wyjaśnianiu różnic pomiędzy osobnikami jednodrożnymi, dwudrożnymi oraz wielodrożnymi. Autor lubi wymyślać tego typu dziwne rzeczy, na których następnie buduje resztę fabuły, wprowadzając czytelnika w swoje nietypowe światy. W Babel-17, kolejnej przeczytanej przeze mnie powieści tego pisarza, Delany postanowił zabawić się językiem oraz jego wpływem na konflikty zbrojne.


Babel-17 wrzuca nas w sam środek trwającej od dawna i niekończącej się wojny Sojuszu i Najeźdźców. W szeregach Sojuszu dochodzi do kilku aktów sabotażu, w czasie których za każdym razem rejestrowane są transmisje w tytułowym Babel-17, nowym języku mogącym zmienić ludzki umysł. Sojusz rekrutuje Rydrę Wong, słynną poetkę i lingwistkę, by zbadała ten język oraz jego związek z działaniami zbrojnymi Najeźdźców. Czyli mamy kolejną podróż (choć tym razem główna bohaterka nie jest osobą z małej satelity czy zabitej dechami wioski) i kolejne intrygujące pomysły. Tym razem Delany oparł fabułę na języku i dobrze, że science fiction w jego wykonaniu nie sprowadza się jedynie do wymyślania nowych statków kosmicznych, obcych ras czy futurystycznych broni. To za każdym razem coś więcej, choć przyznam, że Babel-17 podoba mi się dużo mniej niż Punkt Einsteina i Gwiazda Imperium.

To chyba wszystkie książki tego autora przetłumaczone na polski. Dlaczego tylko trzy? Nie mam pojęcia. Kurt Vonnegut stwierdził: "(...) jeśli piszesz opowiadania, które mają kulawe dialogi, papierowe motywacje, kiepskie opisy i są wyprane ze zdrowego rozsądku, dorzuć tylko trochę chemii, fizyki czy nawet czarów, a potem wyślij je do czasopisma science fiction". Delany zaprzecza tej poniekąd słusznej wypowiedzi. To nadal dobra literatura, nawet jeśli są w jego powieściach rzeczy, które już dawno zdążyły się zestarzeć. Spora ich część i tak wciąż będzie nowa i zaskakująca.

sobota, 22 września 2012

Brother Ali: The Undisputed Truth [recenzja]

Brak komentarzy:

Od jakiegoś czasu nie jestem na bieżąco z rapem, nie sprawdzam wszystkiego po kolei, nie znam dat premier poszczególnych płyt i często nawet nie wiem, że jakaś ma się ukazać, ale w tej chwili czekam na dwie produkcje: Legends Never Die R. A. the Rugged Mana oraz Mourning in America and Dreaming in Color Brothera Ali. Ta druga jest już zamówiona, z niecierpliwością wypatruję listonosza, w międzyczasie odświeżając sobie The Undisputed Truth, trzecią płytę albinosa z Rhymesayers.

Brother Ali to jeden z moich ulubionych MC. Z jednej strony szanuje tradycje i korzenie muzyki, którą tworzy, z drugiej, nie powiela nikogo i nagrywa swoje, niezwykle osobiste utwory. Z jednej strony jest bardzo poetycki (ale nie w negatywnym dla mnie znaczeniu, w sensie: nie zachwyca się przez pół płyty pięknem kwiatków i nie wzdycha do słońca odbijającego się od rosy na trawie), z drugiej, nie jest miękki, przez wspomniane poetyckie wersy nie stracił pazura i nadal jest również bitewnym raperem. Czasem jest bardzo łagodny i spokojny, by po chwili zaatakować słuchacza drapieżnością swojego głosu i agresją zwrotek. Ma też własne zdanie, serce do muzyki, łeb na karku, bagaż doświadczeń w postaci wielu nieprzyjemnych przeżyć i, na szczęście, zdolność robienia z tych wszystkich składników rewelacyjnych płyt.


Brother Ali jest uniwersalny, nagrywa dobre bitewne kawałki, dobre numery o miłości, o własnym życiu, poza tym umie porwać słuchacza wciągającymi opowieściami (chociaż może lepiej byłoby napisać storytellingami, dla wszystkich matołów, którzy lajkują zamiast lubić i piją piwo na stricie zamiast w plenerze?), a co najważniejsze, słuchając jego płyt czuje się, że autor daje nam całego siebie i całą prawdę o sobie, swojej przeszłości oraz własnym światopoglądzie.

Płyta The Undisputed Truth została nagrana już po rozwodzie Brothera Ali, więc poza numerami bitewnymi, takimi jak Whatcha Got czy Listen Up mamy tu kawałki podsumowujące związek rapera z byłą żoną (Walking Away) lub opowiadające o tym, co działo się po jego zakończeniu (Ear to Ear), jest autentycznie poruszający Faheem, napisany dla czteroletniego syna Brothera Ali, są wątki autobiograficzne, na czele z utworem Freedom ain't Free oraz dość dużo polityki (Letter from the Government i Uncle Sam Goddamn), o której główny bohater albumu opowiada w przemyślany i niegłupi sposób, a wszystko to do świetnych pod każdym względem podkładów Anta z Atmosphere.


Czy czegoś tu brakuje? Mi niczego, chociaż inny rodzaj matołów, niż ci wspomniani wcześniej, może narzekać na brak stosu podwójnych, potrójnych, poczwórnych i pięciokrotnych rymów. Słuchacze siedzący przy głośnikach z kalkulatorami w rękach, liczący rymy i robiący potem statystyki czy wykresy, który MC zrymował se sobą większą liczbę słów, nie zważając na emocje włożone w muzykę, mogą nie znaleźć tu zbyt wiele dla siebie. O wielbicielach wersów spod szyldu HWDP nawet nie wspominam, bo to chyba oczywiste. Fanatyczni wyznawcy Magika, Który Patrzy z Góry i Ocenia Nasze Czyny też nie polubią Brothera Ali, więc niech zamiast niego posłuchają jeszcze trochę Magika. Pewnie znalazłoby się jeszcze parę dziwnych grup, ale mam nadzieję, że to margines, a reszta dostrzega (lub może dopiero dostrzeże) w tym MC to, co ja.

Z tego, że Brother Ali znajdzie się w czołówce moich ulubionych raperów, zdawałem sobie sprawę już w trakcie słuchania Room With a View, numeru otwierającego Shadows on the Sun, jego drugą płytę, jednocześnie pierwszą, która wpadła mi w ręce. Kolejna, The Undisputed Truth oraz czwarta, Us, to albumy, dzięki którym każdy słuchacz rapu może być dumny z tej muzyki. Brother Ali to jeden z tych raperów, co do których mam prawie stuprocentową pewność, że nigdy się na nich nie zawiodę. Czekam na Mourning in America and Dreaming in Color bez obaw, a jeśli ktoś zadaje sobie pytanie, czy Brat jest w formie, poniżej ma odpowiedź:

niedziela, 16 września 2012

Scalped: Knuckle Up [Jason Aaron & R.M. Guéra] [recenzja]

2 komentarze:
Scalped powoli się kończy. Jeszcze pięć zeszytów, ostatni, dziesiąty tom zapowiedziany jest na październik. Czekam z niecierpliwością, chociaż boję się tego finału. Nie dlatego, że biorę pod uwagę możliwość rozczarowania się Trail's End, Aaron pozbawił mnie wątpliwości, że może nie dać rady, chodzi po prostu o to, że zakończenie jego serii może mnie poruszyć i zdołować dwa razy bardziej, niż oczekuję. Bo Scalped jest bardzo poruszającą lekturą, wgryzającą się we flaki, czasem sprawiającą ból i pozostającą w pamięci na bardzo długo. Ciekawe, czy na finiszu scenarzysta przejdzie samego siebie. Przedostatnia część, Knuckle Up, znowu potwierdza jego geniusz.

Zamieszczone na okładkach cytaty chwalące dany komiks często są wyssanymi z palca bzdurami, ale w przypadku Scalped nic nie jest przesadzone. Ta seria naprawdę oferuje więcej dobrego w jednym zeszycie niż wiele innych opowieści obrazkowych w ciągu całego roku. Nie wiem, jak Aaron to robi, teoretycznie wiele rzeczy w tej serii to pomysły typowe również dla innych, podobnych opowieści, ale tutaj autentycznie interesują mnie losy bohaterów, a czytając Knuckle Up znowu nie umiałem odłożyć Scalped z powrotem na półkę, nawet kiedy miałem do załatwienia coś teoretycznie ważniejszego. Musiałem sprawdzić, co jest na kolejnej stronie, potem na kolejnej i tak aż do finałowego kadru, wywracającego wszystko do góry nogami. Na ten moment czekałem od Indian Country, pierwszego tomu, właściwie od pierwszego zeszytu, w którym czytelnik dowiadywał się, że główny bohater jest agentem FBI.
W każdym serialu o z góry zaplanowanej liczbie odcinków nadchodzi w końcu pora na zamykanie poszczególnych wątków. Knuckle Up to właśnie ten tom. Oczywiście Aaaron z niczym się nie spieszy, w końcu to jeszcze nie ostatnia część, ale powoli zabiera się do podsumowania całości. I chociaż jak na razie nie zdradza wszystkiego i nie cechuje go pośpiech, akcja po raz kolejny biegnie do przodu jak szalona, nie pozwalając czytelnikowi nawet na chwilę oddechu. Po wydarzeniach z You Gotta Sin To Get Saved odmieniony Red Crow postanawia pozbyć się pewnych rzeczy ze swojego rezerwatu. Między innymi narkotyków, co nie podoba się kilku wytwarzającym i sprzedającym je osobom, wcześniej wspieranym przez Red Crowa, nagle opuszczonych i ściganych przez jego ludzi. Niektórzy z nich nie mają zamiaru poddać się bez walki. Tymczasem Bad Horse, ciężko ranny i pozbawiony głosu w wyniku postrzału, próbuje odnaleźć Catchera, mordercę swojej matki, przy okazji mając na głowie sporo innych kłopotów, między innymi z Shunką, ochroniarzem Red Crowa. Prędzej czy później musiało dojść do ich starcia, tak samo jak do wtargnięcia FBI na teren kasyna. Reszta w Trail's End, już w... dopiero w październiku.

Nie mogę się doczekać końca, chociaż wolałbym, żeby ta seria nie kończyła się nigdy.

czwartek, 13 września 2012

Will You Still Love Me If I Wet The Bed? [Liz Prince]

2 komentarze:
Kupiłem ten komiks właściwie przypadkiem, przeglądając Allegro coś musiało przyciągnąć mnie do żółtej okładki, a może moją uwagę zwrócił bardziej dziwny tytuł? W opisie przeczytałem, że Will You Still Love Me If I Wet The Bed? było początkowo komiksowym dziennikiem Liz Prince, a później zmieniło się w jej (i tutaj wprowadził mnie w błąd cytat ze strony samego wydawcy, czyli Top Shelf) first solo graphic novel. Tak naprawdę trudno to nazwać powieścią graficzną, czytelnik ma do czynienia z liczącym jakieś 80 stron zeszycikiem o formacie 15 na 10 centymetrów, a znajdujące się w środku paski (po jednym na stronie) można przeczytać dosłownie w kwadrans. Kolejny cytat ze strony Top Shelf zapowiada połączenia Jamesa Kochalki, autora recenzowanego przeze mnie American Elf, oraz Jeffreya Browna. Pomysł jest zresztą dokładnie taki sam, jak w paskach Kochalki (z drugiej strony, jak wiele może być różnych podejść do tworzenia komiksowego dziennika?), z tą różnicą, że Liz Prince nie skupia się na wszystkim jednocześnie, a jedynie na swoim związku z Kevinem, opisując ich wspólną codzienność, dając przy tym czytelnikowi dużo radości. Na jakiś kwadrans.
Siłą tego rodzaju pasków jest często ich ilość. Czytając pierwszy tom American Elf, miałem przed sobą odcinki z około pięciu lat, po jednym za każdy dzień. W tym komiksie jest ich 71. To zdecydowanie za mało, żeby zdążyć dobrze poznać bohaterów, przyzwyczaić się do nich, wciągnąć się w ich relację. Same paski są dobre, narysowane prosto, często sprawiające wrażenie szybkich szkiców bez poprawek, co idealnie pasuje do tego rodzaju prezentacji krótkich momentów z życia Liz i Kevina, szkoda tylko, że jest ich tak niewiele. Autorka potrafi świetnie uchwycić interesujące momenty swojego związku, koncentrując się przy tym na humorze, jednak unikając wulgarności oraz prostackich żartów, Ignatz w kategorii debiut za 2005 rok wydaje się nagrodą w pełni zasłużoną (wydaje się, bo wiem tylko, co zrobiła Liz, nie mam pojęcia, jak wyglądała konkurencja), ale naprawdę chciałbym, żeby było tego więcej. Bo w takiej sytuacji trudno mi polecać Will You Still Love Me... jako osobny zakup, chociaż jeżeli zamawiacie jakieś komiksy i dorzucicie sobie te paski do koszyka, nie powinniście żałować. Bardzo lubię siłę prostoty i umiejętność pokazywania nudnych, codziennych rzeczy w interesujący sposób, a tego na pewno tu nie brakuje. Kto lubi podobne rzeczy, niech bierze przy okazji albo chociaż zajrzy na stronę autorki.

wtorek, 11 września 2012

GadKaszmatka [Dominik Szcześniak] [recenzja]

Brak komentarzy:
Kiedy Dominik Szcześniak, autor albumu GadKaszmatka, kibicował sam sobie na stronie "Ziniola", napisał, że "komiks opowiada o czterech kolesiach, którzy spotykają się po to, by prowadzić mniej lub bardziej produktywne pogawędki, wybrać się do sklepu, czy też posiedzieć na ławce. Nic szczególnego", dodając w kolejnym akapicie: "GadKaszmatka albumowa będzie moim opus magnum. Komiksem życia. Nie tylko przez wzgląd na twardą oprawę i sporą objętość". Kiedy sam scenarzysta i rysownik stwierdza, że treść jego komiksu nie jest niczym szczególnym, jednocześnie nazywając go swoim opus magnum, czytelnik może nie do końca wiedzieć, o co właściwie chodzi, zwłaszcza, jeżeli wcześniej nie czytał niczego napisanego przez redaktora naczelnego "Ziniola". Bo w moim odczuciu głównym atutem jego scenariuszy są właśnie dobre, naturalnie brzmiące dialogi, w których słychać, że autor ma ucho do wyłapywania ciekawych zwrotów i swoistego dokumentowania żywego języka. Z tego powodu zapowiedź komiksu o ławkowych pogawędkach wcale mnie nie zniechęciła, nawet pomimo użytego w ramach kibicowania zwrotu "nic szczególnego". [więcej na stronie Gildii Komiksu]

środa, 5 września 2012

Zbiornik komiksowy - Mikrokosmos [Sławomir Lewandowski] [recenzja]

Brak komentarzy:
Sławek Lewandowski był już wielokrotnie chwalony przez czytelników i recenzentów. Co prawda nie śledzę opinii na jego temat z jakąś szczególną uwagą, ale nie kojarzę jakiegokolwiek negatywnego zdania, także zaryzykuję stwierdzenie, że generalnie jest autorem cenionym. I słusznie. Te kilka krótkich zeszytów, jakie wydał własnym sumptem, i jakie wpadły mi w ręce, przekonały mnie, że mam do czynienia ze scenarzystą i rysownikiem, którego komiksy warto kupować. Jedyne, co mi przeszkadzało, to zbyt mała ilość jego twórczości oraz informacji o samym twórcy. Jakiś czas temu Lewandowski opublikował Mały zbiornik komiksowy - Mikrokosmos, i tym razem nie zrobił tego samodzielnie. Zajęła się tym Ważka, co cieszy, bo daje nadzieję, że autor między innymi Problemu i Prawdy o Dzikim Zachodzie został dostrzeżony, przynajmniej przez wydawcę. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 4 września 2012

Nienawidzę ludzi #3 [Łukasz Kowalczuk] [recenzja]

2 komentarze:
I bardzo dobrze, że Łukasz Kowalczuk nienawidzi ludzi. Daje upust swojej nienawiści oraz pomysłowości w swoim autorskim zinie już od kilku numerów, póki co w każdym z nich (do tej pory przeczytałem trzy z czterech dostępnych) pokazując czytelnikom coś nowego. Tym razem są to na przykład alternatywne wersje okładki czy krótka historia Prosto z pierdla napisana i narysowana z okazji akcji "komiks czterogodzinny". Całość jest ładnie wydana, przygotowana z ograniczoną do minimum ingerencją programów graficznych i z wyraźną radością tworzenia. Kowalczuk próbuje pisać różne historie, od tych nawiązujących do tytułu zina, przez rzeczy odwołujące się do między innymi nurtów science fiction, fantasy czy kryminału. Wychodzi mu to nieźle, nie nudzi, zaskakuje, z kolei jako rysownik autor musi jeszcze sporo się nauczyć, ale z drugiej strony, w ramach swoich ograniczeń radzi sobie na tyle przyzwoicie, że nie drażni oka. Jak to w tego typu komiksowych wydawnictwach, jest krótko, ale w przypadku Nienawidzę ludzi ciekawie, w dodatku z numeru na numer coraz ciekawiej. Osobiście chciałbym żeby pomimo całej różnorodności historie takie jak There must have been dozen Peters & Pauls there, Konkweror czy Noir zeszły na dalszy plan, ustępując temu, co u Kowalczuka lubię najbardziej, czyli tytułowej nienawiści do ludzi. Bo w takich komiksach jak Czego naprawdę nienawidzę czy Sceny ze sceny jest uzasadniona, zabawna i stanowi najmocniejszy punkt zina, od którego zawsze zaczynam lekturę kolejnych wydań.

niedziela, 2 września 2012

Kriss de Valnor: Wyrok Walkirii [Yves Sente & Giulio de Vita] [recenzja]

1 komentarz:
Biję się z myślami, siadając do napisania tej recenzji. Czytając w zeszłym roku, że Kriss nie zapomina o niczym, byłem rozczarowany tym, co zaproponował mi Sente, autor scenariusza. Głównie z powodu odebrania jednej z moich ulubionych komiksowych bohaterek tego, co pozostawało dla wyobraźni czytelników, a także przez wrażenie, że jeśli już chciało się opisać jej przeszłość, dałoby się zrobić to dużo lepiej. Teraz przeczytałem Wyrok Walkirii, drugi tom podserii Thorgala z Kriss de Valnor w roli głównej, i z jednej strony ucieszyłem się, że nie było aż tak źle, jak oczekiwałem, a z drugiej towarzyszyło mi uczucie, że mimo to i tak dałem się nabrać. Co z tego, że tym razem subtelniej. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

niedziela, 26 sierpnia 2012

Rage of Mages [recenzja]

Brak komentarzy:

Pamiętam entuzjastyczną recenzję tej gry w jednym z numerów CD-Action z 1998 roku oraz jej demo, po którym od razu chciałem zagrać w pełną wersję. Nie miałem pojęcia, skąd ją wziąć (a tym bardziej, skąd wziąć na nią pieniądze), ale w międzyczasie w kioskach pojawiło się Cool Games, czasopismo z dodaną do niego drugą częścią Rage of Mages, którą kupiłem dzięki książkom sprzedanym na szkolnym kiermaszu. Ostatecznie nigdy nie ukończyłem kontynuacji, mijały lata i nawet nie chciało mi się do niej wracać, jednak jakiś czas temu przypomniałem sobie o tej serii oraz pomyślałem, że w czasach Allegro znalezienie jedynki nie powinno być większym problemem. Po paru miesiącach ktoś wreszcie wystawił tę grę za 20zł, dzięki czemu cofnąłem się w czasie do 1998 roku.

Rage of Mages to połączenie RTS i RPG. Wszystko wygląda jak w strategiach czasu rzeczywistego (przynajmniej tych z dawnych lat, nie mam pojęcia, jak wyglądają obecne), ale nie ma budynków, są tylko jednostki, które traktujemy już jak typową drużynę RPG - rozwijamy ich cechy, znajdujemy i kupujemy coraz lepszy sprzęt i tak dalej. A sensem gry jest właściwie tylko i wyłącznie masakrowanie kolejnych zastępów przeciwników. Nawet, jeśli celem jakiejś misji jest coś innego, na przykład odnalezienie artefaktu, żeby to zrobić, i tak trzeba przedrzeć się przez hordy wrogów i dojść tam po ich trupach. W drugiej części wygląda to trochę inaczej, pojawiają się zwroty akcji, jest bardziej zróżnicowanie, ale jedynka to po prostu masowe napierdalanie wszystkiego, co się rusza i chce zrobić nam krzywdę, a taki cel przyświeca większości żywych istot znajdujących się na każdej nowej mapie.


Tworząc początkowego bohatera mamy dostępne dwie profesje, wojownika i maga. Na starcie nie ma większego wyboru, jeśli chodzi o dobieranie statystyk, rozwój następuje dopiero w trakcie gry. Postacie mają kilka głównych cech, jak na przykład siła, nie ulegających większym zmianom aż do końca (choć można dokonywać nieznacznych modyfikacji za pomocą magicznych przedmiotów). Bardziej rozwijamy cechy poboczne, takie jak walka mieczami, toporami oraz mnóstwem innej broni, a w przypadku magów umiejętność używania magii różnych żywiołów. Nie ma tu poziomów, zwiększanie tych cech zależy od częstotliwości używania danej broni lub rodzaju magii. Jeśli nasz wojownik będzie przez całą grę walczył jedynie mieczem, nie ma co liczyć na to, że da radę dobrze strzelać z łuku. Logiczne. W tego typu grach często denerwujące było to, że bohater przez cały czas używał topora, zaś po zdobyciu kolejnego poziomu inwestował otrzymane punkty na przykład w nowe zaklęcia. W Rage of Mages, jeśli chcemy nauczyć kogoś rzeczy, z którą nie miał wcześniej do czynienia, możemy odwiedzić szkołę w mieście i zapłacić za naukę. Też logiczne.

Miasto jest bazą wypadową, w której, oprócz odwiedzania szkoły (o ile jest ona komukolwiek potrzebna), można iść do karczmy, gdzie dostaje się kolejne zadania i werbuje najemników, gotowych za pieniądze pomóc naszej drużynie wykonać następną misję, oraz do sklepu, by sprzedać stosy odnalezionych (najczęściej wśród zwłok) przedmiotów i kupić nowe. Akurat ilość wyposażenia jest ogromną zaletą Rage of Mages. Praktycznie po każdej misji pojawia się coś nowszego i droższego, na początku trudno się w tym wszystkim zorientować. Taka sytuacja ma miejsce mniej więcej do 3/4 gry, kiedy znamy już niemal każdy rodzaj sprzętu i jesteśmy tak bogaci, że niczego nam nie brakuje. Wtedy kolejne misje robią się już trochę za łatwe. Na starcie jeden ogr jest w stanie pokonać całą drużynę paroma ciosami, później masakrujemy całe ich wioski, pozbawiając przeciwników takich ilości złota, że nawet nie mamy na co go wydać. Pamiętam, że druga część była pod tym względem o wiele trudniejsza, tam nigdy nie starczało pieniędzy i należało przez cały czas oszczędzać.


Same mapy wyglądają jak te w strategiach czasu rzeczywistego, w misjach, gdzie mamy do dyspozycji same jednostki, bez możliwości budowania. Wrogów jest wiele, od tych niedorzecznych, jak zmutowane wiewiórki, po gobliny, orki, trolle, ogry, smoki oraz ludzi. Każdy przeciwnik występuje w kilku mniej lub bardziej groźnych odmianach. Przy zastosowaniu odpowiednich strategii rozwałka nie jest specjalnie skomplikowana, choć zdarzają się potyczki, które udawało mi się wygrywać dopiero po kilkunastu próbach, kiedy byłem już porządnie sfrustrowany. Gracz nie ma obowiązku czyszczenia całej mapy, ale wiadomo, że to bardziej opłacalne działanie. Większa liczba walk to więcej złota, przedmiotów i szybsze zwiększanie umiejętności członków drużyny, także nawet jeśli już wykonało się cel misji, warto zostać na danym obszarze i wszystko przeszukać. A także wszystko zabić.

Po latach Rage of Mages to wciąż niezła gra, choć traktowałem ją wyłącznie jako rozluźniającą zabawę. Nie licząc kilku frustrujących walk, całość polega na tym, że idzie się przed siebie i dokonuje bezmyślnej masowej eksterminacji wrogów. Bez rewelacji, jednak na tyle sympatycznie, żebym jeszcze kiedyś zagrał i w końcu przeszedł drugą, o wiele trudniejszą część. Ale to później, na razie chcę trochę odpocząć od zostawiania za sobą stosów zwłok nieprzyjaciół.



piątek, 3 sierpnia 2012

Podejdź bliżej [Line Hoven] [recenzja]

Brak komentarzy:
"Podejdź bliżej", komiks napisany i narysowany przez Line Hoven, to historia jej rodziny, która mówi o tym, jakie okoliczności sprawiły, że jest córką Niemca i Amerykanki. Porównując ją z wydanym kilka miesięcy temu, także przez Centralę i także biograficznym "Radosavem", uderza główna różnica pomiędzy tymi dwoma opowieściami: w "Radosavie" dominował chaos i urwane wątki, w "Podejdź bliżej" wszystko jest przemyślane i, aż chce się użyć stereotypu, wykonane z niemiecką precyzją. Jeżeli autorka używa niedopowiedzeń albo nagle i niespodziewanie ucina temat i przechodzi do historii kolejnych członków jej rodziny, to ewidentnie wynika to z jej pomysłu, nie wchodzi tu w grę brak umiejętności opowiadania. Choć "Podejdź bliżej", praca dyplomowa Line Hoven w Wyższej Szkole Nauk Stosowanych w Hamburgu, jest komiksem liczącym sobie mniej niż setkę stron (to niewiele, biorąc pod uwagę ilość osób, których losy przedstawia nam autorka), niemała część historii jest opowiadana czytelnikowi między wierszami. [więcej na stronie Alei Komiksu]

stat4u