Metody Marnowania Czasu: stycznia 2012

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Invincible: Growing Pains [Robert Kirkman, Ryan Ottley & Cory Walker] [recenzja]

2 komentarze:
To już trzynaście tomów, a Invincible wciąż jest świetną serią, głównie dzięki swojej różnorodności oraz idealnemu połączeniu wielu gatunków, z jakimi ma ochotę bawić się Kirkman. Raz jest śmiertelnie poważnie, innym razem śmiesznie albo bezmyślnie i brutalnie, a w każdej z tych konwencji scenarzysta zachowuje tak samo wysoki poziom. Szkoda, że inny komiks tego samego autora, Żywe trupy, musi trzymać się jednego konkretnego pomysłu i nie pozwala na wprowadzanie podobnych zmian. Za to Invincible nie znudzi mi się chyba nigdy.

Po długiej i bardzo krwawej walce w poprzednim tomie nadszedł czas na wielkie przygotowania do wojny z planetą Viltrum, czym zajmują się przede wszystkim Omni-Man oraz, oczywiście, główny bohater. Jakby tego było mało, Kirkman stawia przed nim nie tylko problemy z kolejnymi przeciwnikami, ale też te bardziej obyczajowe, związane z Atom Eve i jego wątpliwościami dotyczącymi tego, czy postępuje w odpowiedni sposób. Wszystko napisane tak, że wciąga i uzależnia czytelnika.

Growing Pains to kolejny bardzo dobry tom serii Invincible. Jeszcze nie czytałem The Viltrumite War, mam lekkie opóźnienie, ale myślę, że się nie zawiodę. Prawda?

niedziela, 29 stycznia 2012

Animal Man: Deus ex Machina [Grant Morrison, Chas Truog & Paris Cullins] [recenzja]

Brak komentarzy:
Wszystkie problemy, dziwne sytuacje oraz niewyjaśnione wątki z życia głównego bohatera serii Animal Man wreszcie dobiegają końca. Na kilkunastu ostatnich stronach tomu Deus ex Machina czytelnik odnajdzie jeden z najbardziej zaskakujących i nietypowych finałów, jakie tylko jest w stanie sobie wyobrazić, oczywiście jeżeli nie dowiedział się o wszystkim już wcześniej, na przykład z jakiejś recenzji. Ja wiedziałem, jednak i tak bawiłem się bardzo dobrze. Nie chcę za dużo zdradzać, napiszę tylko, że w ostatnim epizodzie Animal Man dostanie wszystkie odpowiedzi, jakich oczekiwał, choć niekoniecznie takie, jakie mu się spodobają. Nie mam pojęcia, w jaki sposób Morrison uzyskał zgodę na zrealizowanie pomysłu tak dziwnego, łamiącego wszystkie możliwe standardy, ale dobrze, że mu się to udało. Dzięki temu możecie mieć pewność, że nie zapomnicie o tym komiksie, nawet jeżeli Waszym zdaniem ostatecznie wcale nie była to seria rewelacyjna. Moim zdaniem też nie, ale ani trochę nie żałuję, że przeczytałem całość.

Zanim czytelnik dotrze do finału, w którym Animal Man spotyka sprawcę wszystkich swoich nieszczęść, będzie musiał przedrzeć się (czasem dosłownie, chwilami bywa ciężko) przez osiem innych epizodów. Poprzednie dziwne wydarzenia, postacie przypominające duchy, obrona praw zwierząt i dawni przeciwnicy, wszystko schodzi na dalszy plan w momencie, kiedy główny bohater wraca do domu i odnajduje zwłoki swojej żony i dzieci. Nagle Animal Man siłą rzeczy przestaje być komiksem rodzinnym, już nie będzie odcinków poświęconych remontowi domu. Następuje załamanie, a potem chęć odnalezienia morderców. Jeszcze później wieloletnia tułaczka w celu odnalezienie jakiegokolwiek sensu i wspomniany wcześniej, zaskakujący finał.

Jeśli ktoś nie lubi scenariuszy Granta Morrisona, pewnie uzna tę serię za kolejny bełkotliwy komiks. Finał będzie genialnym posunięciem dla jednych, idiotycznym i bardzo wygodnym (bo usprawiedliwiającym wszelkie niedorzeczności) wyjściem z sytuacji dla drugich. Osobiście polecam, o ile już wcześniej nie doszliście do wniosku, że autor Animal Mana nie robi opowieści dla Was. To i tak nie jest najdziwniejsza z jego historii, ale w takiej sytuacji mimo wszystko po nią nie sięgajcie.

piątek, 27 stycznia 2012

Pluto 002 [Osamu Tezuka & Naoki Urasawa] [recenzja]

1 komentarz:
Pluto jest najlepszą serią komiksową ukazującą się w naszym kraju, w każdym razie z tych, które miałem w swoich rękach. Może poza Fistaszkami, które z racji na swoją legendarność oraz to, że stanowią owoc pięćdziesięcioletniej pracy i tak powinny znajdować się poza jakimkolwiek rankingiem. Pisząc recenzję poprzedniego tomu Pluto broniłem się przed nazywaniem tego cyklu arcydziełem i z jakiegoś powodu nadal mam w tej kwestii pewne opory, ale nie przeszkadza mi to w zachwycaniu się opowieścią o śledztwie dotyczącym tajemniczego zabójcy ludzi oraz robotów.

W Pluto wszystko jest idealnie wyważone. Można tu znaleźć wszystko, począwszy od trzymającej w napięciu akcji po zwykłe dialogi bohaterów przy kawie, a każda z takich scen ma jedną wspólną cechę: są świetnie rozegrane. Spokój, odpowiednio dawkowane tajemnice, walki, a także kolejne ofiary i poszukujący sprawcy robot Gesicht. Ciągle niewiele wiadomo, zarówno na temat mordercy, jak i o przeszłości Gesichta. Mam nadzieję, że odpowiedzi nie okażą się rozczarowujące. Jak na razie w Pluto mogę polecić wszystko, każdy z elementów tej serii. Rewelacyjna rzecz.

czwartek, 26 stycznia 2012

Doom Patrol: Musclebound [Grant Morrison & Richard Case] [recenzja]

Brak komentarzy:
"Anyone can paint. It's just a matter of ignoring the critics. Or setting fire to them".

Czytając Morrisona i jego Doom Patrol naprawdę można wymięknąć, zwłaszcza, że czwarty tom nadal zaskakuje, nawet jeśli zna się treść trzech poprzednich i mniej więcej wie, czego należy oczekiwać. Tym razem okładka (najbardziej niedorzeczna z dotychczasowych) przedstawia zbiór dziewięciu zeszytów, w których można znaleźć między innymi konkluzję historii o Pentagonie, poprzedzoną opowieścią The Secret Origin of Flex Mentallo, czyli wreszcie wiadomo, skąd wzięła się ta dziwna postać. Później następuje krótki epizod o Erneście Franklinie, mordercy z umysłem dziecka, zabijającym ludzi z brodami. Ernest chce dopaść Nilesa Cauldera, dowódcę grupy Doom Patrol, a Morrison jest jednym z nielicznych scenarzystów, którzy z tak idiotycznego pomysłu potrafią zrobić dobry komiks. Idiotycznych (czasami tylko pozornie) pomysłów jest w tym zbiorze o wiele więcej, więcej niż we wcześniejszych. Mr. Evans, Sex Men, a na końcu New New New Brotherhood of Dada z kilkoma nowymi, jeszcze bardziej zaskakującymi (naprawdę!) osobami w swoich szeregach... to trzeba przeczytać samemu, oczywiście jeżeli ktoś nie poddał się już wcześniej. Chciałbym napisać, że jeśli dotrwał aż do Musclebound, już nic go nie zdziwi, ale musiałbym skłamać. A Mr. Nobody, The Love Glove, Agent "!" i Alias the Blur będą kontynuowali swoją wyprawę także w kolejnym tomie i sam nie wiem, czego się po nim spodziewać. Mimo strachu jestem wielkim fanem. No i te okładki...













wtorek, 24 stycznia 2012

Scalped: Rez Blues [Jason Aaron, R.M. Guéra, Davide Furno & Danijel Zezelj] [recenzja]

Brak komentarzy:
Rez Blues to siódmy tom serii Scalped. Jeszcze trzy i koniec, a Jason Aaron ciągle zadaje nowe pytania, cały czas wprowadza nowych bohaterów i zaskakuje. Czyta się to świetnie. Ten zbiór to jeszcze jedna kombinacja wydarzeń teraźniejszych, epizodów o przeszłości poszczególnych postaci oraz historii dziejących się w tym samym czasie, co główny wątek, ale poświęconych osobom drugoplanowym, uzupełniających informacje o nich. The Gnawing, poprzedni tom, pochwaliłem za między innymi brak retrospekcji, ale formuła Rez Blues także sprawia, że Scalped nadal mogę tylko chwalić, zresztą nie po raz pierwszy i podejrzewam, że nie ostatni.

Pomijając powtarzającą się wadę w postaci gorszych (czasami o wiele gorszych) niż R.M. Guéra ilustratorów, siódmy tom tej serii znowu spełnia moje oczekiwania. Jeżeli chodzi o historie poboczne, na początek dostajemy krótką opowieść o dwojgu Indian walczących z głodem. Nie ma to nic wspólnego z głównym wątkiem, ale czyta się dobrze (niestety nie mogę napisać tej samej rzeczy o patrzeniu na rysunki), a zaraz potem okazuje się, że Shunka, jeden z najbardziej zaufanych ludzi Red Crowa, ma pewną zaskakującą chyba dla każdego czytelnika tajemnicę. Jeszcze później dowiadujemy się o kolejnej osobie z rezerwatu Prairie Rose współpracującej z FBI. Właśnie tutaj zaczyna się główny wątek.

Uzbierało się trochę problemów i rzeczy, z jakich tak dobry scenarzysta jak Aaron może zrobić ogromne zamieszanie. Carol, cały czas uzależniona od heroiny, jest w ciąży z Dashem, Dash też nie może powiedzieć, że nie ma już problemu z narkotykami, a w dodatku nieoczekiwanie spotyka się ze swoim znienawidzonym ojcem, który po latach wraca do rezerwatu i chce odnaleźć morderców Giny. Ale ojciec Dasha też nie ma do końca czystego sumienia, zresztą czy ma je którykolwiek z bohaterów Scalped?

Rez Blues to następne świetne wydanie zbiorcze mojej ulubionej serii. Po raz kolejny polecam. Poza paroma rysownikami wyciąłbym z tego wszystkiego także scenę, w której Carol i Dash stoją naprzeciwko siebie i prowadzą dialog, ale ich prawdziwe, niewypowiedziane myśli pojawiają się w ramkach. Jakoś mi to nie pasuje, kojarzy się z tanim romansem, a to nie pierwsze wykorzystanie takiego pomysłu przez Aarona. Nieważne, Scalped i tak jest mistrzostwem świata i na pewno pożałuję chwili, w której seria dobiegnie końca.

sobota, 21 stycznia 2012

Animal Man: Origin of the Species [Grant Morrison, Chas Truog & Tom Grummett] [recenzja]

Brak komentarzy:
Jak wspominałem wcześniej, w drugim tomie Animal Mana jest o wiele dziwniej niż w pierwszym. Nie aż tak dziwnie jak w trzecim albo jak w serii Doom Patrol Granta Morrisona, o której też piszę i której kolejne części czytam z rosnącym przerażeniem, ale z drugiej strony znajdują się tu pomysły, jakich trudno szukać w jakimkolwiek innym komiksie. Poprzedni zbiór był jeszcze w miarę normalny, nawet pomimo historii o kojocie i wszystkich niedorzeczności związanych z tytułową postacią oraz przedstawieniem codziennego życia superbohatera, jednak w Origin of the Species autor The Invisibles rozkręcił się na całego. Prawie. Bo tak naprawdę zrobił to dopiero w tomie finałowym.

Wcześniej scenarzysta dawał czytelnikowi pewne wskazówki zapowiadające to, co nastąpi w następnych odcinkach. To zresztą stały element komiksów Morrisona. Tajemnicza postać ukryta w krzakach, napisy pojawiające się na monitorze, choć nikt nie siedzi przy klawiaturze i tak dalej. Wiele z tych zagadek wyjaśnia się tutaj, na niektóre odpowiedzi trzeba będzie jeszcze zaczekać do kolejnego tomu, pojawiają się też nowe pytania. Morrison miesza ze sobą różne rzeczywistości, dorzuca kosmitów, złych ludzi polujących na dobre delfiny, sporą ilość bardzo dziwnych i (znowu) niedorzecznych superbohaterów i superłotrów, tajną organizację, goszczącego w domu Animal Mana, tajemniczego Jamesa Highwatera, o którym nadal niewiele wiadomo, choć w Origin of the Species nie pojawia się po raz pierwszy. W następnych częściach odegra jedną z kluczowych ról w tym komiksie, na razie przyczynia się do zwiększenia ilości zadawanych przez czytelnika pytań. A wszystko to przy bardzo istotnym udziale nietypowej dla takich opowieści rodzinnej atmosfery. Przecież oprócz misji ratowania małp z zaszytymi oczami Animal Man ma także żonę i dwoje dzieci, scenarzysta ani przez chwilę nie pozwala nam o tym zapomnieć.

Pisanie po raz kolejny, że Morrison ma pokręcone pomysły chyba mija się z celem. W każdym razie Animal Man to jeszcze jeden komiks, który to potwierdza. Z drugiej strony, pierwszy tom tej serii był początkiem, ten jest rozwinięciem, a naprawdę niestandardowe rzeczy można znaleźć dopiero w kończącym trylogię Deus ex Machina. Okładka Origin of the Species to mała podpowiedź tego, co można tam znaleźć, a ja nie wspomnę o tym nawet w recenzji następnego tomu, żeby nie psuć nikomu przyjemności z odkrycia tego w czasie lektury.

wtorek, 17 stycznia 2012

The League of Extraordinary Gentlemen: Black Dossier [Alan Moore & Kevin O'Neill] [recenzja]

3 komentarze:
Black Dossier to komiks pod każdym względem niezwykły, nie tylko dlatego, że trudno nazwać dzieło Moore'a i O'Neilla pełnoprawnym komiksem. Nieliczne fragmenty zawierające kadry i teksty w dymkach są jedynie pretekstem do przedstawienia tego, co w Czarnych Aktach najważniejsze, czyli do zbioru danych na temat wszystkich znanych odsłon Ligi Niezwykłych Dżentelmenów. Można to nazwać dodatkiem dla fanów, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej o lubianych przez siebie bohaterach, ale Moore po raz kolejny pokazał, że potrafi zaprezentować każdą ideę w przerażający i budzący uznanie sposób. To kolejny popis erudycji szalonego maga z Northampton. Black Dossier to lektura trudna i wymagająca, jednak w całym tym natłoku nawiązań i aluzji do literatury, popkultury i pewnie dziesiątek jeszcze innych rzeczy, ani przez chwilę nie odczuwałem znużenia czy rozczarowania formułą tego tomu. To coś całkowicie innego niż poprzednie wydania serii, przerywnik przed Stuleciem, uzupełnienie informacji o znanych czytelnikowi postaciach oraz tony świeżych pomysłów. A także jedna z najbardziej zwariowanych rzeczy wymyślonych przez Moore'a.

Wszystko dzieje się w 1958 roku, znacznie później od wydarzeń znanych z drugiego tomu. Na początku znany wszystkim James Bond (możecie się cieszyć, masy innych nawiązań pewnie nawet nie zauważycie, tak samo jak ja i chyba każdy zabierający się za ten komiks) podrywa pewną blondynkę na przechwałki tajnego agenta i obietnicę pokazania jej ściśle tajnego miejsca. Idą przez miasto, przechodząc między innymi obok pomnika Edwarda Hyde'a, który lata temu poświęcił życie w walce z Marsjanami, wsiadają do taksówki, by w końcu dotrzeć do celu, gdzie dochodzi do szamotaniny. Pojawia się drugi mężczyzna, razem z blondynką obezwładniają Bonda, kradną Czarne Akta i uciekają. Kobieta ma na sobie szal jak Mina Murray, ale przecież jest zbyt młoda, nie może być osobą znaną z poprzedniej części serii. Jej towarzysz także nie przypomina nikogo, z kim czytelnik zetknął się wcześniej. Kim są? Tego nie wiemy, przynajmniej na samym początku.

Wracają do hotelu, gdzie zaczyna się prawdziwa zabawa. Dopiero teraz widać, jaki cel przyświecał scenarzyście. Olać komiks, przepychankę z Bondem, olać późniejszą ucieczkę naszych tajemniczych bohaterów, nawet jeżeli - jak zwykle w przypadku Moore'a - czyta się to świetnie. Tak naprawdę nie o to chodziło. Najważniejsze momenty Black Dossier to te, w których blondynka i jej towarzysz mają chwilę na zaglądnięcie do Akt. Czarne Akta to najbardziej interesująca rzecz, jaką można tu znaleźć. To składające się z szesnastu elementów (czasem tekstów, innym razem ilustracji) zebrane informacje na temat zaginionych członków grupy Miny Murray oraz wszystkich innych podobnych grup, działających przed i po tej najbardziej znanej czytelnikowi Lidze. Każda część wygląda inaczej i została pomyślana w zupełnie inny sposób, co, złożone w całość, robi naprawdę ogromne wrażenie. Czytania jest sporo, bo najczęściej można tu znaleźć takie rzeczy jak artykuły lub opowiadania, nie komiksy, więc jeśli kogoś przeraża duża ilość tekstu, od razu odradzam.

Jakie rzeczy znalazły się w środku Black Dossier? Między innymi notatki na temat poprzednich Lig, skąd w ogóle wziął się pomysł na Ligę, zapisy spotkań członków grupy z istotami wymyślonymi przez Lovecrafta, genialna opowieść obrazkowa o losach Orlando i wpływie tej postaci na historię świata w ciągu niemal trzech tysięcy lat jego/jej życia. Jest biblia tijuańska nawiązująca do twórczości Orwella i wydrukowana w innym formacie i na innym papierze niż reszta Czarnych Akt, niedokończona sztuka Szekspira, nowe przygody Fanny Hill, relacja Campiona Bonda połączona z fragmentami pamiętników Miny Murray, będąca historią powstania znanej wszystkim dotychczasowym czytelnikom Ligi oraz pierwszego spotkania Wilhelminy z kapitanem Nemo, są pocztówki, które wysyłali do siebie nawzajem bohaterowie komiksu. Możemy przeczytać o innych Ligach, z Niemiec i Francji, próbujących powtórzyć sukces tej brytyjskiej (i mających w swoich szeregach tamtejsze znane choćby z literatury postacie), a także próbujących ją pokonać. Są również informacje o zniknięciu/zaginięciu i możliwej zdradzie Miny Murray i jej przyjaciół oraz o nieudanej próbie powtórzenia sukcesu jej grupy. Jest również bełkotliwe opowiadanie Sala Paradyse'a, bitnika, ze zdaniami ciągnącymi się przez ponad stronę, których fragmenty wyglądają tak: (...) west o' there where Great Cthula does the hula hula n ole Yoggy Soggy rools n drools n creeps croon n th' chaoz crawlz n Dr. Sachs got contacts contracts compacts dun in blud in jiz in cat tears. Ciężka przeprawa. Na samym końcu wkładamy na nos umieszczone w środku tomu trójwymiarowe okulary i podziwiamy komiks w 3D. Zgadza się, Alan Moore oszalał po raz kolejny. Każdy tekst napisano inaczej (niektóre zawierają odręczne notatki poprzednich właścicieli Czarnych Akt), raz jest to wspomniany Szekspir, innym razem bitnicy, ale oczywiście to nie wszystko. Ogrom pracy włożonej w Black Dossier zwala z nóg, tak samo jak natłok pomysłów i nawiązań.

Różne style pisania wymagają różnego podejścia do rysunków, a Kevin O'Neill wywiązał się z tego zadania w rewelacyjny sposób. Raz mamy zwykły komiks, później ilustracje pasujące bardziej do książek, tę różnorodność widać wszędzie, nawet na pocztówkach. W każdej z odsłon jego kreska robi wrażenie. Robiła je już wcześniej, ale teraz doszła do tego jeszcze umiejętność dopasowywania się do skrajnie odmiennych pomysłów Moore'a. Jest na co popatrzeć.

Choć Black Dossier to nie do końca komiks, na pewno jest pozycją genialną. Co prawda nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to rzecz głównie dla erudytów-onanistów, a przeciętny zjadacz chleba zrozumie niewiele nawiązań, jednak nie przeszkodziło mi to w zachwycaniu się Czarnymi Aktami. Najważniejsze jest to, że wbrew pozorom wcale nie ma się czego bać, nawet przy przeciętnej wiedzy można zrozumieć tyle, żeby mieć radochę z lektury, część dotrze sama, część nazw i nazwisk można wpisać do wyszukiwarki. Nikt nie powinien ucierpieć, chyba, że ma problemy z angielskim. To spora przeszkoda, bo do czytania jest mnóstwo rzeczy. Tom został świetnie wydany, są różne formaty tekstów, okulary, komiks w trójwymiarze, planowano winyl (Moore wspominał o nim w wywiadach, zresztą nawet w Aktach znajduje się informacja na jego temat), co byłoby już chyba szczytem rozpieszczenia fetyszystów dodatków. Dla mnie rewelacja. Rzecz, do której będę mógł wrócić za 10 lat i zrozumieć o wiele więcej, a jeszcze więcej po kolejnej dekadzie i tak do końca. Warto przeczytać, warto będzie wracać. Z kolei teraz warto zabrać się za dostępne części Stulecia.

niedziela, 15 stycznia 2012

Podsumowań ciąg dalszy: Aleja Komiksu

Brak komentarzy:
Na stronie Alei Komiksu pojawiły się zestawienia najlepszych komiksów polskich i zagranicznych wydanych u nas w ubiegłym roku, a konkretnie: najlepszych zdaniem redakcji. Sam dorzuciłem tam swoje trzy grosze, o pozycjach, na które głosowałem, więc jak zwykle informuję. Można sobie kliknąć i poczytać.

sobota, 14 stycznia 2012

Wilq Superbohater: 5678 Album [Bartosz i Tomasz Minkiewiczowie] [recenzja]

3 komentarze:
5678 Album to drugie kolekcjonerskie wydanie komiksu Wilq Superbohater. Wydanie przydatne dla tych, którzy nie mieli zebranych w tym tomie zeszytów, ale także dla fanów uwielbiających serię, którzy co prawda zeszyty już mają, ale i tak sprawią sobie wersję w twardej oprawie i z kolorami. W obu przypadkach mogę tylko polecić, chyba, że komuś nie odpowiadają prezentowane w komiksie humor i kreska (chociaż wiem z doświadczenia, że po przeczytaniu paru stron prawie nikt nie może przestać się śmiać). Mi odpowiadają w stu procentach.

Po pierwszym wydaniu kolekcjonerskim 5678 Album stanowi powtórkę z rozrywki, ze wszystkimi zaletami oraz wadami swojego poprzednika. Tak naprawdę wada jest jedna i jest nią wysoka cena. O ile w przedsprzedaży dało się to jeszcze jakoś przeżyć (choć i tak nie było tanio), tak teraz czytelnikowi, który przegapił możliwość zakupu komiksu przed premierą, przyjdzie zapłacić za ten zbiór ponad 120zł. A to już na pewno zaboli.

Nieważne. Wyobraźmy sobie, że drugi zbiorczy Wilq wcale nie jest aż tak drogi, skupmy się na samym komiksie. Tutaj nie ma na co narzekać. Zamieszczone tu cztery epizody serii (Zebry z Bronxu, Rapier miłości, Pod osłoną AGD i Jednogłowy pirat) to humor najwyższych lotów, oczywiście na swój specyficzny, absurdalny i głupkowaty sposób. Niektóre historie są znane z wcześniejszych publikacji w Produkcie, inne były nowe w momencie premiery poszczególnych zeszytów, a jeszcze inne zostały dodane dopiero teraz. Nie oszukujmy się, tych dodatków nie jest wiele (między innymi kilka krótkich opowieści z Entombetem w roli głównej, poza tym autorzy dołożyli pierwsze szkice bohaterów serii), ale dobrze, że są. Kolory znowu robią dobre wrażenie, a jeśli komuś bardzo zależy na takich rzeczach jak twarda oprawa i obwoluta, też może sobie to zaliczyć do plusów. Najważniejszy jest jednak sam komiks, a ten, choć to powtórka, ciągle jest świetny i warty polecenia. Pewnie można powiedzieć, że jeśli ktoś czytał jeden zeszyt serii Wilq, to tak jakby czytał wszystkie, więc nie ma co się zbytnio rozpisywać, ale od siebie dodam jeszcze, że opowieści braci Minkiewiczów nigdy za mało. I że na pewno kupię też trzecie wydanie zbiorcze, tak samo jak wszystkie kolejne odcinki wydawane w formie zeszytów.

piątek, 13 stycznia 2012

Doom Patrol: Down Paradise Way [Grant Morrison, Richard Case & Kelley Jones] [recenzja]

2 komentarze:
Komiksy Granta Morrisona są bardzo często zbiorem jego najdziwniejszych pomysłów i do tego faktu zdążyłem się już przyzwyczaić. Ale nawet mimo to, czytając trzeci tom Doom Patrol, należący do tej samej ligi szaleństwa, co The Filth i Flex Mentallo wymienionego wyżej autora, nie da się uniknąć zaskoczenia. To kolejne nawarstwienie chorych wydarzeń i postaci, upchanie ich na strony rysunkowej historii w takiej ilości, że więcej chyba się już nie dało. Biorąc do ręki Down Paradise Way jest się czego bać, a uczucie to wcale nie mija w czasie lektury. Ani po niej.

Co tym razem? Na pewno wiele rzeczy, których się nie spodziewałem. W Doom Patrol można oczekiwać jedynie maksymalnej dawki surrealizmu. Już na samym początku Morrison wprowadza jedną z ciekawszych postaci w całej serii. Jest nią Danny the Street, zaś słowo postać właściwie nie ma sensu, ponieważ Danny jest żywą ulicą. Przemieszcza się, porozumiewa z ludźmi za pomocą liter ułożonych z dymu albo napisów umieszczonych w oknach sklepów. Jest również Mr. Jones, niezrównoważony strażnik normalności (oraz jego The Men from N.O.W.H.E.R.E, zabójcy o specyficznym sposobie wypowiadania zdań), a co może być bardziej nienormalnego niż ulica posiadająca własne uczucia? Jeśli dołączymy do tego przechodniów z grupy Doom Patrol, na pewno będzie bardzo dziwnie.

To jednak dopiero wstęp. W kolejnych epizodach pojawia się między innymi (zresztą po raz pierwszy w ogóle) Flex Mentallo, przebudzona Rhea, wizyta na obcej planecie, a także zapowiedź czegoś większego, co nadejdzie dopiero w kolejnym tomie. Wszystko podane w sosie naprawdę chorej atmosfery, która dla członków Doom Patrol jest chlebem powszednim i która bardzo mi odpowiada. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu czytelników komiksy Morrisona mogą być bełkotem nie do przejścia, jednak po raz kolejny muszę stwierdzić, że według mnie coś w tym jest. Nie chodzi mi o drugie dno czy poważne przesłanie, ale o dobrą zabawę w czasie czytania jego historii. A tej miałem bardzo dużo. I nie kojarzę innej superbohaterskiej opowieści obrazkowej, która przypominałaby przygody Doom Patrol i była ciągle świeża, choć od premiery minęło więcej niż dwadzieścia lat.

"I'm not complaining, but sometimes it would be nice to just stop a bank robbery or foil a criminal mastermind. You know, like the regular super-guys".

"Nonsense, Cliff! It's essential that we leave such feeble-minded pursuits to the musclebound cretins who enjoy them. Our work is far more important".

wtorek, 10 stycznia 2012

Scalped: The Gnawing [Jason Aaron & R.M. Guéra] [recenzja]

3 komentarze:
Jeżeli po High Lonesome ktokolwiek zwątpił w tę serię, The Gnawing udowadnia mu, że był w błędzie. W ogromnym błędzie. Po lekkim, naprawdę mało znaczącym obniżeniu lotów, szósty tom Scalped jest powrotem do najwyższej formy. Tym razem nie ma przerywników, retrospekcji, odsuwania czytelnika od głównego wątku. Jest jedynie tu i teraz, Dash, cała reszta genialnych postaci stworzonych przez Aarona i banda skośnookich adwersarzy pragnących dopaść Red Crowa za jego nieposłuszeństwo. Nie ma też innych rysowników niż R.M. Guéra, po Indian Country i Casino Boogie wreszcie udało mu się narysować cały tom bez wsparcia gości, którzy w porównaniu do niego są popierdółkami. The Gnawing to ponownie krótki Trade (pięć zeszytów), ale stanowiący prawdziwą bombę.

Scenariusze Aarona potrafią sprawić, że czytelnikowi naprawdę zależy na losie występujących w komiksie postaci. Nie chodzi mi o to, że zależy mu na ich szczęściu, raczej nie potrafi oderwać oczu od opowieści ani przestać interesować się ich losem. I nieważne, czy chodzi o jednego z głównych bohaterów, czy o jakiegoś ćpuna, który przed chwilą pojawił się w historii po raz pierwszy i pewnie zginie kilka stron dalej. Autor konstruuje całość tak, że śledzę wszystkie wydarzenia z zapartym tchem. W The Gnawing ma to miejsce już od pierwszych stron. Pamiętacie Mr. Brassa, zabójcę, który narobił sporo kłopotów na terenie rezerwatu w The Gravel In Your Guts? Red Crow ma już tego dość, problemem jest jedynie to, że Brass ma za plecami bardzo silnych sprzymierzeńców. Jeśli ktoś postanowi się im sprzeciwić, niech liczy się z tym, że wywoła lawinę konsekwencji.

Red Crow postanawia się sprzeciwić i wywołuję tę lawinę. The Gnawing to kolejny tom Scalped zasługujący na ocenę 10/10, zaś lawina niszczy wszystko na swojej drodze od samego początku aż do finału. A kolejny tom, Rez Blues, to kontynuacja na równie świetnym poziomie.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

The Bjuti [Piotr Kasiński i Robert Trojanowski] [recenzja]

Brak komentarzy:
The Bjuti, zbiór komiksów Piotra "Pika" Kasińskiego i Roberta "Robiego" Trojanowskiego, ich debiut, powstał z dwóch okazji. Pierwsza to dwadzieścia jeden lat ich wspólnej znajomości, a druga, dla czytelnika zdecydowanie ważniejsza, to dziesiąta rocznica ich współpracy. Panowie postanowili zebrać krótkie opowieści obrazkowe w jeden album i wydać, przede wszystkim dla własnej satysfakcji. Tak przynajmniej wygląda to jeszcze przed lekturą, ale po szybkim przejrzeniu The Bjuti. Zwłaszcza dla mnie, osoby, która z twórczością autorów zetknęła się tylko w jednym numerze Ziniola, czyli można powiedzieć, że większości z niej w ogóle nie znała. Po przeczytaniu wstępu niewiele się zmienia - rysownik i scenarzysta pół żartem, pół serio nazywają wydanie swoich komiksów "zajęciem czasu ich koleżance od składu i zniszczeniem niedużej ilości nienajlepszej klasy papieru". A poza tym sprawiają wrażenie przesympatycznych ludzi, z którymi zwyczajnie chciałoby się posiedzieć i pogadać. O czymkolwiek. [więcej na stronie Gildii Komiksu]

Lucky Louie [recenzja]

Brak komentarzy:
Główny bohater serialu komediowego Lucky Louie to nieudacznik pracujący za marne grosze w warsztacie samochodowym (robota załatwiona przez Kim, jego żonę) i opiekujący się kilkuletnią córką, w czasie gdy Kim zarabia prawdziwe pieniądze jako pielęgniarka, nieraz tyrająca dwie zmiany pod rząd. Kiedy Louie ma wolną chwilę, lubi onanizować się w szafie (żona nie za bardzo ma ochotę uprawiać z nim seks) i wypić piwo ze swoimi przygłupimi kumplami. Jeśli chodzi o jego życie, to mniej więcej wszystko. Jeśli chodzi o sam serial, uważam go za jeden z najlepszych, jakie widziałem. I nieważne, że nie było ich wiele.

Postacią najbardziej odpowiedzialną za humor w Lucky Louie jest komik znany jako Louis C.K, dla mnie prawdziwy mistrz. W przypadku ludzi rozśmieszających publikę swoimi monologami znowu muszę powtórzyć wypowiedź: nie było ich wielu. Mimo to Louis C.K. i praktycznie każdy jego występ uznaję za czołówkę w moim prywatnym, śmiesznym rankingu, w którym co prawda znalazłoby się tylko parę nazwisk, ale tak czy inaczej w żaden sposób nie ujmuje to jego umiejętnościom. A to, co robi, wygląda tak:
 

Obejrzane? W takim razie już wiecie, jaki to humor. Obrzydliwy, wulgarny i dosadny, pełny frustracji. Oraz przezabawny. Nie wiem, ile w tym odważnej autobiografii, (jeden z komentarzy pod filmem: I can't tell if he's funny and creative or if he's just honest about how shitty his life is...), a ile wymysłów, nie zagłębiałem się w historię prywatnego życia komika, nawet nie za bardzo mnie to interesuje. Dla mnie najważniejszy jest fakt, że przedstawianie swojego gównianego życia wychodzi mu w sposób, z którego trudno się nie śmiać. Bez grzecznych żarcików czy niepotrzebnych prób mówienia w łagodniejszy sposób. Po co, skoro taka konwencja sprawdza się idealnie. Można ponarzekać, że rzucanie mięsem i opowiadanie o takich rzeczach jest prymitywne, a oglądanie tego z uśmiechem na ustach to prymitywna rozrywka. Pewnie jest prymitywna, może nawet w dużym stopniu. Jakoś nie za bardzo się tym przejmuję. Widzę w tym prymitywną rozrywkę podniesioną do rangi sztuki.
Żarty z filmu powyżej i żarty, jakie można zobaczyć w serialu to jeden i ten sam rodzaj humoru. Zresztą, w swoich monologach Louis nie raz opowiadał historie, które potem znalazły się w odcinkach Lucky Louie. Najprościej mówiąc, serial opowiada o życiu w rodzinie, dosyć kiepskim życiu, ale właśnie przez to aż tak zabawnym. Poruszane są tutaj najróżniejsze tematy, od kłótni w małżeństwie, problemów z wychowaniem dziecka, problemów z pracą i sąsiadami, właściwie można tu znaleźć problemy, jakie miał, ma lub na pewno będzie miał praktycznie każdy. I pewnie w bardzo wielu podobnych sytuacjach nie będzie się śmiał, więc przynajmniej pośmiejmy się oglądając odcinki serialu. Czasami wypada też przestać się śmiać, bo wbrew pozorom, pomimo skrajnie wulgarnego języka i efektu komiczngo osiąganemu często przez takie zabiegi jak pokazywanie (o wiele bardziej dosłowne niż moglibyście się spodziewać po tego typu serialu) głównego bohatera i jego żony w czasie uprawiana seksu, Lucky Louie mówi o sprawach bardzo poważnych. I gdzieś tam, czasami, powaga sytuacji dociera także do widza.

Oczywiście twórcy nie mieli zamiaru pokazywać nam kilkunastu odcinków (tylko jedna seria, drugiej nie będzie, za to jest nowsza rzecz od Louisa C.K, zatytułowana po prostu Louie, obowiązkowo do sprawdzenia) instrukcji życia w rodzinie. Chcieli nas po prostu rozbawić, co udało im się w stu procentach. Obejrzyjcie serial, obejrzyjcie występy Louisa, spróbujcie nie pękać ze śmiechu. Ja nie dałbym rady.

tekst: Michał Misztal

niedziela, 8 stycznia 2012

William Tenn

Brak komentarzy:

Nie będę udawał, że znam się na literaturze science fiction. Chyba w ogóle nie znam się na literaturze, po prostu bardzo lubię czytać. I jakoś tak wyszło, że obecnie czytam więcej rzeczy, powiedzmy, twardo stąpających po ziemi, na przykład sporo książek autobiograficznych (choć trafi się też jakiś horror czy thriller, a ostatnio i kryminał), z kolei od paru lat rzygam fantasy, nawet mimo tego, że kiedyś uwielbiałem ten gatunek i do dzisiaj dobrze wspominam parę takich powieści. Fantasy trawię w komiksach, w grach, na ekranie, ale od pewnego czasu jakoś nie mogę się przemóc i znieść smoków, czarów albo mieczy w literaturze. Jest jeszcze science fiction. Od tego chyba zaczynałem (chociaż moją pierwszą przeczytaną powieścią był, o ile dobrze pamiętam, Wąż morski Juliusza Verne'a), jakieś Stalowe szczury Harry'ego Harrisona i podobne pulpowe pierdoły, statki kosmiczne i obce rasy (a gdzieś pomiędzy tym wszystkim poznawane w szkole podstawowej dzieła typu Rogaś z Doliny Roztoki), książki brane do rąk najczęściej dlatego, że na okładce znajdowała się interesująca ilustracja... tak właśnie trafiłem na powieść Punkt Einsteina, którą napisał Samuel R. Delany. Bo na okładce był fajny smok. Po lekturze (miałem dwanaście lat) okazało się, że nie było tam zbyt wiele o smokach i że w ogóle niewiele zrozumiałem. Do czasu. W każdym razie z tyłu znajdowały się krótkie teksty o innych rzeczach wydawanych przez Phantom Press, między innymi o zbiorach opowiadań Williama Tenna. Był to rok 1998, a ponieważ z niczym nigdy się nie spieszę, trochę później, w roku 2005, kupiłem za grosze na internetowej aukcji pięć takich zbiorów. I szybko doszedłem do wniosku, że Tenn to jeden z mistrzów. Nie mam porównania, nie znam wielu pisarzy zajmujących się science fiction, ale w mojej głowie gość na zdjęciu powyżej to szef.

Niby czemu opowiadania Tenna są takie dobre? Przede wszystkim zaskakują pomysłowością, nawet całe lata po czasie, w którym zostały napisane. Cytując notkę znajdującą się w książkach Phantom Press: Jest mistrzem sytuacji, które najpierw zadziwiają i intrygują, potem zaczynają budzić ciekawość, trochę nas rozśmieszają, by w końcu zaskoczyć głęboką ironią lub wnikliwą obserwacją i oceną. I tak właśnie jest, we wszystkich zbiorach, które posiadam (Bernie Faust, Pierwiastek kwadratowy z człowieka, Ludzki punkt widzenia, Przed czasem i Wyzwolenie Ziemi). Nie wiem, czy w Polsce ukazały się jakieś inne opowiadania Tenna. Nawet jeśli nie, pięć wymienionych wyżej tytułów to i tak wystarczająco dużo, by przekonać się do jego twórczości.


Wspomniałem o dobrych pomysłach. W opowiadaniu Przed czasem Tenn wymyślił przyszłość, w której prawo pozwala najpierw odbyć karę za dane przestępstwo, by popełnić je dopiero później. Oczywiście im większa zbrodnia, tym cięższa kara, na przykład za morderstwo pracuje się latami na niebezpiecznych planetach. Niewielu ze skazanych wraca, wielu zostaje kalekami, ale po powrocie mogą zabić jedną osobę. Teoretycznie bezkarnie, przecież karę mają już dawno za sobą. Taki system znacznie zredukował przestępczość, także dlatego, że bardzo mały procent dobrowolnych więźniów dożywa końca wyroku za najgorsze uczynki. Główny bohater Przed czasem odpracował swoje i wraca do siebie, by pozbawić kogoś życia. I nagle okazuje się, że każdy z jego bliskich wyrządził mu w przeszłości jakąś krzywdę i każdy z nich myśli, że to właśnie on zostanie ofiarą. Wszyscy przychodzą i przepraszają, proszą o litość, jego żona podejrzewa, że zginie za to, że go zdradzała (o czym skazaniec nie miał nawet pojęcia). A niektórzy, zamiast spokojnie czekać na śmierć, wolą zabić go pierwsi.

To jeden z moich ulubionych pomysłów Tenna, jednak jest ich więcej. Opowiadanie o człowieku, który przypadkowo dostał przesyłkę z przyszłości, zestaw pozwalający zbudować żywą istotę ludzką, w swoich czasach zabawkę dla dziecka, w teraźniejszości coś bardzo niebezpiecznego. Tekst o mężczyźnie, który został porwany na Marsa, gdzie poinformowano go, jak przyspieszyć rozwój Ziemi oraz włączyć ją do międzyplanetarnej unii, ale któremu nikt z naszej planety nie chce uwierzyć. O pracowniku biurowca, od którego dwie tajemnicze osoby chciały wynająć nieistniejące piętro. Praktycznie każde opowiadanie to świetny pomysł, sporo ironii, a na końcu zaskakująca puenta.

Tenn to mistrz krótkich form. Czytałem jedną jego powieść, O ludziach i potworach, ale nie podobała mi się aż tak bardzo. Też ma dobrą puentę, ale rozciągnięta do dwustu stron przypomina zdecydowanie za długi dowcip, co z tego, że mający śmieszne zakończenie. Na początek polecam więc opowiadania, coś dłuższego można ewentualnie przeczytać później. Każdy z wymienionych wyżej zbiorów da się bez problemu dostać na internetowych aukcjach, w dodatku za niewielkie pieniądze. Czasami trafiają się trzy, cztery książki Tenna jednocześnie za kilkanaście złotych. Naprawdę warto spróbować.
 
autor: Michał Misztal

piątek, 6 stycznia 2012

The League of Extraordinary Gentlemen Volume 2 [Alan Moore & Kevin O'Neill] [recenzja]

3 komentarze:
Tak jak przypuszczałem, wcześniej Moore jedynie się rozgrzewał. Nie żeby drugi tom The League of Extraordinary Gentlemen był nieporównywalnie lepszy niż poprzedni... owszem, jest lepszy, ale jest również inny. Przede wszystkim idealnie pozamykał zaczęte wcześniej wątki, w sposób, w jaki potrafi to robić chyba tylko autor Strażników. Już kiedyś o tym pisałem: w pewnej chwili wszystko zaczyna do siebie pasować, elementy układanki wpadają w puste miejsca, zaś czytelnikowi opada szczęka. I nawet pomysły, które pozornie są najwyżej takie sobie, które wydają się proste lub nawet prostackie i wymyślone przez innego scenarzystę na pewno nie robiłyby dobrego wrażenia, tutaj powalają na kolana. Na wiele wydarzeń w tym komiksie można zareagować myślą "Dlaczego nikt nie wpadł na to wcześniej?", ale jedynie Moore umie połączyć to wszystko w doskonałą całość.

Najważniejszym wydarzeniem w drugim tomie The League of Extraordinary Gentlemen jest atak Marsjan wzorowany na powieści Wojna światów, ale to nie jedyny wykorzystany tu pomysł Wellsa, z kolei Wells nie jest oczywiście jedyną osobą, która dostarczyła scenarzyście inspiracji. W każdej z dotychczas przeczytanych przeze mnie części (a najbardziej w Black Dossier, mimo wielu obaw komiksie niezbyt strasznym czy niestrawnym, za to świetnym jak cała reszta serii) Moore bawi się postaciami oraz wydarzeniami wymyślonymi przez innych, mieszając je z działalnością grupy Miny Murray i nieco modyfikując pomysły poprzedników, tak, by okazywało się, że to Liga odgrywała w tym wszystkim kluczową rolę. Wychodzi z tego niesamowita rzecz i naprawdę szkoda, że to tylko sześć krótkich epizodów. Mógłbym czytać tę serię w nieskończoność.

Główna różnica pomiędzy częścią pierwszą a drugą polega na tym, że skończyły się żarty. Poprzednio zaskoczyła mnie spora dawka humoru, teraz to, że Moore całkowicie zrezygnował ze śmiesznych pomysłów. Jest bardziej brutalnie i krwawo, bardziej wulgarnie (choć bluzgi zostały tu wygwiazdkowane, przynajmniej w edycji z Vertigo, którą posiadam) i dosadnie. Z interakcji pomiędzy poszczególnymi członkami grupy wreszcie wynika coś więcej, niż tylko wzajemne narzekania na pozostałych, co daje bardzo zaskakujące rezultaty. Pewnie, od początku było wiadomo, że prędzej czy później i w najlepszym wypadku wszyscy się pokłócą i rozstaną, o ile nie pozabijają, ale pewnych rzeczy i tak w życiu bym się nie spodziewał. Na to właśnie czekałem. Niestety, to już koniec The League..., przynajmniej w dotychczasowym składzie, ale przecież są jeszcze kolejne tomy i nie chce mi się wierzyć, że coś nie wyszło.

Krótko i konkretnie, The League of Extraordinary Gentlemen Volume 2 to kontynuacja idealna. Zero zawodu i sama radość z lektury. A potem kolej na Black Dossier, o czym napiszę za jakiś czas.

Rok 2011 zdaniem krytyków [na Kolorowych Zeszytach]

Brak komentarzy:
Nie jestem osobą, która zajmuje się analizowaniem polskiego rynku i sytuacji na nim, nie wiem, jak wygląda sprzedaż komiksów i jak długo pociągną poszczególne wydawnictwa, nie mam pojęcia, czy wydawanie kolorowych zeszytów jeszcze się opłaca. Dla mnie, z perspektywy zwykłego czytelnika, rok 2011 nie był rokiem kryzysu. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy przeczytałem całe mnóstwo dobrych rzeczy, a część z nich, według mnie wystarczająca część, miała swoją premierę już po 1 stycznia. Cała reszta jest nadrabianiem zaległości, a mam ich tak wiele, że i tak nie widzę szansy na dzień, w którym budzę się i stwierdzam, że nie posiadam żadnego dobrego komiksu do przeczytania oraz nie dostrzegam niczego wartościowego, co mógłbym kupić albo pożyczyć. Co z drugiej strony nie znaczy, że nie życzę rynkowi jak najlepiej. [więcej na Kolorowych Zeszytach]

czwartek, 5 stycznia 2012

Little Big Adventure [recenzja]

Brak komentarzy:
Little Big Adventure to jedna z najbardziej genialnych gier komputerowych, w jakie miałem przyjemność grać. Zetknąłem się z nią po raz pierwszy chyba jeszcze w podstawówce, ukończyłem parę lat później. Po raz kolejny przeszedłem ją kilka dni temu. Choć każde z tych podejść oddziela naprawdę sporo czasu, nie ma tu mowy o sentymencie z dzieciństwa. Wiem, że gdybym nie widział tej przygodówki nigdy wcześniej, teraz, na początku 2012 roku, i tak zrobiłaby na mnie ogromne wrażenie.

Fabuła nie jest skomplikowana, jednak to nic, w końcu gracz ma do czynienia z bajką. Miejsce akcji to planeta Twinsun, zaś jej mieszkańcy żyją pod dyktaturą złego Dr. FunFrocka, który zmusił ich do życia na południowej półkuli, północną wykorzystując do własnych celów. Udaje mu się kontrolować wszystkie wyspy za pomocą armii klonów zdolnych do przemieszczania się w każde miejsce na planecie dzięki zbudowanym niemal wszędzie maszynom umożliwiającym teleportację. Oczywiście ma zły plan związany z władzą absolutną i oczywiście nie ma litości dla buntowników. Główny bohater Little Big Adventure, Twinsen, już na samym początku gry trafia do więzienia za swoje sny związane z dawną przepowiednią, sny, których treść jest bardzo nie na rękę Dr. FunFrockowi. Chociaż celowo użyłem słowa "bajka", ktoś i tak może pomyśleć: "Zaraz, że to niby taka dobra gra? Patrzę na zamieszczone screeny i widzę jakieś plastikowe drzewa, jakieś słonie i dwunożne króliki, co to w ogóle ma być?". Dodam jeszcze, że przeszukując różne miejsca, Twinsen może zbierać między innymi małe serca, które uzupełniają jego punkty zdrowia. Brzmi przerażająco głupio? Ale nie jest. Konstrukcja i specyficzny klimat Little Big Adventure sprawia, że gra jest jak seria komiksowa Bone, przypadnie do gustu dzieciakowi, ale nie zrazi też osób starszych, nawet o wiele starszych. Jest uniwersalna. Poza tym jej bajkowość to bardziej surrealizm i świadome uproszczenie niż naiwność. Nie twierdzę, że walka z Dr. FunFrockiem to arcypoważna przypowieść pod płaszczykiem historii dla dzieci, ale fabuły na pewno nie można uznać za głupią lub nieciekawą.

W 1994 roku Little Big Adventure wyprzedzała swój czas, jednak nawet obecnie może uchodzić za przygodówkę świeżą i bardzo interesującą. Grafika się zestarzała, pomysły i zagadki już nie. Poza standardowym dla tego gatunku gier używaniem odpowiednich przedmiotów, można tu znaleźć sporo akcji, której ilość sprawia, że określenie "przygodówka" przestaje wyczerpywać temat. Zapomnijcie o spokoju i czasie na zastanawianie się, Twinsen musi często działać naprawdę szybko, a także walczyć. Oprócz główkowania, gracz musi wykazać się sporą zręcznością, bo z przeszkodami wymyślonymi przez autorów nie ma żartów. I jeszcze jedno, uprzykrzanie życia Dr. FunFrockowi to nie jest zabawa dla niecierpliwych. Jeśli szybko zrażają Was niepowodzenia i potrzeba wykonywania tej samej czynności kolejny raz, kiedy znowu coś nie wyszło, lepiej od razu zapomnijcie o tej grze. W czasie rozgrywki główny bohater Little Big Adventure ma dostępne cztery tryby: normalny (chodzenie, czytanie plakatów/tablic i rozmawianie z napotkanymi postaciami), sportowy (bieganie i skakanie), agresywny (chyba wiadomo) i dyskretny (skradanie się i pozostawanie w ukryciu). Każdy z trybów daje inne możliwości radzenia sobie z problemami. Proste rozwiązanie, które do dzisiaj budzi mój podziw. Walczymy za pomocą pięści lub magicznych piłek. Właściwie nie ma tu brutalności, pokonani przeciwnicy po prostu znikają. Przygodówka jest przesympatyczna, jednak (podkreślę to jeszcze raz) wcale nie głupia.

Gra ma w zasadzie tylko dwie wady, co prawda nie przekreślające faktu, że jest naprawdę genialna, jednak strasznie uprzykrzające życie. Po pierwsze, w trybie sportowym Twinsen musi uważać na ściany - walnięcie w jakąkolwiek powoduje utratę zdrowia i zataczanie się, przez które tracimy czas. Jeśli nie graliście, nie macie pojęcia, jakie to irytujące. Po drugie, nie można zapisać gry w dowolnej chwili, co tylko zwiększa poziom trudności. Często musimy wykonywać wiele trudnych czynności z rzędu (na przykład skakanie nad przepaściami, walka z trudnym przeciwnikiem i tak dalej), a jeśli się pomylimy i stracimy życie, zaczynamy od wcześniejszego, zazwyczaj dużo wcześniejszego miejsca. Dlatego właśnie to gra tylko dla cierpliwych. Kiedy uda Ci się zrobić kilka rzeczy dobrze, a ostatnia nie wyjdzie i trzeba wracać, czasami naprawdę aż chce się wyrzucić komputer przez okno. Na szczęście zalety przeważają, a Little Big Adventure i tak dostaje ode mnie ocenę 10/10.

Ukończenie tej gry po raz kolejny było powrotem do starych czasów, ale od paru dni po raz pierwszy gram w drugą część. Mimo tego, że zainstalowałem wszelkie patche, dźwięk i tak nie działa, zaś przerywniki filmowe muszę oglądać na YouTube, jakoś nie są odczytywane z płyty. Nieważne, zabawa i tak jest przednia i już mogę stwierdzić, że Little Big Adventure 2 to coś jeszcze lepszego niż jej poprzednik. Ale o tym napiszę dopiero za jakiś czas.
tekst: Michał Misztal

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Silverfish [David Lapham] [recenzja]

Brak komentarzy:
Znowu napisy na okładce robią z komiksu nie wiadomo jakie arcydzieło, przez co nastawiam się na coś niesamowitego i potem rozczarowuję. Gdybym ich nie czytał, opowieść Laphama pewnie wydawałaby mi się dużo lepsza. One of the best crime novels I've read in years, let alone one of the best graphic novels. I takie tam. Z drugiej strony, nie ma też co narzekać, Silverfish to kolejna dobra rzecz od Vertigo. O one of the best graphic novels nie ma mowy, ale David Lapham pokazał, że potrafi.

Pomysł na opowieść jest interesujący od samego początku: Mia bardzo nie lubi Suzanne, swojej macochy. Suzanne jest zła, fałszywa, wszystko robi źle, ma zły wpływ na jej ojca, jej młodszą siostrę i w ogóle powinna się wynosić. Oczywiście na początku wygląda to na paranoję nastolatki, włącznie z podejrzewaniem swojej macochy o nie wiadomo jak złe rzeczy tylko dlatego, że nie chce opowiadać o swojej przeszłości, a nikt, włącznie z ojcem dziewczyn, za wiele o niej nie wie. Mia nie ma jednak pojęcia, że jej obawy są jak najbardziej słuszne. Kiedy jej ojciec i Suzanne wyjeżdżają na jakiś czas, Mia zaprasza do domu znajomych. W trakcie imprezy niektórzy postanawiają przeszukać rzeczy macochy i okazuje się, że kobieta przechowuje sporą ilość pieniędzy i zakrwawiony nóż. Oraz notes.

W notesie są adresy i numery telefonów znajomych Suzanne, a jeden z nich wydaje się bardziej podejrzany od innych. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że po drugiej stronie znajduje się Daniel, chory psychicznie morderca, który myśli, że ma w głowie demoniczną rybę wydającą mu polecenia. Kiedy Mia i jej znajomi dzwonią, jest już za późno. Daniel za wszelką cenę będzie chciał odnaleźć Suzanne, a Suzanne zrobi wszystko, żeby uciec i żeby prawda o zakrwawionym nożu i pieniądzach nie wyszła na jaw. Zaczyna się gra na czas.

Do pewnego momentu jest naprawdę bardzo dobrze. Do tego, w którym dowiadujemy się, co i jak, co zrobiła Suzanne i co ma wspólnego z Danielem kierowanym przez jego urojoną rybę (chora i właśnie dzięki temu jedna z najciekawszych postaci w komiksie). Danielem, który jest bardzo sympatyczny dla kobiet, dopóki coś w jego uchu nie każe mu wziąć do ręki noża. Wtedy zaczyna się zabawa.

Lapham umie zrobić wrażenie, zarówno scenariuszem, jak i rysunkami. W ostatecznym rozrachunku to właśnie ilustracje są dużo lepsze od samej opowieści, poza tym odpowiadają za tworzenie mrocznej atmosfery niepewności. Realistyczna kreska, sporo szczegółów i niewinne twarze nastolatków kontrastujące z ciemnymi barwami. Ogląda się to świetnie.

Później coś zaczyna się psuć. W momencie, gdy wszystkie karty zostają odkryte, Silverfish zmienia się w zwykły pościg, w którym stawką jest całkiem sporo ludzkich żyć. Tyle że kiedy nie było już przyciągającej mnie do historii tajemnicy, nie za bardzo interesowało mnie, kto dotrwa do końca. Zakończenie też nie jest najlepsze, ale nie zdradzę, dlaczego tak uważam. Wtedy musiałbym napisać, jak wygląda finał, a to warto jednak sprawdzić samemu. Nawet mimo wymienionych przeze mnie (zresztą nielicznych) wad. Przede wszystkim dla rysunków, paru dobrych pomysłów oraz dla mordercy z nożem w ręce i z rybą w głowie.
stat4u