Metody Marnowania Czasu: stycznia 2011

sobota, 22 stycznia 2011

Komiksy z Kaczogrodu, tom 1: Życie i czasy Sknerusa McKwacza [Don Rosa] [recenzja]

8 komentarzy:
Gdyby nie liczne rekomendacje odnalezione w Internecie, pewnie przeszedłbym obok tego komiksu obojętnie, bo co mnie niby obchodzą jakieś kaczki Disneya. Już dawno z tego wyrosłem. Okazuje się, że zrobiłbym duży błąd i przegapił bardzo fajną opowieść o życiu postaci, którą zna i pamięta z dzieciństwa chyba każdy z nas. To tak jakby nie sięgnąć po Bone'a, bo główny bohater wygląda niepoważnie. Dodam jeszcze, że cena okładkowa pierwszego tomu Komiksów z Kaczogrodu to jedyne 19,99zł za 223 strony, więc nic, tylko brać - nawet jeśli ktoś nie będzie zadowolony, nie straci fortuny. Ale nie wierzę, żeby znalazło się wielu malkontentów; jeśli tylko w czasie lektury czytelnik nie będzie zadręczał się myślami, że przecież już od dawna nie jest dzieckiem i w ogóle nie powinien czegoś takiego czytać, będzie dobrze, a nawet bardzo dobrze. W tym przypadku nagroda Eisnera to nie przypadek.

Jak już wspominałem, Sknerusa McKwacza, postać stworzoną przez Carla Barksa, zna chyba każdy, ale ile osób wie, jak doszedł do swojej fortuny? Ja nie wiedziałem, byłem jedynie świadomy, że kąpie się w pieniądzach we wnętrzu ogromnego skarbca. Scenarzysta i rysownik, Don Rosa, potraktował zagadnienie bardzo poważnie, więc można mieć pewność, że Życie i czasy... dostarczą wielu ciekawych informacji, w dodatku takich, które nie zostały wyssane z palca. Cytując autora komiksu: "Możecie być pewni, że jeżeli kaczor wspomniał coś na temat swojej młodości w trzecim dymku na piątym kadrze na siódmej stronie w drugiej historyjce w którymś wydaniu z 1957 roku, to - o ile była to historia Barksa - fakt ten znajdzie odzwierciedlenie w Życiu i czasach". W dalszej części wstępu Rosa pisze: "Jednym słowem, jest to klasyczne studium przypadku obsesji maniakalnej". Ujmując tu inaczej, czytelnik dostaje pasję w czystej postaci.

Komiks podzielony jest na dwanaście rozdziałów i rozpoczyna się opowieścią o młodości głównego bohatera. Później nadchodzi czas na jego liczne podróże i nieudane próby zdobycia bogactwa, by w końcu przekonać się, w jaki sposób dopiął swego. Po drodze czytelnik spotyka wiele barwnych postaci, również takich, z którymi zetknął się już wcześniej, ale niekoniecznie wiedział, skąd pochodzą i jakie były ich początki. "Przekonaj się, skąd się wziął Kaczogród i na własne oczy zobacz, jak skończyło się pierwsze spotkanie Sknerusa i Kaczora Donalda!". Życie i czasy... to powrót do beztroskiego dzieciństwa, przyjemny tym bardziej, że nie chodzi tu wyłącznie o sentyment. Pierwszy tom Komiksów z Kaczogrodu to po prostu kawał dobrze opowiedzianej i narysowanej przygodowej historii, a także poznawanie na nowo bohaterów, których błędnie uznawałem za doskonale mi znanych. Po przeczytaniu tych dwunastu rozdziałów zyskują dodatkową głębię, Don Rosa zdołał pokazać, że wcale nie są płaskie i papierowe, jak mogłoby się wydawać; wszystkie mają własną, interesującą i często bardzo burzliwą przeszłość. Przekonaj się sam. Dwie dychy to naprawdę śmieszny pieniądz za coś tak dobrego.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Flex Mentallo [Grant Morrison & Frank Quitely] [recenzja]

Brak komentarzy:
O The Filth pisałem, że choć bardzo mi się spodobał, nie jest to komiks dla każdego, a już na pewno nie dla czytelnika, który oczekuje przede wszystkim lekkich, łatwych i przyjemnych opowieści. Alan Moore to wariat, ale przecież nie jedyny wśród scenarzystów, tyle że każde dzieło autora Strażników zawsze było dla mnie strawne pomimo panującego na wielu stronach szaleństwa, natomiast nie mogę napisać tego samego na temat Granta Morrisona. Lubię jego komiksy, jednak niejednokrotnie następują w nich momenty, których moim zdaniem nie da się czytać, nawet w chwalonym przeze mnie The Filth. Osoba chcąca sięgnąć po Flex Mentallo, czteroczęśćiową miniserię posiadającą logo Vertigo na okładce, musi przygotować się na bardzo ciężką przeprawę, kwintesencję tego, co w komiksach twórcy The Invisibles najbardziej chore i nieprzystępne. Nie będzie łatwo.

Okładka nie kłamie i naprawdę zapowiada to, co znajduje się w środku. Tak jest, główny bohater komiksu to przesadnie napakowany, wysoki koleś biegający po ulicach w takim właśnie ubraniu, czasem w płaszczu, czasem bez. Jego wygląd i umiejętności sprawiają, że czytelnik może początkowo pomylić miniserię z parodią historii superbohaterskich albo naiwną opowieścią dla dzieci, ale Flex Mentallo nie jest ani jednym, ani drugim. To udziwnione do granic wizje Morrisona, który nie mógł pisać scenariusza na trzeźwo, jednak obawiam się, że wcale nie robił sobie jaj.

Chętnie zdradziłbym, o co w tym wszystkim chodzi, ale byłoby to jak recenzowanie The Filth i poinformowanie wszystkich, co znajduje się na końcu schizofrenicznej ścieżki głównego bohatera. Nic z tego. Poza tym nie jestem przekonany, czy w ogóle istnieje coś takiego jak jedyne słuszne streszczenie tego komiksu i odnalezienie jego sensu. Chyba nie. Za dużo pokręconych postaci oraz wątków, zbyt wiele szaleństwa. Wyobraźcie to sobie sami: Flex Mentallo w swoim skąpym stroju, z mocą o nazwie Muscle Mystery oraz napisem Hero of the Beach zapalającym się nad jego głową po rozbrojeniu bomby, która tak naprawdę wcale nie jest bombą... a to dopiero kilka pierwszych stron komiksu. Dalej bywa jeszcze bardziej groteskowo.

Obok niesamowitych i momentami komicznych przygód Flexa czytamy o człowieku przedstawiającym się jako Wallace Sage. Wallace wrzucił w siebie zbyt dużą ilość rzeczy, z którymi raczej nie powinno się mieć do czynienia nawet w minimalnych ilościach (a o których scenarzysta prawdopodobnie wie całkiem sporo) i, zamiast spokojnie czekać na śmierć, dzwoni do jednego z Samarytan i dzieli się z nim opowieściami przerywanymi całą masą narkotycznych wizji. Wallace to również twórca Flexa Mentallo, który pierwotnie był bohaterem komiksu jego autorstwa, teraz jednak żyje naprawdę, biega po ulicach, rozbraja bomby i prowadzi śledztwo...

Niezawodny Frank Quitely to jedyna znacząca ostoja normalności w tej miniserii. Po pierwsze, jest dobry jak zawsze (choć bez fajerwerków, które można było zobaczyć na przykład w WE3), a po drugie sprawia, że wszystko jest dużo przystępniejsze. Gdyby ilustracje były tak pokręcone, jak scenariusz, pewnie odłożyłbym ten komiks po mozolnym przeczołganiu się przez parę stron, a tak...

...a tak: jeżeli po przeczytaniu powyższej recenzji czujesz się zachęcony do sięgnięcia po Flex Mentallo, nie wahaj się i jak najszybciej skombinuj sobie wszystkie cztery zeszyty (o ile wiem, wydanie zbiorcze nie istnieje). Diagnoza: jesteś chory, ale może to i dobrze. Reszcie odradzam. Nie dotykać. Poważnie. A jeśli chodzi o mnie, ta miniseria to pierwszy komiks Granta Morrisona, po który sięgnąłem, i może nie byłem zachwycony, ale na tyle zaintrygowany, że później zabrałem się za kolejne. Czyli moim skromnym zdaniem coś w tym jednak jest.

wtorek, 11 stycznia 2011

Żywe Trupy: Stworzeni by cierpieć [Robert Kirkman & Charlie Adlard] [recenzja]

Brak komentarzy:
Recenzując Tu pozostaniemy, dziewiąty tom Żywych Trupów, pisałem o bombie atomowej, która spadła na bohaterów serii w poprzednim zbiorczym wydaniu. Stworzeni by cierpieć to właśnie ta poprzednia część. Czytając opis komiksu, można dowiedzieć się, że pomiędzy okładkami następuje "koniec sielanki grupy ocalałych, ukrywających się w opuszczonym więzieniu". Co prawda nie nazwałbym tego, co zaserwował im Kirkman, sielanką, ale po przeczytaniu zeszytów #43-48, z których składa się ten Trade, każdy zrozumie, że ich wcześniejsze losy były jedynie rozgrzewką sadystycznego scenarzysty. Autor znany także ze świetnej serii Invincible pokazał tutaj, że się nie pierdoli, co i tak jest bardzo delikatnym określeniem. Kto narzekał na to, że ze stron The Walking Dead wieje monotonią, miał dobry powód, żeby zmienić zdanie, a czytelnicy, którzy sądzili, że są przygotowani na wszystko, i tak musieli się nieźle zdziwić.

Trudno jest opisać to, co ma miejsce w Stworzeni by cierpieć w taki sposób, żeby nie zepsuć niespodzianki tym, którzy jeszcze nie mieli tej części w rękach. Na stronach komiksu dzieje się naprawdę sporo, a scenarzysta pokazuje, że żadna z postaci (wcześniej wykreowanych i przedstawianych w mistrzowskim stylu, do jakiego przyzwyczaił Kirkman) nie jest dla niego zbyt znacząca, święta czy nietykalna. Duży konflikt, masa ofiar, trup ściele się gęsto. Niby pokazywał to już wcześniej, ale tutaj pojechał po bandzie.

Finał jest mocny i zaskakujący, chyba że ktoś już wcześniej przysiągł sobie, że do końca będzie uważał Żywe Trupy za nudną i nieciekawą serię, przy której można tylko ziewać. Reszta powinna być zadowolona. W końcu przed finałem dzieje się to, co zazwyczaj, czyli dobre dialogi oraz akcja na najwyższym poziomie. Nie oczekiwałem niczego więcej i jestem usatysfakcjonowany.

czwartek, 6 stycznia 2011

Czarna Materia Prezentuje: Konstrukt 2(4)/2010 [Jakub Kiyuc] [recenzja]

Brak komentarzy:
Drugi numer Konstruktu wylądował w kioskach z lekkim opóźnieniem, w styczniu zamiast w grudniu, ale ważne, że można go wreszcie dostać. Nie mam pojęcia, ile osób kupiło pierwszy zeszyt, natomiast faktem jest, że nakład spadł z dwudziestu tysięcy egzemplarzy do "zaledwie" czternastu i pół tysiąca. Nie znam się, nie wiem, czy to wynik słabej sprzedaży, czy tak po prostu miało być, w każdym razie to spora i, jak sądzę, znacząca zmiana. Zobaczymy, co będzie za miesiąc (zgodnie z zapowiedziami, trzeci zeszyt ma ukazać się już w lutym).

W samym komiksie zmian jest już dużo mniej - poprzedni numer, mimo licznych zapowiedzi oraz przykładowych plansz, był wielką niewiadomą, ten ma już o wiele mniejszą siłę oddziaływania. Czytelnik znajdzie tu znaną z pierwszej części szatę graficzną, łączącą świetne kadry z takimi, na których właściwie nie wiadomo, co się dzieje. Te drugie mogłyby zostać wyeliminowane, ale i tak jestem zadowolony. Z kolorystyki oraz wyglądających na zniszczone okładek również. Sama historia... niektórzy uznawali zeszyt z listopada za pokręcony, ja uważałem inaczej. Za to w drugiej części spodziewałem się większej liczby odpowiedzi, jednak zamiast ich udzielać, Jakub Kiyuc dorzucił jeszcze parę pytań. Niech będzie, poczekam, oby inni też poczekali. Wciąż cieszę się, że wychodzi z tego dobry komiks, nadal jestem ciekaw, co dalej. Dziwi mnie pomieszanie cenzury z rzucaniem niewyciętymi kurwami, zastanawia, czy będą dostępne wydania zbiorcze serii. Chciałbym wiedzieć, jak sprzedaje się Konstrukt i czy przetrwa.

Pozostaje cierpliwie czekać na kolejne informacje oraz ciąg dalszy historii. W dniu premiery trzeciego zeszytu z przyjemnością wyskoczę do kiosku.

niedziela, 2 stycznia 2011

Bill Baker - Alan Moore. Wywiady [recenzja]

4 komentarze:
Parafrazując jedną z wypowiedzi zamieszczonych na ostatniej stronie okładki Wywiadów: "Nazywanie Alana Moore'a jednym z najbardziej interesujących rozmówców w historii komiksu jest niedomówieniem". Czekałem na tę pozycję, zastanawiając się, co powie czytelnikom autor Strażników i wielu innych kultowych opowieści; czy przypadkiem nie okaże się, że pomimo bezgranicznego szacunku, jakim darzę bohatera tej książki, oraz wielkiej fascynacji jego twórczością, dwie tak długie konwersacje z Billem Bakerem to jednak za dużo? Po przeczytaniu całości mogę napisać tylko jedno: gdzie tam. Książka Wydawnictwa Miligram pokazuje nieco inną twarz Alana Moore'a, niż ta, do której przywykłem - na jej stronach nie znalazłem rozmowy z genialnym szaleńcem, a raczej z bardzo wyważonym i opanowanym twórcą, co w żadnym wypadku nie umniejsza znaczenia jego geniuszu. Odpowiadając na pytania zadawane przez Bakera, Moore analizuje swoje dokonania i sposób tworzenia scenariuszy na spokojnie, bez być może oczekiwanego popadania w obłęd i nie szczędząc odbiorcom wielu interesujących szczegółów. Mówi o tym, jacy ludzie mieli największy wpływ na to, co pisze, a na końcu książki znajduje się indeks osobowy i krótkie notki o każdej wymienionej postaci. Najbardziej wciągnął mnie jednak fragment rozmowy z geniuszem z Northampton dotyczący jego spojrzenia na ekranizacje komiksów, których scenariusze wyszły spod jego ręki - to, jak twórca tej rangi został potraktowany przez Hollywood oraz DC Comics, jest wprost niewiarygodne i nikogo nie powinien zaskoczyć fakt, że Moore już od dawna nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Wcześniej nie miałem pojęcia, jak to wyglądało, i cieszę się, że wykorzystałem okazję, by o tym przeczytać.

Obie rozmowy z Moorem czyta się jak dobre opowieści - bez dłużyzn albo mniej interesujących fragmentów. Trzeba też dodać, że bohater książki nie udziela Bakerowi lakonicznych odpowiedzi na odwal się - na przykład zapytany o planowane kiedyś przejście na "coś w rodzaju pół-emerytury", gada przez ponad dwadzieścia stron. I zapewniam, że nikt przy tym nie uśnie.

Oprócz samych rozmów z Moorem, książka zawiera liczne ilustracje nawiązujące do jego twórczości. Kwestia gustu, dla mnie mogłoby ich nie być, ale jeśli miałbym wyróżnić jakichś autorów, byliby to Tomasz Płonka i Marcin Kuligowski. Co nie zmienia faktu, że w ogóle bym nie narzekał, gdyby w środku znajdował się tylko i wyłącznie tekst.

Wywiady mają naprawdę rewelacyjną okładkę, za to w środku jest już trochę gorzej. Mam tu na myśli korektę. To właściwie jedyna, jednak miejscami bardzo irytująca wada książki. Wygląda na to, że ktoś po prostu spojrzał na plik tekstowy i stwierdził: "Nic nie jest podkreślone na czerwono, to w porządku, może być". Bo faktycznie, literówek nie zauważyłem, ale rozmowa Bakera z Moorem aż roi się od takich zdań jak: "To same uczucie miałem pisząc Prosto z piekła", "Czy istnieje jakiś sposób na pracę wewnątrz tego systemu i nie tylko przeżyć, ale naprawdę prosperować?", "Nie sądzę, żebym tam kryło się cokolwiek", czy: "Jest również autorem komiksów z bardziej niezależnego nurtu, jak Brat Pack - pełną ironii i satyry historii o pomocnikach superbohaterów i superłotrów". Możemy przeczytać, że Peter Kuper jest autorem adaptacji opowiadań "Franka Kafki". Podobnych zgrzytów jest mnóstwo i jeżeli ja, przeciętny czytelnik, zwróciłem na nie uwagę czytając Wywiady jeden jedyny raz, to czemu nie wyłapała ich korekta?

To jednak mniej istotna sprawa. Najważniejsza jest sama treść, a ta nie powinna zawieść nikogo, ani fanów Moore'a, ani ludzi, którzy nie czytają komiksów na co dzień. Bo to po prostu interesująca postać i po skończeniu książki aż chce się wrócić do już przeczytanych dzieł jego autorstwa, a także poznać nowe. I nie tylko te opowiadane za pomocą obrazków - przecież w zamieszczonej pomiędzy okładkami Wywiadów bibliografii można znaleźć również inne ciekawe rzeczy, na przykład powieść Voice of the Fire. Mam też nadzieję, że Moore dokończy obszernie omawianą w jednej z rozmów książkę Jerusalem. Krótko mówiąc, lektura jego dialogów z Billem Bakerem sprawiła mi wielką przyjemność oraz na nowo pobudziła mój apetyt. I tak właśnie miało być.
stat4u