Metody Marnowania Czasu: 2014

środa, 3 grudnia 2014

Fatale: Śmierć podąża za mną [Ed Brubaker & Sean Phillips] [recenzja]

Brak komentarzy:
Eda Brubakera i Seana Phillipsa chyba nie trzeba przedstawiać osobom choćby średnio zaznajomionym z komiksami. Nawet, jeśli nie zetknęli się osobiście z takimi tytułami jak na przykład Gotham Central, Criminal, Sleeper czy Velvet, najprawdopodobniej przynajmniej słyszeli o tych autorach. Wypada też zaznaczyć, że przytoczone wyżej serie to tylko część ich dorobku (oczywiście nie wszystkimi zajmowali się razem) i bez problemu dałoby się wymienić wiele innych. Można powiedzieć, że już same nazwiska zwracają uwagę na Fatale, ale dodajmy do tego jeszcze kilka słów-kluczy: kryminał, horror i macki. Zainteresowani? 

Fatale opowiada o dwóch żyjących w różnych czasach mężczyznach, których łączy niezdrowa fascynacja tą samą kobietą o imieniu Josephine. Z niewiadomych przyczyn tytułowa femme fatale nie zmienia się wraz z upływem lat, za to niezależnie od daty w kalendarzu zdaje się w ten sam sposób sprowadzać nieszczęście na ludzi, z którymi łączą ją bliższe relacje. Sama też nie jest jednak wolna od problemów – podążają za nią członkowie niebezpiecznego kultu wyznawców bogów kojarzących się z istotami wymyślonymi przez Lovecrafta. 

W Fatale mamy więc interesującą zagadkę, sporo brutalnych scen akcji, udane nawiązania do mitologii Cthulhu oraz świetne żonglowanie latami, w których rozgrywają się poszczególne wątki. Dzięki takiemu zabiegowi czytelnik powoli poznaje coraz więcej szczegółów, ale Brubaker nie odkrywa ich bezmyślnie, sprawiając, że odbiorca przestaje być zaciekawiony fabułą. Josephine nie jest postacią jednowymiarową – z jednej strony pozbawiona skrupułów, świadomie wykorzystująca wręcz fanatycznie oddanych jej mężczyzn, ale z drugiej, mająca momenty słabości oraz robiąca te wszystkie rzeczy w dużej mierze ze strachu, by chronić samą siebie. Pozostałe postacie, zarówno pozytywne jak i negatywne, wcale nie odstają od głównej bohaterki. Pojawiający się na kartach komiksu ludzie mają bardzo często złożone problemy, a ich cele niekoniecznie są jasne i oczywiste. Mroczna opowieść została znakomicie zilustrowana przez Seana Phillipsa i pokolorowana przez Dave'a Stewarta. Realistyczne kadry idealnie budują niepokojący nastrój, nieważne, czy mamy akurat do czynienia z krwawą sceną, czy ze zwykłym, zdawałoby się spokojnym przeglądaniem starych fotografii.

Autorzy połączyli różne gatunki w jedną, spójną całość, wydobywając z każdego z nich to, co najlepsze. Zastanawiałem się nad wadami Fatale, jednak żadna poważniejsza czy zdecydowanie warta wytknięcia nie przychodzi mi do głowy. Śmierć podąża za mną to wymarzony start dla każdej serii, a przed nami jeszcze całkiem sporo epizodów. Oczekuję ich z niecierpliwością.

9/10 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

środa, 19 listopada 2014

Smash! nr 2/2014 (2) [recenzja]

Brak komentarzy:

Pamiętam, że pierwszy, rozdawany na Komiksowej Warszawie numer Smasha! przypadł mi do gustu. Niby nie zawierał niczego szczególnie zaskakującego – kilka recenzji, artykułów, zestawienie najciekawszych komiksów o Batmanie i oczywiście komiksy. Jeszcze recenzja gry planszowej Small World i trochę krótszych tekstów związanych z komiksowymi gadżetami, ale ogółem nic, czego nie moglibyśmy się spodziewać, sięgając po tego typu magazyn. Z drugiej strony, prezentował się naprawdę dobrze, a skoro był bezpłatny, istniała spora szansa, że trafi także do ludzi, którzy na co dzień w ogóle nie sięgają po historie obrazkowe – na przykład do tych, którzy bardziej interesują książki. 

W Łodzi, w czasie Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier, nadszedł czas na premierę drugiego numeru. „Bezpłatny magazyn o komiksie i popkulturze” stał się po prostu „Magazynem o komiksie i popkulturze”. Obecnie kosztuje 5,90 zł i nawet osoby, które kręciły nosem, że to już nie to samo, co wcześniej, muszą przyznać, że cena nie jest wygórowana. Co do samej zawartości oraz podejścia do tworzenia Smasha!, nie zmieniło się nic. Są wywiady i teksty o komiksach, jest popkultura (na przykład artykuł o Adventure Time), są gadżety i gry planszowe. Nadal jestem usatysfakcjonowany, choć słyszałem opinie, że tego typu wydawnictwo nie ma szans pozostać na naszym rynku na dłużej. Oby nie była to prawda, bo jeśli chodzi o magazyny komiksowe w Polsce, jak wiadomo nie cierpimy z powodu klęski urodzaju. Na szczęście Smash! może zachęcić potencjalnych czytelników atrakcyjną formą – jest bardzo kolorowy, przyciąga wzrok, nie straszy objętością i miesza interesujące teksty o komiksach z tematami pobocznymi, dodając do tego ciekawe krótkie formy. Nie jestem pewny, czy dobrze odczytuję intencje redakcji, ale być może miało to pokazać, że nie takie te komiksy straszne i wcale nie ma się czego bać. Jednocześnie w Smashu! można znaleźć wiele twarzy tego medium – od fantastyki, przez mangę, aż po historie o superbohaterach.

Pomimo tego, że Smash! to takie „niby nic” i „ale przecież to już było”, dobrze, że jest. Może niekoniecznie dla komiksowych czy zainteresowanych popkulturą wyjadaczy (choć nie mam pojęcia, kto inny zainteresowałby się kolekcjonerskim egzemplarzem hełmu Saurona lub śrubokrętem Doktora Who), którzy na pewno widzieli podobne magazyny już wcześniej, ale dla osób spoza tego grona. Trzeba też przyznać, że jeśli nawet Smash! pod wieloma względami powiela wzorce oraz idzie przetartym szlakiem, nie widzę w tym niczego złego, bo robi to w dobrym stylu. Może mamy wiele udanych tekstów o komiksach w internetowych serwisach i blogach, może by je przeczytać, nie trzeba pozbywać się prawie 6 zł, ale ja lubię takie magazyny. Jednak w dalszym ciągu przemawia do mnie papier, kocham też gry planszowe, więc Smash! po raz drugi mnie kupił i wcale nie zniechęcił tym, że sam też musiałem kupić nowy numer, zamiast, jak wcześniej, dostać egzemplarz za darmo.

Ocena: 7/10

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

piątek, 14 listopada 2014

Skazane na siebie [Miriam Katin] [recenzja]

Brak komentarzy:

Nawet po szybkim przekartkowaniu Skazanych na siebie da się zauważyć, że rysunki Miriam Katin przypominają szkice, ale są to szkice bardzo dopracowane i niejednokrotnie obfitujące w dużą ilość szczegółów. Można odnieść wrażenie, że kreska niezbyt pasuje do "komiksowych wspomnień z czasów II Wojny Światowej", ale ponura kolorystyka, zgrywająca się z zaprezentowanymi w albumie wydarzeniami, robi swoje, skutecznie pozbawiając mnie wątpliwości co do graficznego przedstawienia poszczególnych wątków. Jedynie fragmenty mówiące o czasach po wojnie zostały uzupełnione większą liczbą barw. Te oraz czerwona flaga ze swastyką, zasłaniająca oglądane przez okno niebieskie niebo...

Po wstępnym zapoznaniu się z ilustracjami nadeszła pora na lekturę. Skazane na siebie to komiks opowiadający o matce i córce, które w 1944 roku muszą uciekać z Budapesztu. Matka Miriam zdobywa fałszywe dokumenty, a następnie pali wszelkie dowody swojej prawdziwej tożsamości, mając nadzieję, że po wojnie mimo wszystko jakoś uda się jej odnaleźć swoich bliskich. Rozpoczyna się wspólna wyprawa bohaterek, pełna niebezpieczeństw i stawianych w obliczu tragedii pytań o istnienie Boga, wstrząsająca tym bardziej, że czytelnik ma do czynienia z historią autobiograficzną.

Skazane na siebie mogą poruszyć, opowieść obfituje w nieprzyjemne wydarzenia (choć jest również miejsce dla odrobiny nadziei oraz kilku pozytywnych postaci), a w połączeniu z czarno-białymi planszami wrażenie wszechobecnego nieszczęścia jest potęgowane. Nie ma wątpliwości, że autorka napisała i narysowała ważny album, nie tylko dla niej samej czy dla uczestników przedstawianych przez nią sytuacji. Raczej nikt nie zaprzeczy, że Miriam Katin powinna opowiedzieć swoją historię. Czy jest to jednak udany komiks? Moim zdaniem nie do końca. Pomimo zawartych w nim wątków, nie zdołał mną wstrząsnąć, i nie chodzi tu o mój brak empatii. Można opowiedzieć wciągającą historię o najzwyklejszym wyjściu do sklepu, można też znużyć kogoś wspomnieniami związanymi z wojną. Autorka nie zanudza, jednak nie przedstawia niczego wyjątkowego pod względem narracji czy pomysłów na poprowadzenie fabuły. Owszem, są przerywniki w postaci fragmentów z późniejszych lat, kiedy Katin jest już osobą dorosłą, poruszane są kwestie teologiczne, ale Skazane na siebie to przede wszystkim dość sucha relacja. Nie chodzi o to, żeby z każdego albumu o II Wojnie Światowej robić przytłaczający wyciskacz łez, ale mimo to czegoś tu zabrakło.

Gdybym oceniał komiksy w skali od 1 do 10, w przypadku Skazanych na siebie sądzę, że postawiłbym 6. To całkiem dobry album, zawierający interesującą historię i ciekawe ilustracje. Dobry, ale jeśli chodzi o komiksy autobiograficzne, nie tylko te o wojnie, czytałem już dużo lepsze. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

poniedziałek, 3 listopada 2014

Ultra: Seven Days [Joshua Luna & Jonathan Luna] [recenzja]

Brak komentarzy:

Miniseria Ultra: Seven Days autorstwa braci Luna dopadła mnie nagle i z zaskoczenia. Kolega wyciągnął wydanie zbiorcze z torby, wziąłem je do ręki, zobaczyłem tytuł, zajrzałem na ostatnią stronę okładki: entuzjastycznie chwali Brian K. Vaughan, więc może być dobre, pomyślałem. Poza tym wygląda na (fakt, że kolejną) nietypową opowieść o superbohaterach, a ja lubię nietypowe opowieści o superbohaterach. Z torby kumpla komiks powędrował do mojej.

Co to właściwie jest?

Pearl Penalosa, pseudonim Ultra, główna bohaterka opowieści, jest bardzo silna, lata, nosi specjalny kostium, nie zapominając o pelerynie, i ratuje ludzi. Było? Było. Ultra mieszka w Spring City, a pomaganie potrzebującym to dla niej po prostu praca na etacie, choć Pearl nie podchodzi do swojego zajęcia jak do nudnej roboty w korporacji, którą trzeba jak najszybciej odbębnić. Razem ze swoimi przyjaciółkami, które zajmują się dokładnie tym samym, są u siebie w mieście gwiazdami: udzielają wywiadów, uczestniczą w sesjach zdjęciowych, nagrywają utwory muzyczne i biorą udział w konkursie na najlepszą superbohaterkę. Czyli mamy do czynienia z historią o celebrytach w kolorowych kalesonach, ale nie jest to coś skupiającego się przede wszystkim na otwartych i bezlitosnych kpinach z tego rodzaju postaci, jak miało to miejsce w X-Force, a później w X-Statix Petera Milligana i Michaela Allreda.

Pewnej nocy Ultra i jej przyjaciółki, Aphrodite i Cowgirl, zauważają w drodze powrotnej do domu plakat reklamujący usługi wróżbitki. Odwiedzają kobietę, która przepowiada przeszłość każdej z nich. Pearl dowiaduje się, że w ciągu najbliższych, tytułowych siedmiu dni odnajdzie swoją prawdziwą miłość. Ani przez chwilę nie ma zamiaru przykładać wagi do przepowiedni, ale jej towarzyszki próbują przekonać ją, że wreszcie spotka mężczyznę swojego życia.


Miłość w ciągu siedmiu dni, a gdzie superhiroł, latanie, wybuchy i nawalanki z mutantami?

Kiedy spróbowałem zachęcić do tego komiksu innych ludzi, nakreślając jego fabułę, poległem. Jeśli ktoś szuka w nim latania, wybuchów, obdarzonych niesamowitymi zdolnościami łotrów, znajdzie to wszystko, ale na drugim planie. Na pierwszym jest Ultra i jej sercowe problemy. Oczywiście wkrótce po wizycie u wróżbitki spotyka kogoś, idzie z nim na randkę, rozmawiają przy herbacie... brzmi źle? Wiem. Ale siła tej historii polega na tym, że jest naprawdę świetnie napisana. Dialogi są fantastyczne i stanowią główną siłę tej miniserii. Nie podejrzewałem, że czytanie takiego komiksu sprawi mi tyle przyjemności, ale byłem w błędzie. Dawno nie bawiłem się tak dobrze i byłoby inaczej chyba jedynie gdybym należał do czytelników, którym bardzo przeszkadzają historie o superbohaterach pisane z przymrużeniem oka.

Ma się rozumieć, że to nie tylko obrazkowa komedia romantyczna, dzieje się tutaj trochę więcej i nie przez cały czas jest śmiesznie, ale większą część albumu pochłonąłem z uśmiechem na ustach. Muszę dodać, że bardzo szerokim. Cytowany na ostatniej stornie okładki Vaughan wcale nie kłamał: to naprawdę zabawna i niepowtarzalna opowieść o ludziach (głównie kobietach) w pelerynach.


10 sexiest superheroines of all time

Rysunki, choć nie rzucają na kolana, spełniają swoją użytkową rolę. Kadry są dobrze zaprojektowane, proste, pozbawione zbędnych szczegółów i przyjemne dla oka. Zostały jednak przytłoczone przez pomysł na przedstawienie całości. Pamiętam, jak chwaliłem The Filth za sposób wydania tego komiksu. Większość okładek Ultra: Seven Days wygląda jak okładki różnego rodzaju czasopism, na przykład tych wypełnionych zdjęciami gwiazd oraz „ciekawostkami” z ich życia. Znajdziemy na nich tytuły tekstów („Spring Music Preview – Snoop Froggy Frog, Destiny's Bastard, Poo Fighters and More”, czy „Bedroom Tips – Never be faster than a speeding bullet again”), oraz inne zapowiedzi tego, co będzie można znaleźć w środku numeru. Co ciekawe, czasami to samo pismo pojawia się później na dalszych stronach komiksu. Oprócz tego autorzy przygotowali również reklamy, w których biorą udział Ultra, Cowgirl i Aphrodite, a także wywiady z bohaterkami czy artykuły o ich działalności. Wszystko to sprawia, że wykreowany przez braci Luna świat nabiera większej autentyczności, jednocześnie wywołując na twarzy czytelnika jeszcze szerszy uśmiech. Rewelacyjny i bardzo dobrze zrealizowany pomysł.


Bonus! Clumsy Caped-Crusaders

Gdyby znów przyszło mi opowiedzieć komuś o tym komiksie, chyba nadal nie potrafiłbym streścić fabuły Ultra: Seven Days tak, by zachęcić kogoś do zapoznania się z albumem braci Luna. Mam nadzieję, że mimo wszystko udało mi się to w tej recenzji. Mogę się mylić i błędnie zakładać, że skoro ja nie słyszałem wcześniej o przygodach Pearl, nie słyszała o nich także większość rodzimych czytelników opowieści obrazkowych, ale jeśli mam rację, namawiam wszystkich do sięgnięcia po tę historię. Może nie przewróci niczyjego wyobrażenia o superbohaterach do góry nogami, ale dostarczy ogromnej dawki humoru i bezpretensjonalnej rozrywki.

środa, 15 października 2014

Miller & Pynchon [Leopold Maurer] [recenzja]

Brak komentarzy:

Miller i Pynchon wytyczają linie demarkacyjne. Chodzą, mierzą, przy tym dużo rozmawiają, a także przeżywają mniej lub bardziej przyjemne przygody. Na swojej drodze spotykają ludzi oraz posługujące się ludzką mową zwierzęta. Miller bardziej interesuje się kobietami, a mniej obowiązkami, za to Pynchon jest zdecydowanie oddany swojej pracy, zaś przed kontaktami z płcią przeciwną powstrzymują go ciągle żywe wspomnienia związane z jego zmarłą dziesięć lat wcześniej żoną. Można powiedzieć: taki standard. Fakt, że profesja bohaterów jest dość nietypowa, jednak ile razy spotykaliśmy historie z udziałem dwóch postaci z przeciwnych biegunów, które nie akceptują się nawzajem w stu procentach, ale muszą jakoś ze sobą żyć? 

W takich sytuacjach wiele (wszystko?) zależy od sposobu skonstruowania charakterów protagonistów i od tego, czy łączące ich relacje uda się uczynić interesującymi dla czytelnika. Na szczęście pochodzący z Austrii Leopold Maurer nie zmarnował swojego pomysłu. Zarówno Miller jak i Pynchon są bardzo wyraziści, przyciągający uwagę, zaś pomimo panującego w komiksie minimalizmu i braku rozrzutności w używaniu słów, ich rozmowy, przeszkody, jakie napotykają na swojej drodze, wspomnienia, spotkania z żywymi lub zmarłymi (!) bliskimi – wszystko to jest ciekawą opowieścią samą w sobie, ale jednocześnie można wyczuć znajdujące się pomiędzy wierszami drugie dno. Album nie jest jednoznacznie humorystyczny, depresyjny czy nostalgiczny, pokazuje smutek i radość, unikając banału. Na ostatniej stronie okładki Millera & Pynchona można przeczytać, że "niektórych rzeczy nie da się przełożyć na wykresy". Tak samo jest z historią Maurera. Część tego, co można przeżyć w czasie lektury, trudno jest przełożyć na słowa i pozostaje obronić się stwierdzeniem, że najlepiej po prostu przekonać się o tym samemu, czytając komiks. Do tego dochodzi jeszcze przejrzysta, dość oszczędna kreska - co z tego, że pozbawiona fajerwerków? Lubię takie plansze, mały format, równo po sześć kadrów na stronie, balans pomiędzy efektem gadających głów a większą ilością szczegółów. Rysunki Maurera nadają jego historii specyficzny rytm. Zarówno jeśli chodzi o scenariusz, jak i sposób ilustrowania kadrów, jest to rytm leniwy, ale paradoksalnie bardzo bogaty w oferowane odbiorcy doznania. 

Nie chcę się nad tym komiksem zbytnio rozpływać, przesadnie go chwalić. Oczywiście, że czytałem lepsze opowieści obrazkowe, a ta napisana i narysowana przez Maurera nie jest niepodważalnym przebłyskiem geniuszu. Mimo to bardzo cenię historie, które oprócz samego przeczytania, mechanicznego przewracania kartek, można także przeżywać i niekoniecznie wynika to wprost z wymyślonych przez autora wątków, zwrotów akcji czy porywających dialogów, ale z czegoś, czego nie można dotknąć. Miller & Pynchon to właśnie taki album. 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Gildii Komiksu

poniedziałek, 6 października 2014

Ostatni żubr [Tomasz Samojlik] [recenzja]

Brak komentarzy:

Jeśli ktoś zetknął się z innym albumami Tomasza Samojlika zanim sięgnął po niniejsze wydanie Ostatniego żubra, w czasie lektury tej historii poczuje się jak w domu. Ta sama kreska, podobne pomysły na scenariusze, identyczne podejście do tematu i zbiór ciekawostek na końcu komiksu. Niezależnie od tego, po którą z pozycji tego autora sięgnie się w pierwszej kolejności, można być usatysfakcjonowanym albo odnieść wrażenie, że Samojlik stoi w miejscu, a wręcz przestał się rozwijać – ale może już wcale nie musi? 

Tak jak w przypadku Bartnika Ignata i skarbu puszczy, w obsadzie Ostatniego żubra znalazło się sporo miejsca dla ludzi, choć ma się rozumieć, że ważną rolę odgrywają tu także zwierzęta. Miejscem akcji opowieści Samojlika jest ponownie Puszcza Białowieska, zaś głównym bohaterem tytułowy mały żubr niemający nawet imienia. Chociaż jeszcze o tym nie wie, to na jego barkach będzie spoczywał los całej puszczy, i bardzo dużo zależy od tego, czy uda mu się przeżyć. Póki co usiłuje dotrzeć do Serca Lasu, o którym usłyszał od mamy. W międzyczasie jedni ludzie chcą się go za wszelką cenę pozbyć, a inni próbują go uratować. 

To jeszcze jeden album, w którym autor łączy prostą, wyrazistą kreskę z zabawnym, pouczającym i niezwykle uniwersalnym scenariuszem. Przygody ostatniego żubra mogą śledzić z zainteresowaniem zarówno młodsi, jak i starsi odbiorcy. Tyczy się to również informacji o historii oraz mieszkańcach Puszczy Białowieskiej zamieszczonych na końcu albumu. Samojlik zaprzecza tezie, że jeśli coś jest dla wszystkich, to tak naprawdę jest dla nikogo. 

Zapoznawanie się z kolejnymi albumami twórcy Ryjówki przeznaczenia kojarzy się z lekturą nowych tomów Fistaszków Schulza – co prawda poza kilkoma nowymi wątkami powiewu świeżości tu nie uświadczymy, ale dzieło nie traci przez to na jakości. Wygląda na to, że Tomasz Samojlik już jakiś czas temu znalazł swój sprawdzony sposób na robienie komiksów i zamierza się go trzymać. Być może mógłby osiągnąć jeszcze więcej, ale nie zmienia to faktu, że jego albumom – nowszym czy starszym – nie można niczego poważnego zarzucić. Jeśli nawet pojawiają się w nich jakieś niedoróbki, to po lekturze żadna z nich nie pozostaje w pamięci, za to masa pozytywnych wrażeń – jak najbardziej.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Booklips

środa, 24 września 2014

Jestem Bogiem, tom 1 [Hubert Ronek] [recenzja]

Brak komentarzy:

Historia przedstawiona w pierwszym tomie komiksu Jestem Bogiem dojrzewała w głowie Huberta Ronka bardzo długo - pierwszy epizod można było przeczytać jeszcze w kserowanym Ziniolu. Autor potrzebował sporej ilości czasu, żeby wreszcie dokończyć i opublikować swoją historię, ale kiedy już to zrobił (po zebraniu odpowiedniej, a wręcz nadmiernej kwoty za pośrednictwem serwisu PolakPotrafi.pl), pokazał, że teraz nie ma zamiaru zwalniać. Dodatkowa opowieść ze świata Jestem Bogiem ukazała się w 28 numerze KGB, zaś w zapowiedziach jest już kolejny album, zresztą również opłacony dzięki finansowaniu społecznościowemu. Widać więc, że twórcy zależy na doprowadzeniu całości do finału, z kolei odbiorcy od początku wspierali ten komiks i wygląda na to, że będą robić to nadal.

Główny bohater serii to Jan Zygfryd Reśniak, przeciętniak obwieszczający pewnego dnia światu, że jest tytułowym Bogiem. Nietrudno przewidzieć reakcje otoczenia, od żony Reśniaka do przypadkowych rozmówców. Naturalnie nikt mu nie wierzy, choćby nie wiem jak wiele rzeczy wskazywało na to, że ma rację, przy czym prawdę zna póki co jedynie autor. Ronek nie zrobił z Jestem Bogiem historii obyczajowej przypominającej film Niezniszczalny; choć nie zabrakło tu nienachalnego drugiego dna, dominuje akcja i szalony humor. Przekonania samozwańczego Boga połączone z przypadkowymi wydarzeniami dają mieszankę wybuchową, z powodu której nie ma czasu na spokojne zaczerpnięcie oddechu, tak dla Reśniaka, jak i dla czytelnika. Choć album jest bardzo krótki, fabuła nie zwalnia nawet na moment.

Ilustracje Ronka kojarzą się z czasami zinów odbijanych na ksero, wyglądają na szybkie, ale pozbawione bylejakości szkice. Kadry są zarazem proste i na tyle szczegółowe, żeby autor nie został posądzony o przygotowywanie plansz "na odwal się". Przypominają nieco bardziej skomplikowaną pod względem stylu kreskówkę i robią dobre wrażenie. Tak jak w przypadku scenariusza, twórca nie zmarnował ani jednej strony. Wspomina we wstępie, że jest zadowolony z tego, co udało mu się osiągnąć w kwestii rysunków i mogę stwierdzić, że jego zadowolenie jest w pełni uzasadnione. 

Pierwszy tom serii Jestem Bogiem to ciekawy i dobry komiks, chociaż drażnią mnie w nim dwie rzeczy. Po pierwsze, wynikający ze wspomnianego wcześniej szybkiego tempa chaos - zbyt wielkie nawarstwienie zmian i zwrotów akcji, wrażenie, że wszystkiego jest za dużo naraz. Po drugie i najważniejsze, wypełniający album humor, delikatnie mówiąc, nie do końca z mojej bajki. Co nie znaczy, że nie będzie z bajki sporej grupy potencjalnych czytelników, przy okazji lubiących opowieści napakowane niemal nieustanną akcją. Tacy odbiorcy znajdą się na pewno i to przede wszystkim oni powinni zwrócić na komiks Ronka uwagę.

piątek, 12 września 2014

Życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił [Seth] [recenzja]

Brak komentarzy:

Etykietka jednego ze stu najlepszych komiksów XX wieku, nadana powieści graficznej Setha przez magazyn Comics Journal, brzmi zachęcająco, chociaż i bez tej wiedzy album Życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił wzbudzał zainteresowanie sporej części rodzimych czytelników historii obrazkowych. Pośrednio Seth pojawił się już w Polsce: był przecież obecny na planszach kontrowersyjnego Na własny koszt Chestera Browna. Teraz, dzięki Wydawnictwu Komiksowemu, prezentuje nam swoją historię autobiograficzną.

Głównemu bohaterowi albumu niemal wszystko, nawet najbardziej błahe wydarzenie w życiu, kojarzy się z komiksami. Do wielu spraw podchodzi całkowicie beznamiętnie, wyjątkiem są gazetowe paski i rysunki satyryczne. Potrafi rozstać się z dziewczyną bez mrugnięcia okiem, a jednocześnie być zafiksowanym na punkcie poszukiwania informacji i prac ilustratora o pseudonimie Kalo, publikującego w latach 40-tych i 50-tych zeszłego stulecia. I o tym właśnie jest ten album: o poszukiwaniu Kalo (który, nawiasem mówiąc, tak naprawdę wcale nie istniał) i o niedającej spokoju, trawiącej obsesji. Czytelnik, uczestnicząc w śledztwie prowadzonym przez Setha, jednocześnie zgłębia jego skomplikowaną osobowość, poglądy i tryb życia.

Tempo całej historii jest tak leniwe, że z początku nie pozostaje nam nic innego, jak skupić uwagę na utrzymanej w jednolitej kolorystyce warstwie graficznej albumu. Charakterystyczna kreska i dbałość o szczegóły naprawdę robi spore wrażenie. W międzyczasie nasuwają się jednak pytania: po co właściwie autor dzieli się ze światem tą opowieścią? Kogo interesuje poszukiwanie wiadomości o życiu jakiegoś zapomnianego rysownika? W pewnym momencie wszystkie wątpliwości zostają jednak rozwiane. I to nie dlatego, że Życie nie jest takie złe… serwuje nam nagle jakiś niespodziewany zwrot akcji (powolny rozwój fabuły oraz melancholijna atmosfera utrzymują się aż do samego końca albumu). Po prostu czytelnik poznaje Setha coraz lepiej i dostrzega, że w jego poszukiwaniach nie chodzi o cel, a bardziej o samą podróż. Nie ma w tym może nic odkrywczego, jednak autor przedstawił nam tę prawdę w jakże piękny i zapadający w pamięć sposób. Stopniowo wyłania się także drugie dno komiksu oraz rzeczy, które można wyczytać jedynie między wierszami. Dzieło Setha posiada też fantastyczne zakończenie, kojarzące się z Ranami wylotowymi Rutu Modan: dosłownie na kilku ostatnich kadrach idealnie podsumowuje opowieść, pokazując tym samym jej sens.

Życie nie jest takie złe, jeśli starcza ci sił to komiks, który najzwyczajniej w świecie wypada znać. Nie przez to, że ktoś uznał go arbitralnie za lekturę obowiązkową, ale dlatego, że jest to ponadprzeciętny, bez wątpienia warty przeczytania i postawienia na półce album. Z pewnością wielu czytelników historii obrazkowych znajdzie w charakterze Setha kawałek siebie. Jednak nie jest to niezbędne, by docenić tę historię.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Booklips

środa, 30 lipca 2014

88/89 [Michał Rzecznik i Przemek Surma] [recenzja]

Brak komentarzy:

Zarówno Michała Rzecznika jak i Przemysława Surmy raczej nie trzeba przedstawiać rodzimym czytelnikom komiksów. Ten pierwszy kojarzy się przede wszystkim z szalonym geniuszem, przy czym owe szaleństwo jest widoczne nie tylko w poważnych opowieściach, takich jak Maczużnik, ale także w humorystycznym S/N, a nawet w jego niemal pozbawionej ilustracji Warszawie. Z kolei Surma, choć nie ma na koncie aż tylu szeroko dyskutowanych publikacji, z pewnością może poszczycić się wyrobioną, rozpoznawalną kreską uatrakcyjniającą każde wydawnictwo z jego udziałem. Jakiś czas temu autorzy zrobili wspólnie album 88/89, opowiadający o zrywie Solidarności oraz upadku komunizmu. 

Zgodnie z informacją od wydawcy komiks przeznaczony jest dla odbiorów w wieku 10-12 lat, chociaż to zdecydowanie zbyt sztywna rama. Pomimo tego, że na pierwszy rzut oka 88/89 rzeczywiście kojarzy się z publikacją dla dzieci, znaczącym elementem historii napisanej przez Rzecznika jest granie na sentymencie starszych czytelników, żyjących w tych samych czasach, co Adam, główny bohater albumu. Na szczęście nie mamy tu do czynienia z cierpiącym na nadmiar patosu komiksem historycznym. Na szczęście, ponieważ scenarzysta rozegrał to w o wiele mniej oczywisty sposób. Skupił się na tym, co było najważniejsze w dzieciństwie Adama i jego rówieśników, bo przecież dla najmłodszych problem stanowią takie rzeczy jak chociażby niechciany szkolny mundurek, a niekoniecznie dziejąca się wokół wielka historia. Choć i dla niej znalazło się tu całkiem sporo miejsca.

Cała ta mozaika krótkich scen składających się z niezwykle prostych, ale istotnych nawet po latach wydarzeń została świetnie zilustrowana przez Przemysława Surmę. Kreska, choć prosta, jest, jak zawsze w przypadku tego rysownika, charakterystyczna i z powodzeniem urozmaica komiks. Jednocześnie w czasie lektury w ogóle nie przeszkadza fakt, że plansze składają się głównie z postaci: zdecydowana większość kadrów jest pozbawiona tła. Jak widać Surma nie potrzebował nadmiaru szczegółów, by podkreślić atmosferę panującą w opowieści Rzecznika.

W 88/89 rysownik po raz kolejny potwierdził swoje umiejętności, z kolei scenarzysta pokazał się czytelnikom od jeszcze jednej, mniej znanej strony. W obu wypadkach wyszło to albumowi na dobre – historia jest sprawnie napisana i zilustrowana, zaś jej zakończenie powinno zostać zapamiętane na dłużej. Nie wyszła z tego jedna z wielu opowieści o upadku komunizmu, a w dodatku całość została świetnie wydana. Nie sądzę, by był to pretendent do tytułu komiksowego albumu roku, ale solidna, godna polecenia lektura – jak najbardziej.

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Booklips

czwartek, 24 lipca 2014

Cheap East [recenzja]

2 komentarze:
Cheap East jest pierwszą galerią komiksu w Polsce, ale także ukazującym się od zeszłego roku magazynem komiksowym, różniącym się pod względem formy od innych tego typu wydawnictw dostępnych w naszym kraju. Nie ma tu miejsca na wysoką jakość papieru, dużą ilość stron czy sztywną okładkę. Z wyglądumagazynkojarzy się raczej z gazetą, z zawierającą informacje broszurą, i to taką, która w czasie lektury może zostać kilkukrotnie zagięta, zaś po lekturze wyrzucona do kosza na śmieci. W pewnym sensie tym właśnie jest Cheap East – darmową, pozbawioną przepychu publikacją mająca na celu poszerzenie horyzontów czytelnika, zarówno takiego, który o komiksach wie bardzo wiele, jak i dla całkowitego nowicjusza. [całość na stronie Gildii Komiksu]

środa, 9 lipca 2014

Stacja 16 [Yves H. i Hermann] [recenzja]

Brak komentarzy:
Czytelnik biorący do ręki „Stację 16” można oczekiwać po tym tytule wielu dobrych rzeczy. Po pierwsze, komiks zilustrował Hermann, znany polskiemu odbiorcy z takich popularnych cykli, jak „Wieże Bois-Maury”, „Jeremiah” czy „Bernard Prince”. Operujący szczegółową, realistyczną kreską belgijski artysta sprawia, że narysowane przez niego plansze zawsze stanowią mocny punkt opowieści. Po drugie, intryguje także sama fabuła, której akcja rozgrywa się na archipelagu u północnych wybrzeży Rosji A.D. 1955, gdzie odbywały się liczne próby nuklearne. W tym ponurym zakątku znajduje się dawno opuszczona stacja, z której ktoś nadaje komunikat z prośbą o pomoc. Członkowie straży granicznej – mimo przekonania, że mają do czynienia z pomyłką – wyruszają na patrol mający ustalić genezę dziwnego zjawiska. Po przybyciu na miejsce zwiadowcy stają w obliczu takich atrakcji, jak anomalie pogodowe, czasoprzestrzenna pętla czy konfrontacja z upiornym pokłosiem medycznych eksperymentów. A może jednak to wszystko nie dzieje się naprawdę, lecz jest efektem zbiorowej halucynacji? [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

niedziela, 15 czerwca 2014

Lewą Ręką Spisane: Strażnicy - Początek [Szymon Kaźmierczak] [recenzja]

Brak komentarzy:
Parodia Strażników Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa na dwudziestu kilku stronach? Serio? To w ogóle możliwe? Z jednej strony wszelkie wątpliwości są jak najbardziej uzasadnione. Z drugiej, Szymon Kaźmierczak pokazywał już wielokrotnie, że ma ciekawe i oryginalne pomysły, choćby w przypadku będącego prztyczkiem w nos dla kolekcjonerów i fetyszystów komiksów zinu Lewą Ręką Spisane albo miniaturowej historii Amazońska jazda. Może więc nawet tak bardzo karkołomny plan doczekał się pomyślnej realizacji? [całość na stronie Gildii Komiksu]

środa, 11 czerwca 2014

Tequila: Władca marionetek [Łukasz Śmigiel i Katarzyna Babis] [recenzja]

Brak komentarzy:
Tequila od samego początku jawiła się jako przedsięwzięcie niezwykle ambitne i wykraczające poza komiksowe medium. Pomysłodawca serii, Łukasz Śmigiel, postanowił uzupełnić albumy z opowieściami obrazkowymi serią książek oraz opowiadań. Inicjatywa cieszyła się sporym zainteresowaniem, zaś autorzy nie mieli problemów z zebraniem funduszy na wprowadzenie go w życie za pośrednictwem portalu Polak Potrafi. Jakiś czas później ukazał się pierwszy tom komiksowego odłamu projektu, narysowany przez Katarzynę Babis i zatytułowany Władca marionetek. [całość na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 10 czerwca 2014

Bohater [Flix] [recenzja]

Brak komentarzy:
Opowieści autobiograficzne mają to do siebie, że ich autorzy siłą rzeczy zawsze przedstawiają swoje życie do pewnego momentu, nie znając przyszłości. Można co prawda mówić o własnych doświadczeniach od narodzin aż do śmierci, a nawet po niej, tak jak choćby Kevin Spacey w „American Beauty”, ale jest oczywiste, że nie zrobi tego żaden prawdziwy człowiek. Flix, niemiecki twórca komiksów do tej pory znany rodzimemu czytelnikowi z albumów „Dziewczyny” i „Pamiętam, jak…”, spróbował jednak w „Bohaterze” tego dokonać. [więcej na stronie Booklips]

czwartek, 5 czerwca 2014

Sierstka [Marta Zabłocka] [recenzja]

Brak komentarzy:
Dzięki komiksowi „Znamy się tylko z widzenia”, czytelnicy nie mający styczności ze stroną internetową Marty Zabłockiej mogli dobrze poznać autorkę – nie tylko jako scenarzystkę i rysowniczkę, ale także osobę prywatną. Album stanowił zbiór mniej lub bardziej udanych krótkich form, ale jako całość pozostawiał po sobie dobre wrażenie. Teraz nadszedł czas na „Sierstkę”, kolejne wydawnictwo artystki, zawierające jej eksperymenty z dłuższymi formami, które – w przeciwieństwie do lapidarnych komiksów oraz ilustracji ze „Znamy się tylko z widzenia” – nie były wcześniej publikowane na blogu zycie-na-kreske.blogspot.com. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

sobota, 31 maja 2014

X2 [Dariusz Cybulski i Daniel Grzeszkiewicz] [recenzja]

Brak komentarzy:
Czytając album Gedeon zebrany Daniela Grzeszkiewicza bardzo ubolewałem nad faktem, że ten rewelacyjny rysownik nie znalazł sobie równie utalentowanego scenarzysty. Historie opowiadane przez niego rozgrywały się na zasadzie strumienia świadomości – widać było, że autorowi największą przyjemność sprawia ilustrowanie wymyślonych przez siebie postaci, a spójna i przemyślana fabuła jest dla niego sprawą drugorzędną. W efekcie czytelnicy dostali zbiór wypełniony sporą ilością powalających grafik, ale nic poza tym. Tylko tyle i aż tyle, choć osobiście skłaniam się ku tej pierwszej wersji, bo takie rysunki naprawdę zasługują na coś więcej. [całość na stronie Gildii Komiksu]

środa, 30 kwietnia 2014

Hilda i Nocny Olbrzym [Luke Pearson] [recenzja]

Brak komentarzy:
Pomimo świetnej oprawy graficznej, komiks Hilda i Troll nie zdołał mnie do końca urzec. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że to historia spod szyldu Centralki, przeznaczona dla najmłodszych czytelników, jednak mimo to całość była zbyt prosta, przeleciała za szybko, nie zostawiając po drodze zbyt wielu godnych zapamięta szczegółów, bohaterów czy wątków. Protagonistkę dało się polubić, jej wypełnione dziwnymi oraz fascynującymi postaciami otoczenie pozwalało żałować, że samemu nie widywało się podobnych rzeczy w dzieciństwie, ale nic poza tym. Po lekturze zostawało najwyżej wpatrywanie się w ilustracje Pearsona i podziwianie pięknego sposobu wydania tego albumu. [całość na stronie Gildii Komiksu]

wtorek, 15 kwietnia 2014

Little Big Adventure 2 [recenzja]

Brak komentarzy:

Zawsze tak jest: zabieram się za jakąś grę, zaczynam zabawę, ale potem coś nie działa, coś odciąga mnie od fabuły i daję sobie spokój, najczęściej wracając dużo później. Czasami po latach. O pierwszym epizodzie Little Big Adventure pisałem w styczniu 2012 roku, zapowiadając, że już wziąłem się za kontynuację opatrzoną podtytułem Twinsen's Odyssey. Dalszy ciąg tej wspaniałej przygodówki ukończyłem jednak dopiero niedawno, wreszcie w dobrych warunkach, bo instalowanie starych gier na nowszych komputerach jest nieraz łamigłówką bardziej skomplikowaną, niż te, jakie napotykać będą kierowane przez nas postacie. Na szczęście udało się i znowu przyszło mi ratować planetę Twinsun z opresji.

Jak można łatwo się domyślić, po wydarzeniach z pierwszej części serii Twinsen jest bohaterem: ocalił świat, pozbył się podłego dyktatora Funfrocka, uratował swoją dziewczynę Zoe, a teraz jego życie to prawdziwa sielanka. Oddał swoje magiczne wyposażenie do muzeum i w spokoju oczekuje potomka (zwracam uwagę, że, o ile czegoś nie przeoczyłem, w grze nie ma mowy o jakimkolwiek małżeństwie, tymczasem dziecko jest w drodze – jakże to tak?). Jest wszędzie rozpoznawany, wszyscy go uwielbiają, a rzeczy takie jak portrety z jego podobizną czy poświęcone mu pomniki wcale nie są rzadkością. Skoro jednak znowu mamy kierować jego poczynaniami, jest oczywiste, że coś musi pójść nie tak. Z początku nie dzieje się nic tak spektakularnego jak w poprzedniej części: Dino-Fly, latający dinozaur Twinsena, zachorował, a naszym zadaniem jest zdobycie potrzebnego lekarstwa. Gracze lubiący przygodówki nie będą zaskoczeni, jeśli okaże się, że na drodze do rozwiązania tego problemu pojawi się wiele innych, mniejszych przeszkód, z jakimi również trzeba będzie sobie poradzić, a to i tak dopiero początek prawdziwej przygody. Wkrótce planetę Twinsun odwiedzą tajemniczy Esmerzy, pozornie przyjaźnie nastawiona rasa, której zachowanie wygląda bardzo podejrzanie i właściwie od samego początku wiadomo, że to właśnie oni będą naszymi głównymi przeciwnikami w Little Big Adventure 2.


Kontynuacja serii ukazała się w 1997 roku, trzy lata po premierze pierwszej części. Pamiętam, że już wtedy recenzentów zaskoczyła znikoma liczba różnic pomiędzy wyglądem obu części. Z drugiej strony, tak naprawdę nie było potrzeby wprowadzania radykalnych zmian ani poprawek. Przygodówka wyglądała świetnie, a twórcy pewnie założyli, że lepsze jest wrogiem dobrego, przez co pomimo często zabójczego dla wyglądu gier komputerowych upływu czasu, Twinsen's Odyssey pod względem wizualnym wygląda niemal tak samo jak poprzednia odsłona gry. Jeśli chodzi o dźwięk i sterowanie, postąpiono podobnie. Nasz bohater nadal ma cztery tryby działania (dla przypomnienia: zwykły, czyli chodzenie, rozmawianie z napotkanymi postaciami oraz czytanie plakatów lub znaków; tryb sportowy, czyli bieganie i skakanie; tryb agresywny, umożliwiający walkę i tryb dyskretny, pozwalający na skradanie się), ale na szczęście nie zatacza się ani nie traci zdrowia po uderzeniu w ścianę, kiedy biega. Był to jeden z bardziej irytujących elementów gry w części pierwszej. Kolejną był brak możliwości zapisania stanu rozgrywki w dowolnej chwili. Ten problem także rozwiązano, przez co poziom trudności jest znacznie niższy, za to wreszcie można skupić się na fabule i rozwiązywaniu zagadek, zamiast, rzucając mięsem, próbować po raz pięćdziesiąty nie zabić się w najeżonej pułapkami świątyni.

Dwie główne wady Little Big Adventure zostały wyeliminowane, a na wielkie innowacje nie ma co liczyć. Ale jednak jakieś są. Na przykład, kiedy Twinsen wychodzi z budynków i przemierza otwarte przestrzenie, mamy możliwość obserwowania go z kilku różnych kamer. Poza tym obszary są bardziej rozległe – w przeciwieństwie do pierwszej części, wyspy nie zostały podzielone na kilka mniejszych sektorów. Po drugie, napotykane przez bohatera postacie żyją własnym życiem, poruszają się, inaczej niż w większości przygodówek, w których bardzo często dana osoba jest przypisana do jednej lokacji. Oczywiście jest to własne życie w wydaniu minimalistycznym, ale i tak robi bardzo pozytywne wrażenie. Reszta to w zasadzie powtórka z rozrywki, włącznie z dużą liczbą znanych z pierwszej części (choć trochę odświeżonych) miejsc i bohaterów, jednak należy pamiętać, że to wciąż rozrywka na najwyższym poziomie.


Najważniejsza sprawa w tego rodzaju grach, czyli zagadki, to znowu element, który niewiele różni się od tego, co można było zobaczyć w poprzednim odcinku serii. Nie są zbyt skomplikowane (wystarczy uważnie słuchać tego, co mają do powiedzenia napotkani rozmówcy oraz metodycznie przeszukiwać wszelkie lokacje, a nie powinno być problemu z samodzielnym ukończeniem gry), ale wciągają. Poza tym sama fabuła nie straciła nic ze swojej genialności. To nadal wyjątkowo świeża (nawet po tylu latach) i oryginalna historia, zdolna do zainteresowania graczy w każdym wieku, choć pozornie nadaje się wyłącznie dla tych najmłodszych.

Kontynuacja opowieści o Twinsenie potwierdza fakt, że Little Big Adventure to świetny cykl i raczej nie ma co liczyć na to, że kiedykolwiek się zestarzeje. Nie mogę się zdecydować, która część gry jest moim zdaniem lepsza – różnice są tak naprawdę niewielkie, może ostatnie sceny rozwiązywania problemów z Esmerami są zbyt szare i wizualnie monotonne jak na tę grę, może początek serii rzeczywiście miał kilka irytujących wad, ale koniec końców, całość to już klasyka i po prostu nie wypada jej nie znać, jeżeli tylko lubi się przygodówki. Cieszę się, że w końcu zdołałem nadrobić zaległości, do czego zachęcam każdego, kto nadal ma tę grę w plecy.



poniedziałek, 31 marca 2014

Superman: Kuloodporny [Grant Morrison & Rags Morales] [recenzja]

Brak komentarzy:
Kiedy po lekturze przeciętnych „Technik zastraszania” zapoznałem się z komiksem „Superman i Ludzie ze Stali”, kolejną pozycją spod szyldu Nowego DC Comics, byłem zaskoczony dwiema rzeczami. Po pierwsze, zdziwiło mnie, że można stworzyć gorszą fabułę od tej, którą przedstawił Tony S. Daniel w swojej opowieści o Batmanie. Po drugie, nie mogłem uwierzyć, że mam do czynienia z historią napisaną przez Granta Morrisona – scenarzystę wprawdzie kontrowersyjnego, jednak w mojej opinii z reguły stającego na wysokości zadania. Zaskoczenie było tym większe, że przecież „All-Star Superman” tego samego autora był rewelacyjną opowieścią, wypełnioną po brzegi świetnymi pomysłami. Tymczasem ostatni syn planety Krypton z „The New 52” okazał się zaledwie cieniem herosa uwiecznionego na kartach wyżej wymienionego tytułu. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

czwartek, 13 marca 2014

Za Imperium: Kobiety [Merwan & Bastien Vivès] [recenzja]

Brak komentarzy:
W poprzednim albumie serii Za Imperium nasi bohaterowie zbytnio się nie nawojowali, nie zdobyli wielu nowych terenów i, ku swojemu rozczarowaniu, w czasie odkrywania nowego świata przede wszystkim bardzo się nudzili. Ostatnia strona tomu Honor zapowiadała jednak nadejście zagrożenia, które może wszystkich przerosnąć. Tom drugi, Kobiety, samym swoim tytułem zdradza naturę nowego niebezpieczeństwa. Zdradza i trochę zaskakuje. Czytelnicy pamiętający wyczyny imperialnej armii sprzed wyruszenia poza granice znanego im świata, jej agresję, niezawodność i determinację w walce, mogliby wybuchnąć śmiechem i zapytać: tylko tyle? Kobiety? [całość na stronie Gildii Komiksu]

poniedziałek, 3 marca 2014

Stitches: A Memoir... [David Small] [recenzja]

Brak komentarzy:
W przebogatej ofercie komiksowych autobiografii nie brakuje tytułów, w których autorzy w nieprzeciętny sposób opowiadają o sobie – nawet mimo faktu, że nie stoi za nimi jakaś specjalnie wyjątkowa historia. Na przeciwnym biegunie znajdują się autentyczne opowieści z miejsca przyciągające uwagę czytelnika swoją tematyką, ukazujące bohaterów obarczonych bagażem nietypowych lub wstrząsających doświadczeń. Do tego grona z całą pewnością należą poruszający problem epilepsji „Rycerze świętego Wita” Davida B., jak również (niestety, niewydany w Polsce) komiks „Why I Killed Peter” Alfreda i Oliviera Ka, ukazujący losy mężczyzny zmagającego się z traumą dzieciństwa, jaką był gwałt dokonany przez księdza. Tego rodzaju historie byłyby godne zapamiętania nawet wtedy, gdyby ich warstwa narracyjna czy estetyczna pozostawiała wiele do życzenia. Tak samo jest w przypadku „Stitches” Davida Smalla, który z powodu zaniedbania rodziców oraz w wyniku (rzekomo) całkowicie bezpiecznej operacji stracił głos. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

piątek, 21 lutego 2014

Bartnik Ignat i skarb puszczy [Tomasz Samojlik] [recenzja]

Brak komentarzy:
Po komiksach Ryjówka Przeznaczenia i Norka Zagłady nie mam wątpliwości co do tego, że Tomasz Samojlik jest jednym z ciekawszych polskich twórców komiksów. To stwierdzenie można bez większych problemów obronić nawet wtedy, jeśli nie będziemy porównywać go jedynie do innych autorów opowieści obrazkowych dla dzieci. To, co pisze i rysuje, ma w sobie uniwersalność pozwalającą zadowolić także starszych czytelników. Krótko mówiąc, komiksy Samojlika to piękna sprawa i zawsze będę sięgał po jego nowe wydawnictwa. Sięgnąłem również po najnowsze z nich, zatytułowane Bartnik Ignat i skarb puszczy. [całość na stronie Gildii Komiksu]

poniedziałek, 10 lutego 2014

Znamy się tylko z widzenia [Marta Zabłocka] [recenzja]

Brak komentarzy:
Wielokrotnie zastanawiałem się nad popularnością tego rodzaju komiksów, rysunków, ogólnie takiej twórczości. Wchodzę na zycie-na-kreske, czyli stronę Marty Zabłockiej na Facebooku, a tam proszę, niemal 9000 polubień. I choć liczba kliknięć w znaną chyba prawie wszystkim dłoń z wystawionym kciukiem niekoniecznie świadczy o samym poziome czyjejś działalności, czterocyfrowa armia czytelników z ósemką na początku to coś, co w pewnych wypadkach należy docenić. Być może receptą na popularność tego rodzaju komiksów oraz ilustracji jest po pierwsze przystępność, dzięki której zdołają trafić do każdego, po drugie zaś umiejętność zgrania się z odbiorcami, w taki sposób, że nawet nieskomplikowany, niedbały (nieraz tylko pozornie) szkic opatrzony prostą sentencją lub dialogiem odzwierciedla ich myśli czy opinie, pozwalając utożsamić się z refleksjami autora. Piszę o prostocie, bo przecież rozmowa, w której osoba spoza kadru pyta: „Kiedy ostatni raz była pani szczęśliwa?”, po czym dostaje odpowiedź: „Co?”, nie grzeszy geniuszem, a w zbiorze Znamy się tylko z widzenia podobnych przykładów i pomysłów można znaleźć o wiele więcej. I przestaję zastanawiać się nad ich popularnością, kiedy dostrzegam, że trafiają również do mnie, i że kiedy je oglądam, kiwam głową ze zrozumieniem, nawet jeśli nie podzielam uczuć pojawiających się w albumie bohaterów. [więcej na stronie Comix Grrrlz]

sobota, 8 lutego 2014

Irredeemable [Mark Waid & Peter Krause] [recenzja]

Brak komentarzy:
O "Irredeemable" wspominałem już jakiś czas temu. Niedawno wreszcie udało mi się przeczytać całość składającą się na 37 zeszytów. Dla tych, którym nie chce się sprawdzać recenzji pierwszego tomu: głównym bohaterem serii jest Plutonian, kolejny klon Supermana, różniący się od harcerza z Kryptonu tym, że pewnego dnia oszalał i zaczął wycinać w pień całe kraje.

Pierwszy numer "Irredeemable" ukazał się w kwietniu 2009 roku nakładem wydawnictwa Boom! Studios, a ostatni miał swoją premierę w maj 2012. Całość zamknęła się w sumie w ośmiu trejdach liczących od 112 do 128 stron. Autorem scenariusza jest Mark Waid, znany z takich znakomitych tytułów, jak "Kingdom Come", "Superman: Birthright" czy pamiętnych runów w "Daredevilu", "Fantastic Four" i "Kapitanie Ameryce". Etatem rysownika podzielili się Peter Krause (24 zeszyty), Diego Baretto (20) i Eduardo Baretto (1). Na amerykańskim rynku "Irredeemable" spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem krytyków, czego najlepszym przykładem były aż trzy nominacje do nagród Eisnera w 2010 roku i dwie do Harvey`ów (i do kolejnego rok później). Od początku zafascynowała mnie ta genialna w swojej prostocie koncepcja: obrzydliwie dobry superbohater pewnego dnia nie wytrzymuje ciężaru odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach, łamie się i zmienia w masowego mordercę. Dlaczego tak się dzieje? Co zrobią pozostali mieszkańcy Ziemi, żeby powstrzymać kogoś, kto jest silniejszy od nich wszystkich razem wziętych?

Taki był początek, a pierwszy tom, choć niepozbawiony wad, był na tyle zachęcający, że sięgnąłem po resztę. Jak zwykle z wielomiesięcznym poślizgiem, ale co tam. Tym, co drażniło mnie w tych kilku pierwszych zeszytach, była trochę zbyt cukierkowa szata graficzna i szablonowe postacie. Owszem, takie właśnie miały być (to jeden z tych komiksów, gdzie superbohaterowie w lateksie oraz ich przeciwnicy są przedstawieni w celowo niedorzeczny sposób, czyli, nie oszukujmy się, właśnie tak, jak prawdopodobnie wyglądaliby w rzeczywistości), ale mimo to nie byłem do końca przekonany, czy Waid nie mógł zrobić tego lepiej. Spodziewałem się, że wątek szalonego Plutoniana oraz próbujących go powstrzymać, obdarzonych nadprzyrodzonymi mocami przeciwników (zarówno dawnych wrogów, jak i przyjaciół) będzie ciągnął się aż do końca serii, tymczasem okazało się, że scenarzysta ma zupełnie inne plany.

W "Irredeemable" wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Czytelnik jest karmiony dosyć prostymi, ale trzeba przyznać, że bardzo efektownymi zwrotami akcji. W swoich recenzjach "Sweet Tooth" kilkukrotnie narzekałem na podobne pomysły, tutaj zobaczyłem, że można niemal identycznie, ale z finezją. Czyta się to świetnie i na dobrą sprawę co kilka zeszytów miałem do czynienia z zupełnie innym komiksem, wprowadzającym całkowicie nowe wątki. To zupełnie jak z "Invincible": łapałem się za głowę, myśląc, że ostatnia strona danego zeszytu wywróci wszystko do góry nogami, ale po dosłownie kilku epizodach docierało do mnie, że poprzednia zmiana jest łagodna w porównaniu z tą najnowszą. A kolejne często były jeszcze bardziej rewolucyjne. To nie jest seria idealna, zdarzają się pomysły niezbyt pasujące do reszty (przywoływane z innych światów demony czy nasiona drzewa życia, mające zapewnić ludzkości nieśmiertelność), jednak trzeba przyznać, że w ostatecznym rozrachunku historia Waida zdecydowanie się broni oraz, co najważniejsze, cały czas trzyma w napięciu. Niektóre pozornie mniej przemyślane wątki po kilku epizodach stają się interesujące, a jednocześnie naprawdę nie brakuje tych, które są ciekawe od samego początku.

Po czasie do Petera Krausego dołącza Diego Barreto. Chociaż w kolejnych zeszytach ilustracje nadal nie powalają na kolana, przynajmniej przestały mnie irytować. To prawdopodobnie zasługa wciągającej fabuły, odwracającej uwagę od mniej istotnych spraw. Dla mnie "Irredeemable" to przede wszystkim ciekawe studium psychiki upadłego bohatera. Oczywiście czytelnik nie ma do czynienia z komiksowym traktatem ani niczym równie poważnym, ale bardzo podoba mi się sposób ukazania emocji, jakich doświadcza Plutonian: od wściekłości połączonej z żądzą mordu, przez poczucie winy i chęć naprawy swoich błędów (ale nie bez nawrotów agresji), aż do kompletnej dezorientacji. To, co doprowadziło go do takiego stanu też zostało zaprezentowane bardzo wiarygodnie, do tego stopnia, że zastanawiałem się, jak inni superbohaterowie radzą sobie z taką odpowiedzialnością oraz nienawiścią ludzi w razie popełnienia nawet najmniejszego błędu.

Waid, Krause i Barreto nie stworzyli wiekopomnego działa, niemniej jednak ze względu na poruszaną tematykę oraz realizację całości "Irredeemable" zawsze będzie dla mnie komiksem szczególnym. W serii nie brakuje niepotrzebnych wątków, poza tym wszystko trwa trochę za długo (a z początku myślałem, że te 37 zeszytów to niewiele), ale gdybym bawił się w ocenianie opowieści obrazkowych w skali od 1 do 10, wahałbym się między 8 a 9.

tekst: Michał Misztal

niedziela, 26 stycznia 2014

Podsumowanie 2013 roku na stronie Alei Komiksu

Brak komentarzy:
Chyba mogę zrobić kopiuj-wklej z zeszłorocznego wpisu o tej samej tematyce: Tak jak mniej więcej dwanaście miesięcy temu, tak i teraz podsumowaliśmy na stronie Alei Komiksu miniony rok. O paru z tych, na które głosowałem, dodałem coś od siebie.

No dobrze, tym razem akurat o jednym, nie o paru.

niedziela, 19 stycznia 2014

Rok 2013 według krytyków [na Kolorowych Zeszytach]

Brak komentarzy:
Chyba nie nadaję się do pisania tego typu podsumowań. W ciągu paru ostatnich dni dotarło do mnie, że jeśli chodzi o komiksy z 2013 roku, niewiele pamiętam. Przeczytałem całe mnóstwo historii obrazkowych, ale nie kładłem nacisku na pozycje premierowe, znowu zaglądając przede wszystkim do studni bez dna o nazwie Moje Zaległości. A w środku same świetne rzeczy: nadgonienie "Invincible" i "Fables", nadrobienie "The Invisibles", "Shade'a", "X-Statix", "Irredeemable, "Savage`a Dragona"... Nic, tylko czytać, bo życia nie starczy, żeby się z tym wszystkim zapoznać. Niestety, nadrobiłem również "Thorgala" (przed minionym rokiem znałem sagę jedynie do albumu "Klatka") i uświadomiłem sobie, że ciekawość naprawdę jest pierwszym stopniem do piekła. Przeczytany kilka dni temu, już w roku bieżącym, tom "Kah-Aniel" to tylko smutne potwierdzenie tego, że należało zakończyć tę serię już dawno, z klasą, kiedy jeszcze pisał ją Van Hamme. Ale na pewno sprzedaje się bardzo dobrze, więc po co? [więcej na Kolorowych Zeszytach]

sobota, 18 stycznia 2014

Batman: Techniki zastraszania [Tony S. Daniel] [recenzja]

Brak komentarzy:
Chyba każdy fan przebierającego się w „roboczy” strój Bruce’a Wayne’a ma swój ulubiony aspekt postaci Batmana. Dla niektórych będzie on jednym z najlepszych na świecie detektywów, dla innych bohaterem zmagającym się z groźnymi, czasem wręcz przerażającymi przeciwnikami. Sam należę do grupy czytelników, dla których Zamaskowany Krzyżowiec jest przede wszystkim postacią tragiczną, spowitą mrokiem, bez przerwy balansującą na granicy szaleństwa. Bardziej od otoczenia Wayne’a (jego adwersarzy i zagadek, jakie musi rozwiązać w danym epizodzie swoich przygód) interesuje mnie stan umysłu bohatera oraz fakt, że pod pewnymi względami jest on niepokojąco podobny do tych, z którymi walczy. [więcej w najnowszym numerze ArtPapieru]

czwartek, 9 stycznia 2014

Hard 2 [Tomasz Biniek] [recenzja]

Brak komentarzy:
O pierwszej części komiksu Hard można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest komiksem udanym. Z uśmiechem na twarzy można wspominać jego słynną, nagraną w pociągu recenzję, natomiast bardzo trudno wspominać o czymkolwiem związanym z samą opowieścią Tomasza Bińka. To po prostu kiepsko narysowany pornos i, jak przystało na ten gatunek, nie grzeszy ciekawą fabułą. Na kilkunastu stronach nie ma zbyt wielu godnych pochwały pomysłów: dziewczyna wchodzi do pociągu, ale w przedziale nie jest już tak rozbawiona, jak wspomniani recenzenci. Zostaje zgwałcona i zamordowana przez potwora z wielkim penisem. To właściwie tyle. Ostatnia, prezentująca jednooką panią komiksarz strona pozwalała przypuszczać, że czytelników czeka jeszcze ciąg dalszy, ale przez długi czas nic takiego nie następowało. A kiedy Biniek ukończył i opublikował Hard 2, okazało się, że nie jest to bezpośrednia kontynuacja pierwszej części. [całość na stronie Gildii Komiksu]

środa, 1 stycznia 2014

Komarów [Bart Nijstad] [recenzja]

Brak komentarzy:
Już pierwszy kontakt z komiksem Komarów zachęcił mnie do lektury: wziąłem go ze stoiska i szybko przejrzałem całość od początku do końca, choć zwykle staram się tego nie robić. Akurat w tym przypadku miało to sens, bo kiedy zobaczyłem choćby scenę z kobietą odwiedzającą lekarza, już wiedziałem, że koniecznie chcę przeczytać tę opowieść. Nawet przy tak pobieżnym zapoznaniu się z tym, co napisał i narysował Bart Nijstad, zauważyłem w jego historii wystarczająco dużo niepokojących rzeczy, by zechcieć poznać jej zakończenie i mieć ją u siebie na półce. [więcej w najnowszym, 44 numerze Grabarza]
stat4u