Metody Marnowania Czasu: 2010

wtorek, 21 grudnia 2010

Kroniki birmańskie [Guy Delisle] [recenzja]

4 komentarze:
Możliwe, że po remoncie będzie nieco inaczej, ale póki co naprawdę trudno wymienić choć kilka zalet głównego dworca PKP w Katowicach, a już na pewno ich liczba nie przewyższyłaby wad. A jednak czasami można wejść do pociągu z uśmiechem na ustach, na przykład po zauważeniu Kronik birmańskich na ogromnym stoisku z tanią książką, w dodatku za jedyne 18zł. Nieźle, co? To nic, że rogi okładki wyglądają, jakby ktoś wycierał nimi wcześniej podłogę, pomyślałem: "Nie znam autora komiksu, ale obiło mi się o uszy, że jest dobry", a poza tym nie pamiętam, kiedy ostatnio zawiodłem się na Kulturze Gniewu. Kupiłem Kroniki birmańskie i nie żałuję.

Główny bohater opowieści, czyli Guy Delisle we własnej osobie, wyrusza razem z żoną do tytułowej Birmy. Jego żona, należąca do humanitarnej organizacji Lekarze Bez Granic, zostaje wysłana tam misję, zaś autor komiksu towarzyszy jej między innymi w charakterze opiekuna ich syna. Na miejscu Guy nie ma właściwie żadnych innych obowiązków, może więc poświęcić mnóstwo czasu na obserwację otoczenia i zamieszkujących Birmę ludzi, a trzeba przyznać, że jest mistrzowskim obserwatorem. Ma dar, który pozwala mu wyłuskać humor dosłownie z każdej sytuacji, nieważne, czy chodzi o zajścia ściśle związane ze specyfiką kraju, gdzie przebywa, czy z czymś, co mogłoby wydarzyć się gdziekolwiek indziej. Autor przedstawia tu przede wszystkim siebie i swoje wady (najczęściej wywołując uśmiech na twarzy czytelnika), takie jak bezradność zarówno w obliczu zwyczajnych, jak i niecodziennych sytuacji; nie zawsze skupia się na samej Birmie, co wcale nie znaczy, że komiks jest pozbawiony interesujących i trafnych spostrzeżeń na temat opisywanego miejsca zamieszkania Guya i jego żony. Prawdopodobnie Delisle zauważyłby masę absurdów i ciekawych rzeczy nawet na środku pustyni.

Narracja jest lekka, dzięki czemu można przebrnąć przez komiks błyskawicznie, bez odrywania się od lektury (do czego skłania zresztą wysoki poziom opowieści), ale podział na krótkie rozdziały sprawia, że da się również czytać go po kawałku, na spokojnie. Prosta, szkicowa kreska pasuje idealnie do stylu, w jakim Delisle przekazuje ciekawostki ze swojego pobytu w Birmie. Praktycznie każdy rozdział przykuwa uwagę czymś interesującym i zawiera dobrą puentę, a po przeczytaniu całości czytelnik może zauważyć, że w swoim dokumencie autor zdołał przekazać wiele ciekawych wiadomości na temat opisywanego miejsca, i to w najlepszy chyba sposób - nienachalnie i nie na siłę. Chodziło tu przede wszystkim o humor i zabawę, ale fakt, że komiks pozostawia w głowie coś jeszcze, bezsprzecznie stanowi dodatkowy plus Kronik birmańskich.

Choć jak dotąd nie sięgnąłem po inne pozycje tego samego autora (szkoda, że jego Phenian jest już - chyba - niedostępny), kiedyś na pewno to zrobię. Delisle jest jednym z tych gości, których twórczość po prostu warto znać i cieszę się, że umożliwił mi to właśnie główny dworzec PKP w Katowicach. Dzięki temu rezygnuję z rzucania mięsem słysząc o kolejnych opóźnieniach pociągów... ta, jasne. A swoją drogą, ciekawe, jak wyglądałoby komiksowe sprawozdanie Guya, gdyby miał wątpliwą przyjemność zetknąć się z polską koleją. Pewnie zawierałoby bardzo, ale to bardzo czarny humor.

środa, 15 grudnia 2010

R.A. the Rugged Man

Brak komentarzy:
Od razu zaznaczam, że osoba, o której piszę, jest raperem, więc jeżeli nie słuchasz takiej muzyki, myślę, że możesz darować sobie ten post. Pewnie i tak nie znajdziesz tu niczego ciekawego.

Krótko (mam nadzieję) na temat Rugged Mana, bo nie mam zamiaru tworzyć szczegółowego przewodnika po jego dorobku, to jedynie chwilowa odskocznia od komiksów: dlaczego lubię go słuchać? Generalnie chodzi o całokształt, ale przede wszystkim o flow, siłę ukrytą w prostocie napisanych przez niego tekstów i nieobliczalność. Uwielbiam szalonych i chorych twórców, z jakiegoś powodu przyciągają mnie do swojej twórczości, Rugged Man ma zaś to do siebie, że poza szaleństwem oferuje również niespotykany talent. Nie jedzie na samej kontrowersji (a w trakcie swojej działalności miał bardzo wiele niecodziennych - delikatnie mówiąc - pomysłów i napisał mnóstwo linijek przekraczających granice dobrego smaku), nie stara się robić wokół siebie szumu na siłę. Tak naprawdę ma w dupie swoją karierę, co wiele razy podkreślał i potwierdzał całkowicie nieracjonalnym podejściem do robienia muzyki, choćby sprzedając pirackie kopie własnych nagrań czy odmawiając wytwórni, gdy prosiła o singiel promujący płytę (albo dając jej kawałek zatytułowany Every Record Label Sucks Dick). Było też kilka mniej śmiesznych rzeczy, jak napastowanie seksualne kobiet pracujących w budynku jego wytwórni. W efekcie Rugged Man miał spore kłopoty z wydaniem płyty, ale nie wyglądało na to, żeby przejmował się takim stanem rzeczy lub czymkolwiek innym.

Tak czy inaczej, w 2004 roku w końcu wypuszcza swój debiutancki album, Die, Rugged Man, Die. To nie recenzja, więc po krótkim zaprezentowaniu jednego z moich ulubionych (jeśli nie ulubionego) MC, napiszę tylko, że to kawał dobrego, wartego sprawdzenia rapu. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego autor wspomnianej wyżej płyty (oraz Legendary Classics Volume 1 z 2009 roku, zbierającej najlepsze pojedyncze utwory w dorobku Rugged Mana) ciągle jest nieznany szerzej publiczności. W jednym z kawałków powiedział o sobie: mad famous for being unknown, niczego nie wyolbrzymiając. Według mnie zjada większość raperów, których słyszałem (a słyszałem ich dosyć sporo) i żeby nie być gołosłownym, poniżej wrzucam linki do paru klipów z jego udziałem. Jeśli ktoś chce, żebym polecił coś więcej lub napisał kilka słów o koncertach Rugged Mana (osobny i także bardzo ciekawy temat; co prawda nie miałem okazji pójść na choćby jeden, ale same fragmenty umieszczone na YouTube wystarczyły, by opadła mi szczęka), dawajcie znać, uzupełnię ten wpis w komentarzach lub zamieszczę drugą część.

Na początek Uncommon Valor: A Vietnam Story, zwrotka opowiedziana z perspektywy ojca bohatera dzisiejszego wpisu, weterana walczącego w Wietnamie. Na pewno jedna z najlepszych rzeczy, jakie słyszałem w życiu, jeśli chodzi o rap:



Druga rzecz to kawałek The Renaissance, kolejna niesamowita zwrotka Rugged Mana:



Nosebleed to, jeżeli się nie mylę, najnowszy teledysk z jego udziałem:



Na koniec, jeżeli ktoś chce zobaczyć klip do I Shoulda Never (na pewno nie znajdziecie go na YouTube, przynajmniej w nieocenzurowanej wersji), może ściągnąć go stąd, ale ostrzegam - to nie jest coś dla ludzi o słabych nerwach lub takich, którzy liczą na wyrafinowany humor.

czwartek, 25 listopada 2010

Dark Horse Maverick 2000 [recenzja]

Brak komentarzy:
Swego czasu do sprawdzenia tego zeszytu zachęciła mnie przezajebista okładka narysowana przez Franka Millera i pokolorowana przez Lynn Varley oraz niska cena, za jaką wylicytowałem komiks na Allegro. Przyznam szczerze, że wtedy nie wiedziałem nawet, czym dokładnie jest imprint Maverick, chodziło głównie o ilustrację prezentującą bohatera o imieniu Concrete. Kupiłem ten zbiór krótkich opowieści, a potem zapomniałem o nim prawie na śmierć i przeczytałem dopiero niedawno.

Na czterdziestu ośmiu stronach czytelnik znajdzie komiksy, które napisali oraz narysowali wyżej wymieniony Frank Miller, Paul Chadwick, C. Scott Morse, Stan Sakai, Jason Pearson Brian Ralph oraz Dylan Horrocks. Poziom większości historii jest przyzwoity, ale nic ponadto. Moim zdaniem całościowo najlepiej wypadł Jason Pearson i jego Body Bags: Well, it's about time!, ze scenariuszem pełnym głupkowatego czarnego humoru. Ani Frank Miller, ani Stan Sakai nie zaskakują; ten pierwszy dołączył do zbioru sześcioplanszówkę z przewidywalnym zakończeniem, zaś twórca Usagiego zapełnił dwie strony zabawnym, ale w żadnym wypadku nie powalającym sprawozdaniem ze swojej wizyty w Norwegii. Co do reszty, niestety przeczytałem i natychmiast zapomniałem, o co chodziło, może przez to, że krótkie opowieści obrazkowe rzadko potrafią zrobić na mnie większe wrażenie.

Jeśli chodzi o ilustracje, jest o wiele lepiej - prawie każdy autor sprawdził się w czarno-białej konwencji, pokazując coś interesującego. Pod tym względem Dark Horse Maverick 2000 nie zawodzi. Najbardziej przypadła mi do gustu prosta kreska Briana Ralpha w jego Deep-Dig, ale pozostałe historie również cieszą oczy.

Cały zbiór jest krótki, więc można przeczytać go dosłownie w kwadrans. I tak miało być - kilkustronicowe prezentacje możliwości ludzi tworzących dla imprintu Maverick, by czytelnik wiedział, czego może oczekiwać biorąc do ręki poszczególne komiksy z ich nazwiskami na okładkach. Ze względu na przeznaczenie zeszytu jego siłą jest różnorodność, dzięki której każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Bez fajerwerków, ale na niezłym poziomie. Jeśli będziecie mieli okazję dorwać ten zbiór za niewielkie pieniądze, zróbcie to, choćby dla okładki (chyba, że nikomu poza mną nie spodobała się aż tak bardzo).

piątek, 19 listopada 2010

Fantasy Komiks #7 [recenzja]

1 komentarz:
O tym, że Fantasy Komiks wcale nie sprzedaje się tak dobrze, jak chciałby Egmont, wspominałem już wcześniej, a siódmy numer magazynu najwidoczniej potwierdza tę niezbyt optymistyczną sytuację. Właściwie nie wiadomo, czego powinniśmy oczekiwać w przyszłym miesiącu - pierwsza zapowiedź mówi o tym, że FK #8 ukaże się 6 grudnia, druga, umieszczona pod koniec tego tomu, jako datę wypuszczenia następnej części wymienia 15 grudnia. To jeszcze nic, być może prosty błąd wynikający jedynie z niedopatrzenia. Inna sprawa, że po lekturze każdego z poprzednich numerów czytelnik wiedział, kiedy będzie mógł przeczytać kolejny epizod zamieszczonych w nim serii. Tym razem dostaje tylko trzykrotne: "Koniec częśći (...). Część (...) ukaże się w jednym z kolejnych tomów Fantasy Komiks". Jestem ciekaw, co dalej, i czy w kolejnej odsłonie magazynu przypadkiem nie zobaczymy jakiejś nowej formuły, dopasowanej do niezadowalających wyników sprzedaży.

Jeśli chodzi o sam siódmy numer, stały czytelnik raczej nie znajdzie tu żadnej niespodzianki, może poza wymienioną w poprzednim akapicie. Rozbitkowie z Ythaq i Lasy Opalu utrzymują poziom, do którego zdążyły przyzwyczaić odbiorców. Pierwsza seria powoli odkrywa coraz więcej kart, w drugiej można przeczytać ten sam stek mniej lub bardziej znośnych bzdur, co zawsze. Jeśli ktoś jeszcze nie zdążył ich zaakceptować (bądź polubić), nie liczyłbym na zmianę zdania. Za to druga część Zarazy trzyma niezły poziom, oczywiście jak na opowieści, które publikuje FK. To dość ciekawa i w miarę spokojna historia, nie ma w niej zwrotów akcji znanych z Rozbitków z Ythaq, ale z drugiej strony jest pozbawiona głupich pomysłów, na jakie natknie się każdy, kto przerzuci kartki, by dotrzeć do serii Lasy Opalu.

Podsumowując, wyszedł z tego całkiem niezły numer, na pewno lepszy od poprzedniego. Zobaczymy, co w ósmym Fantasy Komiks... i kiedy w ogóle będzie można kupić następny tom.

wtorek, 16 listopada 2010

Czarna Materia Prezentuje: Konstrukt 1(4)/2010 [Jakub Kiyuc i Gośka Pomian] [recenzja]

1 komentarz:
Droga do kiosku to nadal ta sama droga, co lata temu, i choć nigdy nie modliłem się o powrót zeszytówek, a brak węchu nie pozwala mi stwierdzić, czy Konstrukt rzeczywiście pachnie tak samo, jak znane mi z dzieciństwa opowieści obrazkowe wydawane przez TM-Semic, cieszę się, że w końcu znalazłem pierwszy numer tego komiksu, w dodatku w pierwszym kiosku, jaki odwiedziłem. Tak jak wielu innych czytelników, byłem ciekaw, co właściwie trafi w moje ręce (niektórzy podejrzewali nawet, że tak naprawdę nie trafi do nich nic, bo wszystko jest jedynie happeningiem - ciekawe i niekoniecznie bezpodstawne, choć mimo wszystko błędne założenie), czy 16 listopada na pewno będzie ostateczną datą premiery i, wreszcie, czy pierwsze dziecko wydawnictwa Czarna Materia spełni moje oczekiwania. W czasie akcji promocyjnej, która moim skromnym zdaniem wcale nie była dezorientująca (dowiedziałem się o wszystkim, o czym chciałem wiedzieć, a nawet kilku rzeczy więcej, bez czytania udostępnionych wcześniej w Internecie paru stron pierwszego numeru), Jakub Kiyuc prezentował pewność siebie, która bardziej straszyła, niż zapewniała, że komiks da radę. Jeśli ktoś pisze, choćby z przymrużeniem oka, cytuję: "Za kilka lat nie będzie trzeba pisać o Vertigo. Będzie CM", to mam prawo czuć sporą niepewność, jeśli chodzi o poziom Konstruktu. A raczej miałem, ponieważ kupiłem, przeczytałem i już wiem, że jest w porządku, to znaczy jeśli chodzi o samą zawartość pierwszego zeszytu. Nie znam się na takich rzeczach, jak promocja, nie wiem, czy nakład w wysokości dwudziestu tysięcy egzemplarzy (plus trzy tysiące limitowanych) to dobry pomysł i czy cała inicjatywa w ogóle się opłaci. Trzymam kciuki, tym bardziej, że po lekturze mogę to zrobić bez myślenia życzeniowego i zmieszanej z niepokojem nadziei, że historia nie będzie kompletną klapą. Bez obaw, nie jest.

Wydawnictwo ma w planach wypuszczenie 84 numerów, czyli, jeśli wszystko pójdzie dobrze, przygodę z Konstruktem skończę mając mniej więcej trzydzieści jeden i pół roku. Prawdę mówiąc, brzmi trochę przerażająco, nie tylko dlatego, że po drodze może pojawić się milion problemów, które udaremnią dalsze wydawanie tego tytułu, a największym będzie brak zainteresowania. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale póki co liczy się fakt, że komiks nie jest nieporozumieniem. Co zrobić - miałem obawy, że przeczytam pierwszy numer i, mimo najlepszych zamiarów, nie będę mógł napisać o nim choćby jednego pozytywnego zdania. Brałem pod uwagę (chyba jak większość zainteresowanych) to, że pomiędzy okładkami Konstruktu znajdę kiepskie rysunki oraz przekombinowaną treść; numerologiczne zabawy Kiyuca na stronie Ziniola wzbudzały większy strach niż entuzjazm i nawet nie próbowałem za nimi nadążyć. Na szczęście komiks to dobra rozrywka pozbawiona niezrozumiałej pseudofilozofii, czasem może trochę przegadana (nie zabrakło też paru bijących po oczach błędów ortograficznych), jednak na pewno nie czuję się rozczarowany. Inna sprawa, że to dopiero jeden krótki zeszyt. Jak zwykle w takich przypadkach, po lekturze niewiele wiadomo i trzeba czekać na ciąg dalszy, ale najważniejsze, że chce mi się czekać - oby rozwiązania zagadek były tak interesujące, jak same zagadki oraz tajemnice, i oby inicjatywa uniknęła większych komplikacji.

Konstrukt śmierdzi Vertigo już z kilometra. Może trochę za bardzo, ale kocham to wydawnictwo, więc nie mogę uznać takiej inspiracji za coś złego. Szata graficzna, gazetowy papier, podniszczone okładki (o których przeczytałem sporo złych opinii, ale mi się podobają) - to wszystko robi dobre wrażenie. Brudne i brzydkie ilustracje również. Niektóre z nich są proste i schematyczne, a wręcz słabe, ale pasują do całości (niezależnie od tego, czy w grę wchodzi jedynie przyjęta konwencja, czy autorzy nie potrafią inaczej, choćby nawet chcieli). Przypomina się McKeever? Przypomina. Po części szkoda, bo wolałbym coś bardziej oryginalnego, "swojego"; poza tym nie wiem, czy taka kreska przypadnie do gustu masowemu odbiorcy - śmiem wątpić. Z drugiej strony, czuję się usatysfakcjonowany, ciekawe tylko, czy będę jednym z garstki, czy jednym z wielu.

Jeśli chodzi o scenariusz, po pierwszym zeszycie niewiele wiadomo i trudno napisać cokolwiek, by nie zdradzać zbyt wielu szczegółów, ale w żadnym wypadku nie jest to wadą - mam podobne odczucia po lekturze większości pojedynczych zeszytówek. Krótki opis w sklepie Gildii w zupełności wystarcza, zaś cena zachęca, by sprawdzić debiut Czarnej Materii samemu. Od siebie dodam tylko, że to nie jest komiks o tazosach, spokojna głowa. Natomiast jeśli chodzi o same tazosy... nie interesują mnie i chyba nawet nie wiem, czym dokładnie są - od początku interesowała mnie sama opowieść i wiedziałem, że kupię pierwszy numer, choćby promowano go Konstruktowibratorami albo innym badziewiem. Jeśli ktoś chce tazosów, to świetnie, nie przeszkadza mi to. Po prostu zignorowałem ten temat i nie miałem zamiaru przeżywać, jakie to straszne i głupie, że wydawnictwo reklamuje się między innymi w taki sposób. Zresztą to już nieważne, bo mówimy o czymś, co wreszcie można znaleźć w kiosku (i ocenić sam produkt, nie tylko akcję promocyjną), o dobrym, choć nie rewelacyjnym początku nowej polskiej serii komiksowej. Po przeczytaniu historii zatytułowanej Początek wydaje mi się, że w pełni zasługuje na to, by przetrwać na naszym rynku, a nie patrzyłem na nią przez różowe okulary i wcale nie miałem zamiaru rekomendować jej za wszelką cenę.

środa, 10 listopada 2010

Fantasy Komiks #6 [recenzja]

2 komentarze:
O czym tu pisać? Recenzje poprzednich numerów nakreśliły już poziom i charakter magazynu, a Kingpin w jednym z wpisów na swoim blogu trafił w sedno - Fantasy Komiks to rzeczywiście szmira i słabizna. Od siebie dodam (zresztą po raz kolejny), że mimo wszystko da się to czytać. Warunek jest jeden: czytelnik nie może podchodzić do tego na poważnie. Poświęcić wieczór na tanią rozrywkę za 19,99zł, czasem parsknąć śmiechem, kilka razy z zażenowaniem przewrócić oczami, przekartkować i zapomnieć. Można też pytać samego siebie: "Czemu właściwie dalej kupuję ten syf?"; osobiście nie potrafiłbym odpowiedzieć, więc nawet nie próbuję się nad tym zastanawiać. Na pewno w niczym by mi to nie pomogło, Egmontowi tym bardziej.

W szóstym numerze na pierwszy ogień idzie nowa seria zatytułowana Sloka. Mówiąc krótko, jak dla mnie lipa. Jeśli chodzi o rysunki, może być (ilustratorem jest ten sam gość, który zajmuje się warstwą graficzną w serii Rozbitkowie z Ythaq), ale scenariusz, czyli fuzja elementów science fiction i fantasy oraz głupkowatego humoru i pełnej powagi nie wyszła, przynajmniej moim zdaniem, najlepiej. Poczekam na kolejną część, która ponoć ukaże się w ósmym tomie, jednak na razie nie oczekuję rewelacji.

O pozostałych seriach wspominałem już wcześniej i właściwie wszystko wiadomo (o ile ktoś to czytał i czyta w tej chwili) - w FK #6 znaleźć można kolejne części Legendy oraz Lasów Opalu. Ta pierwsza to najlepszy komiks w tym numerze, można ją przełknąć nawet bez wspomnianego wcześniej przewracania oczami. Co do trzeciej z prezentowanych tu opowieści, wciąż jest taka sobie, a momentami wręcz naiwna do bólu, ale jakoś nie zwymiotowałem w czasie lektury - chyba przez to, że zdążyłem się do niej przyzwyczaić i wiedziałem, co mnie czeka. I tak jest dużo lepiej, niż na samym początku, który był naprawdę koszmarny. Mimo wszystko wydaje mi się, że szósty tom wyszedł nieco gorzej niż poprzednie, a może w czasie pochłaniania kolejnych opowieści miałem po prostu trochę gorszy humor. Bo bez pozytywnego nastawienia czytelnika, Fantasy Komiks to faktycznie straszny chłam; jeśli przed lekturą wyłączy się logiczne myślenie, można przeżyć.

piątek, 5 listopada 2010

Scalped: Indian Country [Jason Aaron & R.M. Guéra] [recenzja]

5 komentarzy:
O Scalped przeczytałem tyle dobrego, że gdyby seria okazała się po prostu przyzwoitym czytadłem, byłbym bardzo, ale to bardzo rozczarowany. Biorąc do ręki pierwszy TPB nie miałem jednak żadnych obaw - sto procent pozytywnego nastawienia, odginam okładkę i zaczynam lekturę. Gdy skończyłem, od razu chciałem więcej. Wiem, często pisze się takie rzeczy, ale tym razem naprawdę żałowałem, że kolejne tomy nie leżą gdzieś obok na półce, bo najchętniej przeczytałbym wszystkie w możliwie jak najkrótszym czasie. Ten komiks ma w sobie coś nieuchwytnego (okropna, choć z jakiegoś powodu jednocześnie rewelacyjna rzecz), ale właśnie to coś wciąga i nie pozwala się od niego oderwać, aż do samego końca. Jest brudny i zły, bohaterowie to bezkompromisowi twardziele z łatwością przechodzący od słów do czynów, a cała historia została napakowana robiącą ogromne wrażenie akcją i świetnymi dialogami. Profesjonalna robota, pod każdym względem. Za takie rzeczy kocham Vertigo.

Główny bohater Scalped to Indianin Dashiell "Dash" Bad Horse, wracający po latach do rezerwatu Prairie Rose. Gdy dociera na miejsce, nie przypomina syna marnotrawnego; to zły i odpychający skurwiel, zawsze pierwszy do skopania komuś tyłka. Zaczepia wszystkich i niemal od razu po powrocie w rodzinne strony robi burdę w barze, jednak tym razem trafia na ludzi Lincolna Red Crowa, jednej z najważniejszych i najbardziej wpływowych osób w okolicy. Zamiast pozbyć się niewygodnego awanturnika, Lincoln składa Dashiellowi propozycję nie do odrzucenia, w wyniku której główny bohater zostaje jednym z działających na terenie rezerwatu (i kontrolowanych przez Red Crowa) policjantów, co oczywiście nie jest mu na rękę. Tyle że nasz niedobry chłopak też ma parę asów w rękawie, nie wspominając o bardzo istotnej, napędzającej całą fabułę tajemnicy...

Scenariusz to mistrzostwo. Wciąga pod każdym względem, od rozrób i rozpierduchy, przez przedstawienie problemów i beznadziejnej sytuacji mieszkańców rezerwatu, po pełnokrwiste dialogi, nie wmawiające czytelnikowi, że bohaterowie to mili ludzie, a jeśli ktoś jest wkurwiony, używa wyszukanego języka pozbawionego wulgaryzmów. Kolejna dobra rzecz to duża ilość wątków, które - mam nadzieję - w następnych tomach powinny przeplatać się jeszcze bardziej, niż w pierwszym, robiąc jeszcze większe wrażenie.

Scalped to, pod pewnym względem, bardzo nieprzyjemna seria - nie ma tutaj praktycznie żadnej w pełni pozytywnej postaci ani momentów skłaniających do uśmiechu. Prawie każdy walczy o swoje, nie patrząc na innych. Atmosfera komiksu jest przytłaczająca i potrafi zdołować, co akurat dla mnie stanowi kolejny atut. Nie ma tutaj miejsca na sielankę i kolorowe obrazki. Jeżeli chodzi o warstwę graficzną, ilustracje to kolejny element sprawiający, że czytelnik ma do czynienia z mroczną i przykrą opowieścią. Brudna kreska i brudne kolory - niech nikogo nie zmylą kiepskie skany poniżej okładki - sprawiają, że jest jeszcze lepiej, a ja nie potrafię wytknąć serii jakiejś konkretnej wady. Od scenariusza po rysunki, nic mnie nie drażniło, wszystko się podobało.

Całość jest przemyślana, dopracowana i ożywa na stronach komiksu; jeżeli kolejne TPB są tak samo dobre lub jeszcze lepsze, nie zdziwiłbym się, gdyby za kilka lat Scalped był serią powszechnie uważaną za jeden z legendarnych komiksów ze stajni Vertigo. A czytałem opinie, że w następnych tomach rzeczywiście jest lepiej. Zresztą nieważne, co czytałem, bo i tak chcę sprawdzić to na własnej skórze. Indian Country to jeden z najciekawszych komiksów, jakie miałem ostatnio w rękach i polecam go z czystym sumieniem, tak samo jak cała rzesza ludzi, którzy polecali go przede mną. Dołączam do grupy fanów i zapewniam, że niczego nie wyolbrzymiamy.

wtorek, 26 października 2010

Machete #0 [Robert Rodriguez, Aaron Kaufman & Stuart Sayger] [recenzja]

Brak komentarzy:
Tym razem napisaną przeze mnie recenzję zerowego numeru Machete opublikował Grabarz Polski. Można ją znaleźć w dwudziestym piątym numerze.

Savage Dragon Archives Volume Two [Erik Larsen] [recenzja]

9 komentarzy:
Drugi tom Savage Dragon Archives to następna dawka ponad sześciuset stron komiksu, ponownie w wersji czarno-białej i z bardzo zachęcającą ceną okładkową ($19.99). Tym razem cegła zawiera zeszyty od #22 do #50, a poza głównym bohaterem czytelnik spotka się między innymi z Hellboyem, Spawnem, Wojowniczymi Żółwiami Ninja i Bogiem. Wkrótce premiera trzeciego tomu Archives, tak więc nie trzeba będzie czekać na kolejne zbiorcze wydanie bez jakichkolwiek zapowiedzi kontynuacji, co sprawia, że zakup tej części wygląda na jeszcze bardziej sensowny... tak jakby sama okładka nie zwiastowała wystarczającej ilości atrakcji. Kto czytał poprzednią cegłę, ten wie, czego się spodziewać.

Pomiędzy okładkami znalazłem dokładnie to, na co trafiłem podczas lektury Savage Dragon Archives Volume One - jazdę bez trzymanki, widowiskową sieczkę, zaskakujące zwroty akcji, dobre ilustracje i połączenie wszystkich tych elementów w rewelacyjną i łatwo przyswajalną całość. Larsen nie chce udawać, że robi coś więcej niż rozrywkowy komiks, a jego historie to świetna rzecz na odmulenie się, pozwalająca czerpać prawdziwą przyjemność z pochłaniania kolejnych stron zapełnionych nawalanką. Seria wydaje się być połączeniem luźnego podejścia do pisania scenariusza (wiele wątków sprawia wrażenie tworzonych na bieżąco, bez wcześniejszego planowania) z precyzyjnie przemyślanymi smaczkami, nawiązaniami oraz wspomnianymi wcześniej zwrotami akcji, które powinny zaskoczyć każdego (tym bardziej, że na początku wielu sięgających po Savage Dragona spodziewa się "tylko" efektownego mordobicia). Podobne ustawianie figur na planszy i dawanie czytelnikowi delikatnych wskazówek, by potem konkretnie dowalić armią pomysłów, spotkałem wcześniej w Invincible, gdzie Kirkman osiągnął jeszcze lepszy rezultat, ale chyba mogę pokusić się o stwierdzenie, że gdyby nie stworzone przez Larsena fundamenty, seria opowiadająca o przygodach Marka Graysona mogłaby być o wiele uboższa w podobne rozwiązania.

Druga strona medalu wygląda tak, że Savage Dragon Archives Volume Two uważam za część minimalnie gorszą od poprzedniej. Wiadomo, kwestia gustu, ale czytając kolejne zeszyty miałem ochotę na więcej opisanych wcześniej zaskakujących momentów - albo szwankuje mi pamięć, albo w pierwszym tomie pojawiały się dużo częściej. Inna sprawa to kilka zbyt głupich pomysłów, nawet jak na luźną atmosferę panującą w większej części wydania zbiorczego. W paru miejscach miałem ochotę uderzyć się w czoło, bo akcje wymyślane przez Larsena przekroczyły pewien poziom abstrakcji oraz humorystycznej naparzanki z udziałem takich postaci jak Powerhouse, przy których można się uśmiechnąć, natomiast w Volume Two nie zawsze jest zabawnie, a czasem po prostu idiotycznie. Oczywiście to tylko moje odczucie, w końcu nawet bardzo niedorzeczne wymysły scenarzysty wpisują się w konwencję serii, więc inni mogą być zadowoleni, w ogóle nie zauważając rzeczy, o których napisałem.

Jest też kilka pomysłów, które dawniej mogły być - i na pewno były - kontrowersyjne, tak jak walka Boga z Szatanem i chyba słynne już "Don't fuck with God", ale obecnie raczej nie zrobi to wrażenia na czytelniku zaznajomionym z dużo bardziej ostrymi komiksami (na przykład na mnie). Mimo wszystko wyobrażam sobie, że zdaniem sporej ilości ówczesnych odbiorców Larsen pojechał po bandzie. Owszem, pojechał, ale ze stylem i świetnie się przy tym bawiąc.

Tym razem historia przedstawiona w Savage Dragon Archives nie ma sielankowego zakończenia. Ostatnio główny bohater pokonał najważniejszego ze swoich przeciwników i na finałowej stronie stał przed tłumem reporterów robiących mu zdjęcia. Teraz jest inaczej, głównie przez to, że (jak przeczytałem na forum Gildii) Endgame, dziesiąty TPB serii, kończy się na #52 zeszycie, a drugi tom archiwów na #50. Na szczęście kolejna cegła ma mieć premierę już w grudniu. Mam też nadzieję, że Image Comics pójdzie za ciosem i na Savage Dragon Archives Volume Four nie trzeba będzie czekać tak długo, jak na trójkę. Chciałbym już nadrobić zaległości, bo mimo paru wątków, które nie przypadły mi do gustu, jedyną wadą czarno-białych wydań zbiorczych są ręce uwalone tuszem, ale radocha z lektury tych wesołych bzdur zrekompensuje to każdemu czytelnikowi, jeśli tylko nie spina dupki uważając się za kogoś, dla kogo przygody zielonego gościa z płetwą na głowie są zbyt przyziemną rozrywką.

piątek, 15 października 2010

Biceps #1 [recenzja]

Brak komentarzy:
Najwidoczniej mam tak, że biorąc do ręki nowy magazyn (a czasem nową serię komiksową), nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy uważam go za dobry, czy może kiepski. Jeden jedyny numer to za mało, wolę poczekać, oswoić się z tematem. Tak było z Kartonem, którego początek uznałem za "zmarnowanie potencjału", a teraz czytam nałogowo i jest w pytunię. Przypuszczam, że podobnie będzie z Bicepsem, najnowszym dzieckiem Jacka Jastrzębskiego, Łukasza Mazura i Mateusza Trąbińskiego.

Biceps na pewno nie jest kiepski, wręcz przeciwnie. To w pełni przemyślana robota, z paroma ciekawymi pomysłami (które być może wcale nie są ciekawe dla kogoś, kto miał w łapach więcej zinów ode mnie - ja miałem bardzo niewiele) oraz dużą szansą na pójście w dobrym kierunku. Widać, że wydali go ludzie, którzy w środowisku komiksowym siedzą nie od dziś, wiedzą czego chcą i potrafią osiągnąć cel. Dlatego, mimo lekkiej rezerwy, jestem przekonany o świetlanej przyszłości magazynu, a moja powściągliwość i ostrożność wynikają jedynie z tego, co napisałem na początku pierwszego akapitu. Co więcej, uwielbiam takie inicjatywy i piszę to wszystko z perspektywy kibica, zaś omawianemu zinowi życzę jak najlepiej.

Co można znaleźć w Bicepsie? Zacznę od tego, co mi się nie podoba - na przykład od recenzji. Same w sobie nie są złe, ale jeżeli magazyn ma ukazywać się dwa razy w roku, nie widzę sensu publikowania trzech recenzji na numer. Sugerowałbym zrobienie tego tak, jak Ziniol (z początku nie popierałem tego rozwiązania, jednak z biegiem czasu okazało się słuszne), czyli niemal całkowite przeniesienie takich tekstów na stronę internetową, ale z drugiej strony jedna trzecia redakcji pisze już na Kolorowych Zeszytach, więc nie wiem, czy jest sens tworzyć kolejne miejsce z recenzjami. Tak czy inaczej, uważam, że w Bicepsie są niepotrzebne - wolałbym zobaczyć na tych dwóch stronach jakiś ciekawy artykuł albo dobry komiks.

W tym miejscu kończy się narzekanie na samą zawartość - reszta to mieszanka komiksów i publicystyki przyprawiona kilkoma oryginalnymi rozwiązaniami. Narzekać można tylko na poziom tej zawartości, ale czy faktycznie jest na co? Niewątpliwie to, co można znaleźć w pierwszym Bicepsie, trzyma dobry poziom. Komiksy i artykuły mogą robić wrażenie albo pozostawać obojętnymi dla czytelnika, jednak to tylko kwestia gustu i na pewno nie można zarzucić im, że są po prostu słabe, nie ma też ewidentnych wpadek i nieporozumień.

Na początku czytelnik widzi pomysłową i zachęcającą do sprawdzenia reszty okładkę narysowaną przez Łukasza Mazura. Najciekawszymi komiksami w magazynie są według mnie Mendy Pawła Kumpiniewskiego i Wojciecha Stefańca, Wilkołak Tony'ego Sandovala (kciuk w górę za znanego w Polsce z albumów, zagranicznego gościa w niskonakładowym i raczkującym zinie), W.M.P. Tomasza Grządzieli, Megalobibus Daniela Grzeszkiewicza (szczególnie dzięki rysunkom) oraz {bez tytułu} Przemysława Pawełka i Wojciecha Stefańca. Pierwsze trzy paski z serii Wielka wojna goblinów (autor: Jacek Kuziemski) były średnie, ale przy ostatnim wreszcie parsknąłem śmiechem.

Żadna z historii opublikowanych w Bicepsie nie rzuciła mnie na kolana, ale nie oczekiwałem podobnego rezultatu; poza tym, rzadko zachwycam się do tego stopnia krótkimi opowieściami z magazynów. Pod względem poziomu komiksów zin daje radę, choć mam nadzieję, że to dopiero rozgrzewka i będzie coraz lepiej.

Publicystyka. Poza wspomnianymi wcześniej recenzjami, znajdziemy tu działy Z zakurzonej półki oraz, pod wieloma względami bardzo podobny (i trochę za bardzo śmierdzący Produktem), Komiksy mało znane i nieznane - czyli kącik białego kruka. Dobrze jest, ale za ciekawsze teksty uważam Nikt Was nie kocha! Tomasza Pstrągowskiego i Naprawdę Epickie Komiksy Przemysława Pawełka. Publicystyka zajmuje o wiele mniej miejsca niż opowieści obrazkowe, ale wydaje się potencjalnie mocniejszym punktem bicepsowego programu.

Teraz czas na oryginalne pomysły autorów zina. Za najlepszy uważam Na chłopski rozum/Babskie gadanie, cytując redakcję: "Zadanie jest proste: kobieta i mężczyzna piszą scenariusze (nie wiedząc, kto znajduje się po "drugiej stronie"), przekazują je sobie (za naszym pośrednictwem) i rysują planszę komiksową "partnera". Tematy narzuca Biceps. Co z tego wychodzi?". Wychodzi całkiem niezła zabawa i czekam na kolejne odcinki. W pierwszym wystąpili Katarzyna Witerscheim i Robert Sienicki, zresztą z dobrym rezultatem (chciałem zostawić sobie ten dział na koniec recenzji, więc wspominam o ich jednoplanszówkach dopiero teraz).
Jest jeszcze dział Gotuj z Bicepsem!, w którym Andrzej Janicki przedstawia przepis na zupę piwną i rzuca dwoma ilustracjami, a na przedostatniej stronie można rozwiązać krzyżówkę i otrzymać całkiem niezłą nagrodę - drugie wydanie zbiorczego Osiedla Swoboda. Oczywiście zadanie wymaga pewnej wiedzy związanej z komiksami. Dobry pomysł? Dobry.

Podsumowując: debiut magazynu uważam za udany, aczkolwiek wolę dostać więcej i dopiero wtedy stwierdzić, czy Biceps to solidna robota, czy jednorazowy celny strzał. Na razie przypuszczam, że w grę wchodzi optymistyczny wariant. Nie ma rewelacji ani hymnów pochwalnych, za to jest nadzieja, że pojawią się przy okazji recenzowania drugiego lub trzeciego numeru. Póki co polecam pierwszy i czekam na kolejne (następny ma ujrzeć światło dzienne w kwietniu na Festiwalu Komiksowa Warszawa).

środa, 13 października 2010

Sweet Tooth: Out of the Deep Woods [Jeff Lemire] [recenzja]

2 komentarze:
Rok temu pisałem o pierwszym i drugim zeszycie serii Sweet Tooth, a niedawno wreszcie (jak zwykle ze sporym opóźnieniem) sięgnąłem po Out of the Deep Woods, TPB zbierający epizody #1-5. Zaciekawionych ogólnymi założeniami fabuły oraz moimi opiniami z września i października 2009 odsyłam do podlinkowanych wyżej recenzji, a teraz... czy zmieniłem swoje pozytywne nastawienie po przeczytaniu tomu prezentującego początek przygód Gusa i Clinta Eastwooda?

I tak, i nie. Mam bardzo mieszane uczucia po przeczytaniu całości. Z jednej strony liczyłem na to, że zobaczę bardziej oryginalny pomysł na postapokaliptyczny świat po tym, jak główny bohater opuści swoje dotychczasowe miejsce zamieszkania, jednak dostałem klasykę: opuszczone miasta, wszechobecną śmierć, nielicznych ludzi, którzy przeżyli piekło i próbują radzić sobie na wszelkie (niekoniecznie właściwe) sposoby. Po lekturze Out of the Deep Woods poznajemy niewiele faktów, ale wystarczająco dużo, by podejrzewać, że Lemire nie przyszykował czegoś niekonwencjonalnego, co zmusi czytelnika do zbierania szczęki z ziemi. Póki co zanosi się na standard, nie licząc groteskowych dzieci, hybryd ludzi i zwierząt. Finałowa scena jest dokładnie taka, jak przewidziałem, cały TPB można połknąć w godzinę (na końcu czując bardziej niedosyt niż zadowolenie), a ilustracje, choć wcześniej przypadły mi do gustu, w dalszych zeszytach czasem sprawiają wrażenie, że autor szkicował je na szybko, jakby zaczął późnym wieczorem i musiał wyrobić się przed świtem. Miałem nadzieję na interesującą relację pomiędzy nieco ciotowatym Gusem a prawdziwym twardzielem, jakim jest Jepperd, tymczasem także i ten pomysł nie został wykorzystany do końca, za to sceny z postapokaliptycznym odpowiednikiem Clinta Eastwooda rozwalającym w pojedynkę oddział uzbrojonych przeciwników mogą wywołać jedynie uśmiech politowania.

Z drugiej strony, bardzo chętnie sprawdzę In Captivity, drugi TPB zapowiadany na grudzień 2010. Dlaczego? Ponieważ mimo wymienionych wyżej wad, Sweet Tooth i tak zdołał kupić mnie atmosferą opowieści. Pomyślcie sami: przygody wpieprzającego czekoladowe batoniki chłopca z rogami jelenia. Koncepcja tak głupia i chora, że aż interesująca, a logo Vertigo stanowi jeszcze większą zachętę, by brnąć w to dalej. Mogę narzekać na niektóre ilustracje oraz czasem niedobrany do poważnej treści karykaturalny styl (na przykład scena, gdy jedna z napotkanych przez Gusa i Jepperda postaci dostaje w ryj strzelbą), ale moje zrzędzenie nie zmieni faktu, że Lemire to naprawdę świetny rysownik (w dodatku współpracujący z dobrym kolorystą), a brak możliwości pomylenia go z kimkolwiek innym jest dużo ważniejszy niż kilka gorszych obrazków. A co do niedosytu, być może wywołanie go było celowym zabiegiem, zmuszającym czytelnika, by zechciał sięgnąć po więcej. Być może najlepsze dopiero przed nami, a twórca Opowieści z Hrabstwa Essex, tak jak wielu innych scenarzystów, potrzebuje czasu, by odpowiednio się rozgrzać i porządnie przywalić. Być może wymyślony przez niego świat kryje niejedną niespodziankę i jeszcze wszyscy będziemy zbierać swoje szczęki z ziemi. Mam nadzieję, że tak się stanie. Czekam na In Captivity.

niedziela, 10 października 2010

Ziniol #8 [recenzja]

4 komentarze:
Dawno temu, kiedy w Bielsku istniał jeszcze sklep z komiksami, w którym mogłem natknąć się na recenzowany właśnie magazyn, gdy Stachursky nie był jeszcze Żółtą Magnetyczną Gwiazdą i nie tworzył (a przynajmniej tak przypuszczam) pod wpływem tak wielkiej ilości twardych narkotyków, Ziniol miał większą objętość, większy format i większy nakład. Obecnie ma 100 stron, nową szatę graficzną, jest tańszy oraz, co najważniejsze, nie poddał się mimo niewystarczającej ilości czytelników. Pokazuje to prężnie działający blog (mnóstwo recenzji i ciekawostek), jak również najważniejsza rzecz, czyli wszystko, co można znaleźć pomiędzy okładkami. Mój opóźniony zapłon jak zwykle sprawia, że kupuję dany numer Ziniola w momencie, gdy nowszy czeka już od jakiegoś czasu w sklepach internetowych, jednak - nawiązując do tego, o co Dominik Szcześniak poprosił we wstępie - i tak daję odpowiedź zwrotną.

Co mogę napisać? Po raz kolejny dawać do zrozumienia, że to dobry magazyn? Tak uważam, więc naprawdę szkoda, że zamiast rozwijać skrzydła, nie może sobie pozwolić na ekspansję i zamiast tego jest skazany na "grzebanie w ziemi". Widać, że ludzie odpowiedzialni za jego zawartość piszą o komiksach z pasją i po prostu chce im się to robić, niezależnie od nakładu czy zmniejszonej objętości Ziniola - i chwała im za godną podziwu determinację. Nie zmienia to niestety faktu, że potencjalny czytelnik uznaje starania redakcji za coś zbędnego. Potrafię to zrozumieć - zamiast czytać o komiksach, być może woli poczytać same komiksy, a informacji o nich nie brakuje na stronach oraz forach internetowych, przy czym są dostępne zupełnie za darmo. Prawdziwe, racjonalne i jednocześnie smutne. Mimo to nadal będę polecał Ziniola, wciąż chcę mieć coś takiego na swojej półce i cały czas wolę leżeć na kanapie i czytać artykuły (nie bez znaczenia jest fakt, że są to bardzo dobre artykuły) oraz opowieści wydrukowane na kartkach papieru, móc przewracać strony, a nie schodzić w dół używając myszki w czasie ślęczenia przed monitorem. Ziniol jest mi potrzebny, szkoda tylko, że tak niewiele osób podziela moje zdanie.

Ósmy numer to, jak zwykle, zbiór ciekawych komiksów (tyle, że tym razem odczuwalnie lepszych niż ostatnio, za co należą się brawa) oraz interesujących artykułów, wywiadów i recenzji. Nie będę wymieniał wszystkiego z osobna - przeczytałem całość z uśmiechem na pysku, a najbardziej przypadł mi do gustu tekst o Panu Naturalnym Roberta Crumba, utwierdzający mnie w przekonaniu, że olanie pisania o tej historii było słuszną decyzją. Na pewno nie osiągnąłbym tak zadowalającego efektu. Jedyna wada zawartości Ziniola to, moim zdaniem, większa niż dotychczas ilość literówek i błędów ortograficznych (na przykład "świerzy podmuch" w komiksie o Napoleonie), ale natłok zalet sprawia, że po lekturze aż nie chce się o tym pamiętać.

piątek, 8 października 2010

Hellblazer: The Family Man [Jamie Delano i inni] [recenzja]

5 komentarzy:
Co tym razem, w czwartym TPB jednej z ciekawszych serii ze stajni Vertigo, prezentującej przygody cynicznego maga Johna Constantine'a? Naprawdę sporo dobrego. Delano wciąż przykuwa uwagę dobrymi pomysłami oraz nastrojową narracją, co nie powinno dziwić żadnego czytelnika poprzednich tomów. W The Family Man główny bohater stara się ująć tytułowego seryjnego mordercę, który morduje całe rodziny (czasem zostawia przy życiu któregoś z rodziców, ale nigdy dzieci), a lista ofiar jest coraz dłuższa i nikt nie potrafi temu zaradzić. John ściga go wyłącznie z osobistych pobudek, ponieważ przypadkowo wskazał mu kolejną szczęśliwą rodzinę, co dla zabójcy oznacza tylko jedno: idealnych kandydatów do pójścia pod nóż. A potem sprawa robi się jeszcze bardziej osobista i skomplikowana - morderca postanawia dopaść kogoś z rodziny Constantine'a...

Historia Family Mana jest najlepszą rzeczą, jaka znalazła się w tym tomie, ale nie zajmuje całości, a jedynie pięć z ośmiu zeszytów. Szkoda, że kończy się tak szybko. Reszta to pojedyncze opowieści - szósta wynikająca bezpośrednio z głównego wątku, siódma, nieco słabsza, z gościnnym udziałem innego scenarzysty (Dick Foreman) i moim zdaniem przekombinowana, oraz finałowa, czyli powrót Delano i znakomitej narracji, choć tym razem bez horroru, a "tylko" z ciekawymi przemyśleniami Constantine'a na temat otaczającego go świata.

Najgorzej ma się warstwa graficzna komiksu - czasem jest całkiem niezła, jednak momentami (na przykład w Sundays Are Different, ostatnim zeszycie, rysowanym przez Deana Mottera i Marka Penningtona) woła o pomstę do nieba. Jeszcze innym razem (Mourning of the Magician, ilustracje Seana Phillipsa) obrazki są dziwne, mogą się podobać, ale zdecydowanie nie pasują do reszty, co z kolei może być niemałą wadą dla czytelników lubiących spójność. Nie da się ukryć, że biorąc pod uwagę jedynie doznania wizualne, Hellblazer przegrywa. Na szczęście mimo tego jest wart przeczytania i sięgnięcia po kolejne Trade'y, co, mam nadzieję, zrobię jak najszybciej.

środa, 29 września 2010

Karton #5 [recenzja]

3 komentarze:
Ostatnie recenzje kolejnych numerów Kartonu były nadrabianiem zaległości, natomiast ten, już piąty, ukaże się za kilka dni na MFK(iG). Czas leci, a ludzie odpowiedzialni za formę i zawartość magazynu nadal nie cierpią na niedostatek świeżych pomysłów, nie istnieje coś takiego jak jechanie na jednym, sprawdzonym patencie (choć oczywiście nie brakuje stałych serii), a wręcz przeciwnie, dotychczas nie było Kartonu pozbawionego nowego komiksu, nowych autorów lub nowego działu. I to się chwali, jak również fakt, że czuć w tym wszystkim radość z tworzenia, co niewątpliwie wpływa na mój pozytywny odbiór historii zaprezentowanych w periodyku.

W numerze piątym żegnamy się z serią Cyberdetektywi z kosmosu, która od początku nie należała do moich ulubionych, więc robię to bez większego żalu. Nie wiem tylko, czy zamiast publikowania finałowej strony, wyglądającej na robioną "bo trzeba było", nie dało się po prostu zrezygnować z wrzucania czegokolwiek. Jeden z twórców Cyberdetektywów, Maciej Łazowski, postanowił zaatakować czymś innym, a mianowicie jednoplanszówkami z cyklu Odpowiedzi na palące pytania. Trzeba przyznać, że zmiana wyszła Kartonowi na dobre i przy okazji zjadła kilka stałych punktów programu. Jako gość numeru wystąpił znany polskiemu czytelnikowi Tony Sandoval, a planszę w dziale Szczypta realizmu machnął Fillipe Andrade, co pokazuje, że redakcja magazynu potrafi przyciągnąć interesujących autorów spoza Polski.

Reszta w zasadzie bez zmian. Smutno mi Boże, bo nie ma więcej przygód Rubino (jedynie dwie strony), fajnie, że serie, które lubiłem, cały czas prezentują wysoki poziom i szkoda, że pozostałe nadal nie zdołały mnie zachwycić. I tak z każdym numerem jest coraz ciekawiej.

Kiedy Karton #6?

wtorek, 28 września 2010

Karton #4 [recenzja]

Brak komentarzy:
Czwarty numer Kartonu ponownie pokazuje, że twórcy magazynu nie mają zamiaru spoczywać na laurach i cały czas wprowadzają na swoje łamy nowe serie, nowe komiksy oraz nowych twórców. Tym razem po raz pierwszy pojawia się tu Nerdówek Karola Konwerskiego i Pawła Zycha, zabawne przygody trzech nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie i spędzających sporo czasu przed monitorami kumpli. Opowieść nie odbiega klimatem i poziomem od całości, nie zachwycając, ale i nie burząc dobrego wrażenia. Kolejną nowością jest pasek (na razie tylko jeden) z serii Robić nie ma komu, ale z powodu niewielkiej ilości materiału ciężko napisać o niej coś konkretnego. Pożyjemy, zobaczymy. Reszta Kartonu to rzeczy znane czytelnikowi z poprzednich numerów - według mnie nadal wygrywa Rubino, komiks epatujący humorem z rodzaju "nie wierzę, że to lubię, ale to lubię". Moja opinia o pozostałych seriach nie uległa znaczącej zmianie - wciąż nie mam pojęcia, o co chodzi w Diogenesie (ale tym razem w końcu dowiedziałem się, że taki właśnie jest zamiar Przemysława Surmy), lubię Grand Bandę oraz Byle do piątku trzynastego i czekam na rozwój wydarzeń w serii 168. Cyberdetektywi z kosmosu to całkiem niezła, ale nie porywająca rzecz, a Flatties w dalszym ciągu jedynie toleruję i cieszę się, że w czwartym Kartonie seria dostała tylko jedną stronę. I choć zawsze brakuje mi motywacji do śledzenia komiksu internetowego, Zuzanna Kochańska przekonała mnie, że w wolnym czasie warto rzucić okiem na The Meek... a to wszystko jedynie za piątkę. Jeszcze nie miałeś Kartonu w rękach? Najwyższy czas nadrobić zaległości.

sobota, 25 września 2010

Karton #3 [recenzja]

Brak komentarzy:
Ciąg dalszy mojej przygody z Kartonem. Na wstępie: świetna okładka, chyba żadna z dotychczasowych (a widziałem wszystkie pięć) nie spodobała mi się aż do tego stopnia. W środku głównym punktem programu jest według mnie Rubino, nowa seria autorstwa Patricio Didlo. Pewnie powinienem się wstydzić, że tak ją polubiłem, ale nic na to nie poradzę, tak samo jak - przynajmniej z tego, co zauważyłem - co najmniej kilku czytelników oprócz mnie. Poza tym w trzecim numerze znajdziemy jeszcze trochę bardzo dobrych rzeczy, na przykład Człowieka Paroovkę Marka Lachowicza, Wyjście KRL-a, Ćmy Tomasza Pastuszki oraz Byle do piątku trzynastego Bartosza Sztybora i Piotra Nowackiego. To najlepsze, przynajmniej moim zdaniem, kąski, pozostałe serie darzę mniejszą sympatią, aczkolwiek w żadnym wypadku nie oznacza to całkowitej niechęci (Flatties wciąż jest komiksem, który odpowiada mi tu najmniej, ale to jak zwykle kwestia gustu). Jeśli chodzi o gościa numeru, w tym Kartonie jest to Oscar Medina Hernandez, prezentujący kilka naprawdę fajnych niemych jednoplanszówek.

Niech nikogo nie zmyli krótka recenzja, niewielka ilość tekstu wcale nie wskazuje na mniejszą satysfakcję z lektury. Z każdym numerem jest coraz lepiej i oby ta tendencja nie ulegała zmianie - albo już o tym wiecie, albo musicie się przekonać.

piątek, 24 września 2010

Ratman: Terror na wizji [Tomasz Niewiadomski] [recenzja]

1 komentarz:
Terror na wizji, kolejna sympatyczna inicjatywa dobrych ludzi od Kartonu, to zeszyt, którego premiera będzie miała miejsce na MFK(iG), z niemniej sympatyczną ceną okładkową (jedyne 3zł). Jeszcze bardziej od niewielkiej kwoty, za jaką nabyć można nowe przygody Ratmana, zachęca nazwisko autora, jak również sam główny bohater, znany polskiemu czytelnikowi nie od dziś. A jak udało się "rozdziewiczenie zeszytowych ambicji Kartonu" pod względem samego scenariusza i rysunków?

Ratmana znam z łamów Czasu Fantastyki oraz Nowej Fantsatyki; najlepiej zapamiętałem krótką historię zatytułowaną Gwałtownik, która została napisana przez Grzegorza Janusza i opublikowana w NF #300. Różnie bywało z moją oceną komiksów z jego udziałem, jednak najczęściej przypadały mi do gustu, choć zwykle z jakimś niewielkim "ale". Nie da się ukryć, że Ratman jest postacią niezwykle oryginalną, a zarówno humor (niezależnie od tego, czy Tomasz Niewiadomski rysuje do czyjegoś scenariusza, czy - tak jak w przypadku Terroru na wizji - jest autorem całości), jak i warstwa graficzna nie należą do typowych, więc mogą nie przypaść do gustu sporej liczbie odbiorców. Mimo to wydaje mi się, że potencjalny niezadowolony czytelnik odrzuci ten zeszyt już na etapie oglądania obrazków, sięgnie po inny komiks, zawierający przystępniejszą kreskę i nie będzie miał powodów do narzekań.

Reszta nie powinna być zawiedziona, bo wszystko stoi tutaj na dobrym poziomie, nie odbiegającym od tego, co przeczytałem we wspomnianych wcześniej czasopismach. Tym razem Ratman stara się zdobyć pasującą na jego głowę czapkę niewidkę, a później próbuje siać tytułowy terror na wizji; cały zeszyt jest jednocześnie lekkostrawny i przyprawiony charakterystyczną dla tego bohatera atmosferą absurdu. Co prawda żaden dowcip nie rozłożył mnie na łopatki, może oczekiwałem jakiejś większej bomby pod koniec, ale ogólnie jest dobrze, sympatycznie i na pewno warto rzucić te 3zł, by mieć Terror na wizji u siebie w domu. Dodam jeszcze, że nowy komiks Tomasza Niewiadomskiego zachęcił mnie do sprawdzenia poprzednich części (O obrotach dział niebieskich i Marsjanie z globalnej wioski), co chyba najlepiej świadczy o tym, że jestem usatysfakcjonowany.

poniedziałek, 20 września 2010

Karton #2 [recenzja]

Brak komentarzy:
Zaniedbałem Karton - recenzja pierwszego wydania magazynu pojawiła się tu 25 października 2009 roku i od tego czasu cisza. Mój błąd, przepraszam. Wreszcie nadrobiłem zaległości i mam za sobą lekturę wszystkich dotychczasowych numerów.

Co nowego w dwójce? Mniejszy format, identyczna cena i tyle samo stron, a przy tym zawartość nieco przyjemniejsza w odbiorze niż ostatnio. Na pewno wynika to po części z tego, że wiedziałem już, czego się spodziewać, trochę z powodu znajomości bohaterów, którzy pojawili się już wcześniej w magazynie oraz przez to, że coś zaczęło z tych opowieści wynikać. Poprzednio były to tylko krótkie początki, teraz na ogół widać, w jakim kierunku zmierza fabuła, jak również co chcieli pokazać twórcy danej serii. Po przeczytaniu tych kilku komiksów kształtuje się inicjatywa godna wspierania, do której najbardziej pasuje słowo sympatyczna. Nie żałuję dania magazynowi drugiej szansy (a w zasadzie drugiej, trzeciej i czwartej naraz - tyle bowiem wynosi liczba numerów, które ukazały się do tej pory), wręcz przeciwnie, już czekam na kolejny Karton, tym razem z cyfrą 5 na okładce, w tym przypadku oznaczającą nie tylko cenę.

Pomiędzy okładkami znajdą się zarówno lubiane przeze mnie komiksy sprawdzonych autorów (Gang Wąsaczy, paski KRL-a), rzeczy, do których dałem radę się przekonać (Ćmy i przede wszystkim Byle do piątku trzynastego), opowieści średnie (Cyberdetektywi z kosmosu) oraz takie, które kompletnie do mnie nie przemawiają (Flatties). Wciąż nie wiem, co myśleć o seriach 168 i Diogenes, ale spokojna głowa, poczekam. W pozostałej części magazynu czytelnik znajdzie historie gościa numeru (w #2 jest to Mohamed Elsayed Tawfik), przybliżenie internetowego komiksu Shrub Monkeys, ilustrację Przemysława Truścińskiego, komiks sponsorowany i okładkę, według mnie gorszą niż ostatnio. Jak widać pomimo niewielkiej objętości twórcy zdołali zmieścić tu całkiem sporo ciekawych rzeczy, a wyświechtane powiedzenie "każdy znajdzie coś dla siebie" przestaje mnie w tym momencie bawić, ponieważ Karton wydaje się być na tyle różnorodny (pomimo publikowania opowieści zamkniętych w cartoonowej formule), że naprawdę trudno nie polubić choć jednej serii, jednocześnie śledząc pozostałe, być może z mniejszym entuzjazmem, ale także z nadzieją, że wkrótce nabiorą rumieńców.

wtorek, 14 września 2010

Super Pan Owoc [Nicolas de Crécy] [recenzja]

2 komentarze:
Gdyby nie dwie genialne części Dziadka Leona, w których maczał palce Nicolas de Crécy, w życiu nie sięgnąłbym po ten komiks. Sama nazwa, opis "opowiada o perypetiach dziennikarza Klarka Kęta", cena - to wszystko strasznie mnie zniechęcało. Pomysł na opowieść kojarzył mi się z kabareciarzem, który ma ochotę na robienie sobie żartów z rapu, więc wychodzi na scenę w jak najszerszych spodniach, ogromnej bluzie z kapturem, czapce z daszkiem odwróconym o tyłu, macha rękami krzycząc "Yo, ziomal" i wydaje mu się, że jest zabawny (a pełni entuzjazmu kretyni z widowni nie mają zamiaru wyprowadzać go z błędu). Zalatywało mi to parodią w takim właśnie stylu. Doszedłem jednak do wniosku, że pozory mylą, a de Crécy mógł usmażyć coś ciekawego mając do dyspozycji wyłącznie - wydawałoby się - kiepskie składniki (mam tu na myśli scenariusz, nie ilustracje). Szkoda, że mimo tych nadziei, Super Pan Owoc zawiódł moje oczekiwania.

Można się ze mną nie zgadzać, mieć inne zdanie, a jeśli ktoś jeszcze nie zna tego komiksu, dla równowagi można przeczytać inną, pozytywniejszą recenzję. Ja nie zachęcam do zakupu, chyba, że dla interesujących, sprawiających wrażenie szkiców, a co najważniejsze, cudownie brzydkich rysunków. Co prawda w Dziadku Leonie, gdzie zostały obdarzone dodatkiem w postaci świetnych kolorów, przypadły mi do gustu dużo bardziej, ale z drugiej strony, czerń i biel również tworzą ciekawy efekt. Przeglądając wydany przez Timofa, dość gruby tom (zbierający dwie części komiksu, we Francji wydane w osobnych albumach) chwilę po oddaniu go w moje ręce przez listonosza, wydawało mi się jeszcze, że będzie dobrze. Jakiś czas później zacząłem czytać i zmieniłem zdanie.

Możliwe, że nie dostrzegłem w Super Panu Owocu przemyślanych nawiązań oraz inteligencji ukrytej w pozornie kiepskich żarcikach. Dla mnie wygląda to bardziej na dowcip w stylu wspomnianego wcześniej występu kabareciarza, a w najlepszym wypadku na nieudany freestyle autora, który wpadł na pomysł, usiadł i narysował, dobrze się przy tym bawiąc, ale niekoniecznie intensywnie myśląc nad sensem swoich poczynań. Tytułowy bohater, Klark Kęt (ciekawe, czy w oryginale brzmi to podobnie, czy mamy do czynienia z inwencją twórczą tłumaczki), jakoś nie potrafił rozbawić mnie swoim wielkim brzuchem, dyszeniem i tym, że najczęściej nie udaje mu się dogonić autobusu. Nie rozbawiła mnie żadna z jego przygód ani prawie żaden z pomysłów scenarzysty. Może ten komiks ma jakieś drugie do, na które nie zwróciłem uwagi, w każdym razie doczytałem go do końca trochę na siłę i bez uśmiechu. Problem polega również na tym, że nawet gdybym zauważył to coś, co zostało zręcznie ukryte w przygodach Super Pana Owoca, podejrzewam, że i tak nie przekonałbym się do tej opowieści. Jeśli ktoś lubi podobny, głupkowaty humor, niech spróbuje; reszcie zdecydowanie odradzam. Sięgnijcie lepiej po oba tomy Dziadka Leona, chyba, że w swojej nieskończonej mądrości już to zrobiliście.

sobota, 11 września 2010

Fantasy Komiks #5 [recenzja]

4 komentarze:
No proszę - jeszcze wczoraj, pisząc o przyszłości wciąż całkiem nowego magazynu Egmontu, założyłem, że "jakoś to idzie", a zaraz potem przeczytałem wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem, który na pytanie "Czy Fantasy Komiks, czyli stosunkowo tani magazyn z dużą ilością komiksów, może być remedium na czytelnictwo i sprzedaż komiksów?" odpowiada: "Brakuje nam klientów, ale niedużo. Dajemy pismu jeszcze czas. Jeśli utrzyma się na rynku, to zajmie stałe miejsce na półkach wybranych kiosków. Wtedy według tego modelu możemy kreować kolejne tytuły. Wszystko rozstrzygnie się jesienią". Czyli jednak wcale nie jest tak różowo i wciąż nic nie wiadomo.

Na razie cieszmy się tym, co mamy, czyli piątym numerem. W środku znajdziemy dalszy ciąg Rozbitków z Ythaq (jest dobrze: akcja, akcja i kilka nowych wątków, choć takie rzeczy jak zmutowany dziadyga krzyczący "Cha, cha, cha, cha, cha!", gdy wyrastają mu skrzydła, zalatuje mi pomysłami rodem z naiwnych komiksów tworzonych przeze mnie na świetlicy w podstawówce) oraz finał pierwszej podserii Samuraja (szkoda, że mimo widowiskowych i dobrze narysowanych scen bitewnych, ostatni odcinek rozczarowuje; sprawia wrażenie kończonego na szybko).
Zazwyczaj nie wspominam o humorystycznych jednoplanszówkach - albo są żenujące, albo zapominam je zaraz po przeczytaniu. W piątym numerze pojawiła się jakaś nowa seria stanowiąca krótkie przerywniki pomiędzy albumami, ale... już nie pamiętam jej tytułu. Serio. I tak nie byłem nią zachwycony.
Jednak jest jeszcze coś interesującego - seria Zaraza, pierwsza znacząca nowość od pierwszej części Samuraja w Fantasy Komiks #2 (a w następnym numerze kolejny niepublikowany dotąd w FK cykl - Sloka). Komiks opowiada o zmaganiach dwóch wrogich plemion, łączących siły, by pokonać dziesiątkującą ich chorobę. Na razie, zarówno scenariuszowo i graficznie, Zaraza nie zaniża poziomu magazynu, ale też nie wzbudza mojego entuzjazmu. Mimo wszystko, zdążyłem się już przekonać, że niektóre z prezentowanych w nim tytułów potrzebują czasu, by się rozkręcić; mam nadzieję, że ten nie jest wyjątkiem.

piątek, 10 września 2010

Fantasy Komiks #4 [recenzja]

3 komentarze:
Fantasy Komiks wciąż daje radę. Kiedy piszę te słowa, na półce czeka napoczęty piąty tom, a tymczasem kilka zdań o czwartym: w ciągu kilkumiesięcznej obecności magazynu na polskim rynku zdążyłem przyzwyczaić się do formuły wybranej przez Egmont... i polubić ją. Nie mam pojęcia, ilu czytelników ma podobne zdanie, ale jak na razie zapowiedzi sięgają siódmego numeru, więc chyba jakoś to idzie. I bardzo dobrze.

Tym razem z okładki spoglądają na nas bohaterowie Lasów Opalu, serii, którą wcześniej uznawałem za najgorszą z prezentowanych dotychczas w Fantasy Komiks. I tu kolejne zdziwienie związane z magazynem: jest lepiej, nadal naiwnie, ale tym razem przebrnąłem przez opowieść bez częstego uderzania otwartą dłonią w czoło. Dalszy ciąg cyklu zobaczymy w szóstym tomie i jeśli nie okaże się gorszy, będzie naprawdę nieźle, zwłaszcza w porównaniu z tragicznym początkiem.
Trzecia część Samuraja nie zaskoczyła mnie ani pozytywnie, ani negatywnie; to wciąż ten sam, dobrze narysowany komiks z fabułą, która... po prostu jest, ale trawi się ją bez bólu i zgrzytania zębami. Gdyby każda seria publikowana w magazynie miała taki poziom, spokojnie wystarczyłoby to, żeby mnie zadowolić.
Najlepszym komiksem w czwartym numerze jest według mnie kontynuacja Legendy - może to lekki sentyment do Księcia Nocy, a może po prostu fakt, że Swolfs dał radę wycisnąć z tak oklepanego pomysłu (w Fantasy Komiks właściwie nie ma innych) tyle, ile się dało. Nietrudno zgadnąć, jaki będzie finał, ale i tak chętnie przekonam się sam.

Czwarty numer sprawdza się tak, jak poprzednie, może oprócz pierwszego, który mnie rozczarował. Mógłbym ponarzekać, bo wad jest sporo, ale przecież i tak kupuję kolejne tomy tej taniej pulpy, a to chyba o czymś świadczy. Piątka już czeka na dokończenie.

środa, 25 sierpnia 2010

Profesor Bell [Joann Sfar] [recenzja]

Brak komentarzy:
Profesor Bell ukazał się w Polsce kilka ładnych miesięcy temu, jednak nadal warto napisać o nim kilka słów. Z początku cena okładkowa (69zł) wydawała mi się stanowczo zbyt wygórowana jak na tak niewielką objętość komiksu (96 stron), ale wrażenie to zniknęło zaraz po przeczytaniu, a właściwie samym przejrzeniu kilku stron opowieści. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z jakąkolwiek historią napisaną lub narysowaną przez Sfara, jednak dwa albumy zebrane przez Mroję w jednym dużym tomie udowodniły mi, że natychmiast powinienem nadrobić zaległości.

Tym, co rzuca się w oczy od samego początku lektury jest niesamowity, niepowtarzalny KLIMAT, dzięki któremu natychmiast zapragnąłem, by Mroja wydała kolejne tomy z przygodami Profesora Bella, najlepiej od razu. Dobrze scharakteryzują go pozornie wykluczające się nawzajem przymiotniki "mroczny" i "zabawny", ale Joann Sfar dodał tutaj to coś, czego nie spotkałem w żadnym innym komiksie. Widać to już przy przeglądaniu ilustracji; rysunki autora sprawiają wrażenie bardzo prostych i przejrzystych, jednak poszczególne elementy nie są pozbawione większej ilości szczegółów. Łatwa w odbiorze kreska jest w rzeczywistości jednym z unikalnych składników specyficznej atmosfery opowieści, a świetne kolory nałożone przez Brigitte Findakly tylko spotęgowały niesamowite wrażenie. Jedyną wizualną wadą komiksu są pojawiające się bardzo często mikroskopijne litery - nie mogę narzekać na słaby wzrok, ale kilka razy musiałem nieźle się wysilić chcąc odczytać napisy w dymkach. Trzeba być wyjątkowo cierpliwą osobą, żeby nie rzucać przy tym mięsem.

Scenariusz to kolejna rewelacja. W dwóch przedstawionych tu opowieściach, Dwugłowym Meksykaninie oraz Lalkach Jerozolimy, Sfar zmieścił tyle dobrego, że mógłbym rozdzielić to na trzy komiksy, a i tak byłbym zadowolony z każdego z nich. W pierwszej historii główny bohater musi rozwiązać problem tytułowego Meksykanina z dodatkową głową przejmującą kontrolę nad całym jego życiem; z kolei w drugiej przeciwstawia się samemu diabłu, który jednak nie okazuje się wcale aż tak straszny. W obu przypadkach mamy do czynienia z imponującą pomysłowością autora, w niezwykły sposób łączącego elementy horroru z humorem (fakt, że najczęściej czarnym). Gdybym miał się do czegoś przyczepić, byłaby to objętość komiksu - po przeczytaniu pierwszego tomu od razu chce się więcej. Mam nadzieję, że kolejna dawka dotrze do Polski jak najszybciej.

Profesor Bell nie jest opowieścią, która spodobała mi się w czasie lektury, ale zaraz potem o wszystkim zapomniałem i odłożyłem ją na półkę. Po kilku miesiącach to wciąż świetna pozycja i cały czas chce się do niej wracać. Mam wrażenie, że będę to robił, dopóki nie dostanę w swoje chciwe łapy drugiej części.

środa, 11 sierpnia 2010

Invincible: Happy Days [Robert Kirkman & Ryan Ottley] [recenzja]

1 komentarz:
Jedenasty TPB, jak zwykle krótko (przynajmniej taki jest plan hehe) i jak zwykle ze spoilerami. Czytelniku - czuj się ostrzeżony.

Tym razem w zbiorze znalazły się zeszyty #54-59 oraz jedenasty numer serii The Astounding Wolf-Man. Na początku mamy mały wgląd w potencjalną przyszłość głównego bohatera; znając Kirkmana, jest bardzo prawdopodobne, że ten wątek jeszcze nie został zakończony. Następnie przechodzimy do obecnych wydarzeń, między innymi do wątku uwięzionego Omni-Mana, od którego dowiadujemy się o bardzo istotnej słabości przedstawicieli jego rasy. Tymczasem na ziemi Mark ma na głowie coraz większą ilość kłopotów, od tych związanych z byłą dziewczyną po fakt, że jest obserwowany przez nieznanego przeciwnika. Jakby tego była mało, dochodzi problem z Wolf-Manem, co dla czytelników oznacza udany gościnny występ tej postaci w serii Invincible, jak również pokazanie się syna Omni-Mana w komiksie opowiadającym o przygodach człowieka-wilka. Nasz bohater ilustrowany przez kogoś innego niż Ryan Ottley to miła odmiana, choć muszę przyznać, że nie zachwyciłem się rysunkami Jasona Howarda.
#58 zeszyt zawiera sporo zapowiedzi wydarzeń, o jakich przeczytamy w najbliższej przyszłości. Kirkman jest mistrzem dawania mniej lub bardziej oczywistych wskazówek i zachęcających sygnałów - tym razem również nie zawiódł. I choć ani finał tego tomu, ani poszczególne wątki zaprezentowane w numerach #54-59 nie powalają na kolana, nie mógłbym napisać, że to słaby TPB, albo że seria obniżyła poziom. Wcale tak nie uważam i mam zamiar czytać dalej. Polecam po raz nie wiem który.

sobota, 3 lipca 2010

Hellblazer: The Fear Machine [Jamie Delano i inni] [recenzja]

Brak komentarzy:
Trzeci TPB serii Hellblazer zawiera zeszyty od #14 do #22 i dostarcza kolejnej dawki emocji podobnych do tych, które towarzyszyły mi podczas lektury poprzednich części. Tym razem John Constantine (wciąż bezczelny i wciąż pakujący się w najgorsze możliwe kłopoty) ucieka przed organami ścigania, a na swej drodze spotyka grupę ludzi, którzy są bardzo związani z naturą (tak jest, jak zwykle w grę wchodzi magia) oraz prowadzą koczowniczy tryb życia. Główny bohater postanawia zamelinować się wśród nowych przyjaciół. Na początku wszystko przebiega zgodnie z jego planem, wkrótce jednak (jakżeby inaczej) sytuacja wymyka się spod kontroli. Jedna z dziewczynek z otoczenia Johna zostaje porwana, okazuje się bowiem, że posiada pewne specjalne zdolności, które będą bardzo przydatne ludziom związanym z tytułową The Fear Machine; pewnie domyślacie się, kto wyrusza w drogę, by jej pomóc?

Zarówno scenariuszowo jak i graficznie ciężko napisać o tym komiksie coś, o czym nie wspomniałem w tekście o TPB The Devil You Know. Rysunkowo jest znośnie - znany z Fables Buckingham to jeszcze nie ten Buckingham, który ilustruje przygody mieszkańców Baśniogrodu, reszta też nie powala, jednak i tak jest o niebo lepiej, niż w Original Sins. Jeśli chodzi o działkę Delano, nadal mamy do czynienia z nastrojowym horrorem, w którym akcja jest raczej na drugim miejscu, ustępując narracji. Oczywiście nie znaczy to, że w Hellblazerze niewiele się dzieje, wręcz przeciwnie - dzieje się dużo i momentami bardzo krwawo. Jeśli ktoś lubi klimat serii, nie powinien być zawiedziony.

The Fear Machine
nie jest żadnym mistrzostwem świata, zresztą tak samo jak dwa poprzednie Trade'y, ale zdecydowanie daje radę. Opowieść ma w sobie coś takiego, że choć nie można nazwać jej arcydziełem, nie jest też zwykłym czytadłem. Jedyna rzecz, która nie pasuje mi w tym tomie, to zbyt dużo zbiegów okoliczności - kilkukrotnie ktoś "przypadkiem" trafia na osobę, której akurat szukał lub bardzo potrzebował, nawet jeśli szansa na takie spotkanie była naprawdę znikoma. Mało prawdopodobna opcja, nieco drażniąca, ale w sumie niezbyt istotna; trochę mnie zirytowała, jednak nie zepsuła dobrego wrażenia.
stat4u