Metody Marnowania Czasu: lipca 2015

sobota, 11 lipca 2015

Mr. Muthafuckin' eXquire: Kismet [recenzja]

Brak komentarzy:

Treat a ho like my wife, treat my wife like my bitch Money don't change who you are, amplify the shit


Murzaj w przygłupiej czapce, ze złotą nakładką na zębach, obwieszony łańcuchami, który w wywiadzie mówi, że przed wyjściem z domu bardzo długo zastanawia się, co na siebie włożyć. Skrajnie wulgarne teksty, nawet jak na standardy przyjęte w tej muzyce ("Oni mówią do podkładu, a nie śpiewają? Przecież to nie muzyka!"), wyrażające fascynację chlaniem do nieprzytomności, obraźliwe dla kobiet i wyplute na mikrofon z manierą mogącą sugerować, że raperowi się nie chce i zamiast stać w kabinie, gada sobie te swoje prymitywne zwrotki pod nosem, leżąc na kanapie po drugiej stronie studia nagraniowego. Co może być interesującego w takim MC? No przecież wszystko, co właśnie o nim napisałem!


What nigga, what I don't give a fuck Runnin' 'round the club Liquor spillin' out my cup So what, yeah, I'm drunk Pocket full of humps Any nigga front, we gonna tear the fucker up What nigga, what I don't give a fuck Stumblin' in the club Liquor spillin' out my cup So what, yeah, I'm drunk Pocket full of humps Any nigga front, we gonna tear the fucker up




Trafiłem na Kismet przypadkiem w wakacje 2013 roku i już od pierwszego numeru zatytułowanego The Cauldron wiedziałem, że nie przejdę obok tej płyty obojętnie. Teraz Mr. Muthafuckin' eXquire to nie mój ulubiony, ale zdecydowanie najczęściej słuchany przeze mnie raper. Nie bez powodu. Wszystko, co napisałem w pierwszym akapicie, jest prawdą, ale (jakby mało było zalet, co?) ten gość ma w sobie coś jeszcze. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo przypadł mi do gustu "nowy" raper oraz kiedy ostatnio słyszałem tak zadziwiającą, wiarygodną i spójną mieszankę niepoważnych tekstów o dziwkach i zaglądaniu do kieliszka z naprawdę mrocznymi, poważnymi przemyśleniami. Obie twarze twórcy nie wykluczają się, a zamiast tego wzajemnie uzupełniają. Chociaż fakt, że nie wiadomo do końca, co myśleć o raperze, który rzuca wersami takimi jak No food in my stomach and my pockets fucked up/Plus my mother still work so why should I give a fuck?/Fuck a blog, fuck a label, fuck a meeting, fuck an A&R/Fuck a co-sign, mothafucka fuck it all (to akurat nie z Kismet, ale nieważne), by po chwili rzucić czymś dużo głębszym (i nie nawiązuję tu do alkoholu), czasami wręcz poetyckim.


Forty ounces at the round table Crown full of thorns made for some barbed wire cables Thoughts sharp as bar darts aiming The target is the money and ain't nobody gaming, nigga Revolutionary thoughts, Fred Hampton speeches in my iPod Can't walk a straight line, though I try hard Conflicted as Flavor Flav, gaffled in the shameless game Nine chains on my neck, you can weigh my pain




Gospodarz płyty brzmi szczerze nawet wtedy, gdy sam sobie zaprzecza. Przykładowo, kawałek Noble Drew Ali kończy słowami Can't sell records, too much complexity, ale zaraz potem Kismet przechodzi do utworu o jakże wiele mówiącym tytule I Was Drunk When I Wrote This, gdzie wspomnianej complexity jest, delikatnie mówiąc, niewiele. Ale nawet podobne rzeczy jak najbardziej mają tu rację bytu. Produkcja to w wielu wypadkach równie ważny atut albumu, co rapsy, choć o muzyce jak zwykle nie jestem w stanie rozpisać się tak bardzo, jak o słowach. Jasne, są słabsze momenty, kawałki, których słucham rzadziej, ale generalnie Kismet jest jedną z, umówmy się, dosyć niewielu rapowych płyt, które można puścić od początku do końca i nie przeskakiwać pomiędzy numerami.


Deals with Satan The same shit I was avoiding Became the same shit I turned around and deemed important I need my soul Badly eatin' at my sanity My inner sanctum's being sacrificed for vanity See, I'm forgettin' who I am Or who I planned to be And all my niggas ain't no help They just as scared as me




Mr. Muthafuckin' eXquire to żaden tam ekspert od podwójnych rymów i tym podobnych technicznych sztuczek. Rapuje na wiele sposobów, pisze w większości niesamowite teksty, nie tylko na płycie Kismet. Po tym albumie wypuścił jeszcze kilka mniej ważnych rzeczy, ale ze smutkiem przyznaję, że po upływie dwóch lat i nie licząc pojedynczych kawałków, murzaj w przygłupiej czapce nie pokazał niczego szczególnie wartego uwagi (chyba, że coś przegapiłem). Mimo to wierzę w niego jak w mało którego rapera. I choćbym się rozczarował, na zawsze pozostaje właśnie Kismet...niby nie do końca pełnoprawna płyta, niby jedynie mixtape, niby ten pan jest niepoważny, ale to i tak jedna z najbardziej godnych zapamiętania rzeczy, jakie słyszałem w rapie. A słyszałem wiele. A jeśli się nie zgadzasz, squirting urine at my adversaries, dirty nail on my middle finger as it flail!!! ...że nie wspomnę o, jak dla mnie, okładce roku. 2013, zeszłego i tego, który mamy obecnie.


I kissed her on a chubby cheek, we fell in love in three days I bit her bottom lip and bled, I licked the blood off her face Digital watch with no time on it, it's my time Her naked body, have my mind on it My naked mind fucked the soul that we ain't never touch Her ass wasn't even fat, she had a flat butt but she was cold as fuck Curly Medusa, I'm sprung, somewhat freezing up We opened the wound at least she cut, but I don't give a fuck Formless immortal, flashbacks in the puddle like a portal Girls sayin' I'm dark skinned, so I wasn't cute Ignorance is gravity, Shangri-La was found, but God gaffled me And strapped me to the ground, I'm on my damn knees Usurped then inertia, I'm drunk, now I'm rambling But if you sat and think that shit apart, it all would make sense Tomcat and Jerry, mouse will chase you 'round the house You ran in your hole, I follow right behind you when I dug you out These bitches don't deserve me, these niggas don't deserve you Ain't into the esoteric shit but you could be my Oshun Hot air balloon, you think I gassed you, it's natural Your smile's still on my face, your aura's floating 'round my room


Still lost as Holden Caulfield, The Catcher in the Rye Skull fuck her, smut, nuttin' try to catch her in the eye Big belly still take my shirt off like Nelly Rasta pasta for Footprints buy liquor out the deli and shit My pops negligence done made me rebellious Arrested Development the rest is irrelevant Fuck a throne watch the project bench covered in pigeon shit This for my nigga Los 'til we see him again Stretch a nigga like a regular tee from the outlet Hidin' my rhyme book from the grammaton clerics Mishka bear, obnoxious as Roger Klotz I plot as the clock tick tocks to make the world suck my cock Validated in every wrong decision I ever did My ex girlfriend thought I wouldn’t ever be shit Well looky here bitch my dick grew 6 inches since then Will I make it out the projects? I guess it depends, huzzah, bitch!

wtorek, 7 lipca 2015

Fatale: Diabelski interes [Ed Brubaker & Sean Phillips] [recenzja]

Brak komentarzy:
Seria Fatale wydawana w Polsce przez Muchę wreszcie powróciła wraz z drugim tomem zatytułowanym Diabelski interes. Wreszcie, choć muszę przyznać, że po ukazaniu się pierwszej części trochę przysnąłem. W międzyczasie zdążyłem przeczytać sporo komiksów i prawie zapomniałem, jak dobrą rzecz zaserwowali czytelnikom Ed Brubaker i Sean Phillips.

To dziwne, ale czytając kontynuację Fatale można odnieść wrażenie, że to tylko więcej tego samego, co wcześniej. Tylko i aż, bo to świetny cykl, ale kolejny tom wydaje się jednak trochę wtórny. Josephine wciąż sprawia kłopoty mężczyznom, z którymi splatają się jej losy, jeszcze raz mamy do czynienia z niebezpieczną sektą, powraca kilka znanych już postaci oraz ponownie czytamy o bohaterach żyjących w różnych czasach. Wtórność jest mimo wszystko wyłącznie pozorna. To nadal ta sama opowieść, ale jeszcze bardziej wciągająca i rewelacyjnie rozwinięta. 

Tym razem Josephine pomaga mającemu problemy ze wspomnianą sektą aktorowi oraz jego przyjaciółce, chociaż sama zdaje sobie sprawę, że jej pomoc często bardzie przypomina pocałunek śmierci. Ma w tym jednak także swój własny interes. Tymczasem znany z tomu Śmierć podąża za mną Nicolas Lash nadal nie ma szczęścia, zaś on sam jak i zaginiony maszynopis członka jego rodziny zdają się interesować nie tylko jego.

Całość jest fantastycznie opowiedziana i zilustrowana, zaś obie te rzeczy idealnie ze sobą współgrają. Wydawałoby się, że tak dobrze zrealizowany komiks mógłby być właściwie o czymkolwiek, ale, jakby mało było zalet, za kolejną należy uznać interesującą, mroczną tematykę w ramach połączenia kryminału z horrorem. Ciekawi bohaterowie, dobre dialogi, znakomita narracja i nastrojowe, wzmagające niepokój ilustracje. Poważnych, rzucających się w oczy wad właściwie nie ma. 

Dalszy ciąg serii Fatale jest dla mnie czymś na kształt cichego zabójcy. Pierwszy tom, doceniony, ale jednak nieco przykurzony, czaił się w ciemności szafy, może właśnie po to, by zbiór Diabelski interes uderzył mnie ze zdwojoną siła. Od tej chwili będę miał się na baczności. Bez wątpienia dzieło (nie bójmy się tego słowa) Brubakera i Phillipsa jest komiksem, który należy znać, choćby na jego stronach nie było macek. A przecież są. Czy to nie wspaniałe?

Ocena: 9/10 

tekst: Michał Misztal, recenzja opublikowana pierwotnie na stronie Alei Komiksu

czwartek, 2 lipca 2015

Co tam czytam? [6] (Przypadek Pana Marka)

Brak komentarzy:
Wracamy do jednego z moich starszych pomysłów. Co tam czytam? to efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych, napisanych na szybko zdań, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii, albumie lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Oczy mi się cieszą, kiedy widzę taką kreskę, a ręka od razu sięga do portfela. Nie potrafię tego wyjaśnić. Bardzo lubię minimalizm, nieraz udowadniający, że mniej naprawdę znaczy więcej. I nie interesuje mnie, że to, co w Przypadku pana Marka narysował Jan Mazur, na podobnym poziomie narysować mógłby ptawie każdy. Kupiłem i nie żałuję. To nie jest oczywiście komiks roku, ale sprawnie napisana, ciekawa, również minimalistyczna historia. I czy wspominałem coś o niezaprzeczalnym uroku tego rodzaju kreski? W wydanym przez Timofa niewielkim zeszycie wszystko gra, wszystko jest jak należy. Mam takie odczucie, że z powodu wyrzucenia wszelkich niepotrzebnych elementów nie ma tutaj nawet nad czym się rozpisywać. I choć nie ma też co porównywać Przypadku pana Marka do Goliata Toma Gaulda, po lekturze obu komiksów pozostaje bardzo podobna refleksja: ani jednego zbędnego słowa, ani jednej zbędnej kreski. Ciekawi mnie, czy autorowi wyszło to naturalnie, czy rzeczywiście musiał wyciąć kilka scen albo korciło go, żeby dodać coś więcej. Nawet jeśli tak, nie musiał. Polecam. Tuptuptup, szur szur.
stat4u